Maria Rodziewiczówna - Niedobitowski z granicznego bastionu.pdf

(413 KB) Pobierz
Rodziewiczowna Maria - Niedobitowski z granicznego bastionu
M ARIA R ODZIEWICZÓWNA
N IEDOBITOWSKI Z
GRANICZNEGO BASTIONU
1926
N IEDOBITOWSKI Z GRANICZNEGO BASTIONU
Była bezgwiezdna, chmurna, wietrzna i dŜdŜysta noc marcowa, gdy Sewer Niedobitowski i
Jan Olesza wybrnęli z grząskiej leśnej grobli na polanę, na której przed wielką wojną stało
rodzinne Niedobitowskiego Horodyszcze. Od dalekiej stacji kolei szli pieszo, bo fury nie dostali,
ale to był drobiazg dla ludzi, co przez siedem lat zdeptali Rosję, Sybir, Mongolię, Chiny i wiele
innych dzikich zakątków. Jako dobytek z tej siedmioletniej wędrówki mieli plecaki, amerykańską
przyodziewę i dobre rewolwery w zanadrzu. Ale za to Niedobitowski zostawił pod Odessą oko
lewe, a Olesza w tajdze odmroŜone palce lewej nogi. Zresztą były to chwaty trzydziestoletnie,
suche, twarde i czarne jak stara dębina.
— Sewer! Widzisz ty co? — spytał Olesza, ocierając mokrym rękawem mokrą twarz i
odsapując.
— Nie! Musiał się cały dwór spalić. Ale ze starych dziuplastych wierzb musiało coś zostać, to
się przed flagą schowamy do rana.
— A potem co?
— Odbudujem Horodyszcze! Nie?
— JuŜci odbudujem. Mojej Medwidły nie odbuduję, bo za granicą została.
— Głupstwo! Podzielimy się Horodyszczem!
— Jak sobie chcesz. Byle juŜ nie wędrować.
— Słyszysz — gęsi ciągną! Wiosna.
— I juŜ u siebie! — odetchnął z głębi piersi.
Ruszyli dalej i Niedobitowski odnajdywał:
— Był krzyŜ przy zawrocie. Dalibóg stoi! Potem droga z topoli — droga jest — topoli nie ma
— potem juŜ opłotki i lamus przy bramie. Rozumie się, płotów nie ma, ale krzaki są — no i
lamusa nie ma, A ot, z domu coś sterczy — murowany był — ostał. Aha i psy są! No to i jakieś
ludzie Ŝyją. Nie będziem w wierzbach nocować! Dobra nasza, Jasiek!
— Da Bóg i ojciec Ŝyje i pan Saturnin Kałaur myśli owies siać. Nu, sobaki — my swoje pany!
Nie obrywać amerykańskiej garderoby, choć wam cudzo cuchnie!
Ale psy ostąpiły ich z jazgotliwym ujadaniem, więc Niedobitowski jął wołać znajome nazwy.
— Hałas, Lutnia, Kaktus, Chryja!
I oto jeden z psów ucichł, obwąchał go, skoczył na piersi skomląc, reszta ucichła.
— Dalibóg to Kaktus, kolega na klapaki. Poznał, psia dusza, po siedmiu latach. Poznał. —
Głos Niedobitowskiego się załamał; objął psa za szyję, odchrząknął.
— No, prowadź, sobako. Ale śpią twardo.
Podeszli pod sam dom. Stał, ale wygląd zmienił. Ganek środkówy i drzwi wchodowe
zamurowane były cegłami, większość okien podobnieŜ. Na końcu parę okien miało okiennice z
grubych bali, a w nich ot won’.
— Strzelnice! — rzekł Olesza, uderzając w nie pięścią. W domu panowało głuche milczenie i
ciemność. Obeszli tedy do drzwi szczytowych, gdzie był niegdyś kryty ganek na ogród. Ganku
nie było śladu, a drzwi zrobione były z grubych bali i miały ślady spalenizny.
— T tu strzelnica. Horodyszcze, jak się patrzy — rzekł Olesza.
Niedobitowski począł pukać, stukać, wreszcie kijem tłuc z całej mocy. Kaktus teŜ do drzwi
skrobał. Wewnątrz rozległ się szmer, szepty, i powolny głos ozwał się po poleszucku:
— Ne czepy dwerej — budu strelaty! (nie rusz drzwi, będę strzelać).
— Otwierać — to ja, Sewer Niedobitowski!
— Poszli won, brodiahy. Ja was nauczu pana predstawlaty!
— Pal, Korniło! — zaszeptał głos kobiecy.
— Naj imość poŜde — moŜe tak pójdut. Szkoda naboja! (niech imość czeka). Sobaki ne
breszut’.
— Nie bresza, bo mądrzejsze od was. Otwierajcie, tchórze. Powiedzcie panu, Ŝe Sewer wraca
z kolegą Janem Olesza.
A to durnie!
— Aha, ot i wasza prawda, bandyty! U nas pana nie ma, a panicz Sewer wrócić nie moŜe.
— Jak to nie moŜe, kiedy stoję przed drzwiami i jakoś mi się zdaje, Ŝe to pani Honorata
Kałaurowa tej fortecy broni. Kaktus mnie poznał — a ludzie zapomnieli.
— Czekaj, Korniło. Wyjrzę, ilu ich.
— Poświecę! — zaśmiał się Olesza, krzesząc płomyk zapalniczki.
W szparze ukazało się oko, i wnet wybuch głosu:
— Jezus Maria! Panicz. Korniło, odsuwaj belkę!
— A szczo! Kazau ne strelaty na marne! — odparł flegmatyczny głos — i wnet cięŜki trud z
odsuwaniem belki obronnej.
Gdy się drzwi rozwarły, w sieni świeciła juŜ lampka i jakaś postać kobieca wielka i koścista
porwała w objęcia Sewera.
— Paniczu! Paniczu! Paniczu! — łkała.
— Ojciec? — spytał.
— Świeć, Panie, jego duszy! Umarł zeszłego roku, przed samym najściem bolszewickim.
— A brat?
— Z tyfusu umarł, zaraz jak Niemcy przyszli. Saturnina bolszewicy zabili, jak dworu nie
dawał palić! Zabili — i dwór spalili!
— To któŜ tu ostał?
— Ano, ja i Korniło, i mała moja, Sabina, i dwie baby, i głuchy Juchim. Siedzim i bronim.
Mało której nocy nie napadają, granica tuŜ — za Stybłem, ot! Ach, paniczu!
Objęła go znowu za ramiona, patrzała przez łzy, które dziwnie wyglądały na jej ostrej,
surowej twarzy.
Wędrowcy poczuli zmęczenie, kres swej wytrzymałości.
— Dajcie spocząć! — szepnął Sewer.
Kałaurowa oprzytomniała, otwarła drzwi na prawo, zaczęła komenderować.
— Sabina! Świeć. Korniło — siana na posłanie. Paniczom zaraz podam jeść i pić. U nas
wszystko jest. Co by panicze chcieli?
— Herbaty! — rzekł Olesza, siadając na ławie w izbie wielkiej, ciepłej, przerobionej na
kuchnię.
— Herbaty! — powtórzyła Kałaurowa ze zgrozą. — SkądŜe u nas ma być herbata.
— Przecie pani powiedziała, Ŝe wszystko jest.
— Wszystko, co w Horodyszczu rośnie. Jest chleb, kartofle, kasza, okrasa, mleko, miód —
wszystko.
— To i bydło jest? Zostały jakie budynki? — spytał Sewer, zdejmując plecak i przemokły
płaszcz.
— Budynków nic nie zostało, a krowy są dwie. Chowamy je w domu — w salonie. Stary pan
się tak rozporządził. A wie panicz, i kobyłkę po Karabeli uchowaliśmy!
Sewer patrzał na nią, a wtem poczuł, Ŝe ktoś rozplątuje delikatnie sznurki jego Ŝołnierskich
trzewików i odwrócił się zdumiony. Na ziemi przy nim klęczała dziewczynka, Sabina Kałaurów,
którą pamiętał pięcioletnią, gdy odchodził.
— Rozzuję panicza! — rzekła, podnosząc ku niemu szare oczy i twarz smagłą i brzydką
podlotka.
— DajŜe spokój! — bronił się.
— Niech rozzuje, niech wymyje. Zaznały teŜ, zaznały, te biedne wędrowne nogi! — zawołała
Kałaurowa. — Ale teraz juŜ będzie dobrze. Jest mleko gorące i świeŜy chleb, i kiełbasa, bośmy
wieprzka zakłuli pod Wielkanoc. NiechŜe panicze zrzucą mokre szmaty i cudzą odzieŜ. Jest
swoja, jest. Uchowało się! — dodała z nawyknienia szeptem i z uśmiechem triumfu.
Tedy Sewer się poddał posłudze, a Olesza rozebrał się i przeciągnął w swej podartej koszuli.
— JuŜ nas wszy Ŝreć nie będą — zaśmiał się, kręcąc papierosa.
Potem juŜ mało co pamiętali z tego pierwszego wieczora. Obudzili się zaś po dwóch dobach,
wypoczęci, głodni i aŜ zdumieni, Ŝe nic ich nie gna, nie dręczy.
Wtedy Sewer obejrzał swoje dziedziczne gniazdo. Dwór pozostał, krzepko przed wieki z
kamienia i cegły postawiony, starą karpiówką kryty, zniekształcony zamurowaniem prawie
wszystkich okien i drzwi.
Jak do blokhauzu amerykańskiego trapera przez sień było jedyne wejście dla ludzi i dobytku,
gdyŜ w najbardziej pustej stronie trzymano dwie ukochane krowy–Ŝywicielki, klacz i kilka
owiec, i chowano zboŜe, chroniąc przed poŜarem. Z folwarku zostały opalone, murowane słupy
stodoły i stajni i drewniane obór. Zostało teŜ parę starych wierzb, owocowy sad bez płotu i
olbrzymia topola z bocianim gniazdem. Folwark stał na wzgórzu, odległy od wsi i gościńców; na
zachodzie miał las, na wschodzie bagniste Stybełko i granicę bolszewicką. Ostatni bastion Polski.
Gdy się rozejrzeli, zatrzymali się na wzgórzu, gdzie przed wojną stał wiatrak. Olesza rzekł:
— Od czego zaczynasz?
— Od siana, owsa. Bocian juŜ wrócił.
— I my jak Ŝurawie. Ja zacznę od łaźni, noŜyczek i brzytwy — i jadłbym pięć razy na dzień.
— Ja teŜ. Tylko mnie roznosi ochota do pracy, tej prawdziwej, naszej, przy ziemi, z ziemią,
dla ziemi.
Podczas ich snu Kałaurowa urządziła im dawną sypialnię ojca. Znalazły się jakieś stare graty,
dwa łóŜka i stół. Mieli czystą bieliznę, ubranie, nawet gdy przyszli na obiad, ujrzeli ze
zdumieniem dawną porcelanę przy drewnianych łyŜkach. Nalewając im barszcz, szepnęła do
Sewera:
— I srebro jest, paniczu, i miedź, i kryształy, i brązy.
Wszystko się uchowało, chociaŜ kto wpadł, to rewidował, kopał, rył, najmniejszej szpary nie
minął. Nic nie znaleźli, takeśmy ze starym panem ukryli.
— Ze wszystkich stworzeń najbardziej jest wytrzymałym człowiek, ale z ludzi
najwytrzymalszą jest baba! — rzekł Olesza.
— Wiadomo: chrzanu nie przetrzesz, baby nie prze — przesz — potwierdziła z przekonaniem
Kałaurowa.
Sewer powitał garstkę domowników i chciał im dziękować, ale i głuchy Juchim, i dwie baby
kuchenne, i nawet Korniło nie uwaŜali wcale swego postępowania za coś osobliwego, i nawet
byli jego słowami jakby zgorszeni.
— Naród oduraczył sia! — odparł Korniło — (Naród zgłupiał). Rzucli wszystko swe dobro i
poszli. Kozaki popalili wsie, spalili i straŜ w lesie. Więc ja się do dworu przebrał, bo pan tak
kazał. Germańca nie było co się bać. Srogie, ale po — rzędne ludzie byli. Pytkami siekli, jak było
za co, ale porządek był. Potem to dopiero nastały hołodrańce! śeby pałac był drewniany, toby my
nie dali rady — ani ja, ani nawet imość, choć sokół–baba! Kamienia nie ugryźli. A co teraz
panicz myśli robić? Bo to juŜ Zwiastowanie jutro; to by po górkach moŜna owsa rzucić i grochu.
Krowy nauczylim orać, a młoda Karabelka juŜ w bronie chodzi.
— To mi ją okulbacz.
Gdy wsiadł na klacz, ukazała się Kałaurowa.
— Ma panicz broń?
— Mam.
— A dokąd panicz jedzie? Do lasu?
— Nie. Do starostwa.
— O Jezu, Mario! Niechby o nas zapomnieli. Jak panicz się pokaŜe, to jakieś urzędniki zaraz
po coś zjadą!
— A moŜe właśnie z czymś wrócę i coś dostanę.
— Paniczu, paniczu! Toć panicz nie chłop, Ŝeby coś dostał od rządu. Niechby panicz się lepiej
nie pokazywał.
— Nie bajcie, pani Honorato! Trzeba się zameldować, pozwolenie na broń dostać, o nasiona i
narzędzia się postarać. No, bywajcie zdrowi. Wrócę pojutrze.
Ale nie wrócił pojutrze, ale za pięć dni, i nic nie mówił, zabierając się do obiadu.
Olesza, który go znał, zauwaŜył zacięty błysk oka i zacięcie szczęk — i o nic nie pytał.
Kałaurowa z córką obrabiały zagony na warzywa, więc dom był pusty.
Wyszli potem w pole, daleko, pod las i Sewer spytał:
— Byłeś na tokach?
— Co nocy. Zabiłem głuszca i trzy cietrzewie.
— Musisz się takŜe meldować w starostwie i przygotuj się, Ŝe cię zamkną do paki.
— W tylu juŜ siedziałem. Zobaczę, jak wygląda polska! — odparł niczym juŜ nie wzruszony
Olesza. — A długoś ty siedział?
— Cały dzień. Dowodzili, Ŝe czegoś nie staje w naszych papierach. A co do broni, to mi mój
rewolwer skonfiskowali, a na inną trzeba przedstawić akt kupna. Ta, co jest w domu, musiałaby
być złoŜona juŜ dawno do urzędu, a Ŝe się tego nie zrobiło, grozi rewizja, konfiskata i kara.
Zapewne policja lada dzień rewizję zrobi.
— Ogromnie to dopomaga w obronie od bandytów — rzekł spokojnie Olesza. — JednakŜe
Kałaurowa miała rację i odtąd słucham jej jak wyroczni. A dlaczegoŜ cię wypuścili z paki?
Przecie brakującego papieru nie stworzyłeś? Chyba marki.
Sewer tylko ramionami ruszył i obaj splunęli jak na komendę.
— Ziarno siewne, narzędzia, Ŝywność, amerykańska nawet odzieŜ — jest — ale tylko dla
wracających z Rosji chłopów. Rejestracja strat wojennych juŜ skończona. Termin minął.
— To najmniejsze, bo nikomu nie zwrócą. Oszczędziło się pisaniny. Widziałeś kogo
znajomego?
— Ani Ŝywej duszy. Urzędy zapchane i jest tych referatów bez liku, ale wszyscy obcy — z
końca świata. Od śydów dowiedziałem się o sąsiadach. Obrębskich wyrŜnęli bolszewicy,
Horainy siedzą w ziemiance, SieluŜycki sam tutaj — rodzinę trzyma w Warszawie, Horeszków
Prochod zabrano na osadnictwo wojskowe, Ordowie są i silnie stoją, Warzyńscy, Turscy,
Jazwigłowie uciekli, zostawiwszy ekonomów — dojeŜdŜają latem.
— Bardzo ciekawy nastrój. O, cara patrzeć. Jak serdeczny twój uścisk powitalny! —
ironizował po swojemu Olesza. — Muszę i ja osobiście obejrzeć. Stoję lepiej niŜ ty, bo nic nie
mam. Ciekawym, co mi zechcą i potrafią zabrać. Bo nawet Ŝadnych złudzeń nie uchowałem.
Ruszam zaraz.
— Dobrze. Bierz klacz i jedź!
— Nie ma głupich. Wędruję piechotą. Bo jak mnie zamkną do paki, kobyła będzie głodować,
a tu do brony potrzebna. Ja się po swojemu urządzę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin