Dragonlance - Weis Margaret - Kroniki smoczej lancy 3 - Smoki wiosennego świtu.doc

(1755 KB) Pobierz

 

 

Kroniki smoczej lancy

03

 

DRAGONLANCE

 

Weiss Margaret

&

Hickman Tracy

 

 

Smoki wiosennego świtu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Angel, Curtisa i Tashy, moich dzieci, mojej nadziei i mojego życia

Tracy Raye Hickman

 

Grupie Commons Bridge z Uniwersytetu Missouri

1966-1970:

Nancy Olson, Billowi Fisherowi, Nancy Burnett,

Kenowi Randolphowi,

Edowi Bristolowi, kucharzowi Herbowi oraz pamięci Boba Campbella i Johna Steele ‘a, którzy zginęli w Wietnamie i reszcie tej wspaniałej grupy osobliwie dobranych przyjaciół - dedykuję z całego serca tę książkę o przyjaciołach

Margaret Weis

 

Chcielibyśmy wyrazić podziękowania następującym osobom:

Michaelowi Williamsowi za wspaniałe wiersze i za wsparcie, kiedy go potrzebowaliśmy.

Jeffowi Grubbowi, Douglasowi Nilesowi i Laurze Hickman za rady i za ogromny wysiłek” jaki włożyli w przygotowanie modułów gier

spokrewnionych z naszym tekstem.

Jean Blashfield Black za sprawną redakcję i rady.

Jeffowi Butlerowi za wspaniałe ilustracje.

Rogerowi E. Moore’owi za jego artykuły w czasopiśmie

DRAGON® Magazine. Patrickowi L. Price’owi za pomoc w redagowaniu i korekcie.

Mannheim Steamroller za piękną i inspirującą muzykę,

FRESH AIRE V. (American Gramaphone)

Naszym współpracownikom z TSR, INC. za entuzjastyczne wsparcie.

Naszym rodzinom za wielką cierpliwość.

I wreszcie, chcielibyśmy specjalnie podziękować wszystkim, którzy napisali do nas, by powiedzieć, jak wielką radość sprawia im spędzenie kilku godzin na naszym Krynnie.

 

 

Kitiaro, ze wszystkich dni te dni właśnie kołysane są w mroku i oczekiwaniu, w żalu.

Gdy to piszę, chmury przysłaniają miasto, opóźniając myśli i blask słońca, a ulice

zawisły między dniem i ciemnością. Czekałem, by ci to powiedzieć, aż minęły wszelkie decyzje, minęło serce w mroku. Pod nieobecność stałaś się piękniejsza, bardziej trująca, byłaś

wonią orchidei i pływającej nocy, gdzie namiętność niczym rekin zwabiony wonią krwi

morduje cztery zmysły, oszczędzając jedynie smak, wżera się w samą siebie, smakując własną krew, najpierw z małej rany, lecz tak jak rekin rozpruwa strzępy brzucha w długim tunelu gardzieli. A mimo to, noc wciąż zdaje się bogactwem, korytarzem pożądania kończącego się ukojeniem. Nadal oddawałbym się tym pokusom i w swe objęcia brałbym ciemność,

błogosławioną i powtórnie nazwaną przez rozkosz; gdyby rńe światło, światło, moja Kitiaro, kiedy słońce migocze na opitych deszczem chodnikach, a oliwa ze zgaszonych lamp wypływa na rozsłonecznioną wodę, rozszczepiając światło na tęcze! Wstaję, a choć burza znów spowija miasto, myślę o Sturmie, Lauranie i pozostałych, lecz przede wszystkim o Sturmie, który potrafi dojrzeć słońce przez mgłą i skłębione chmury. Jak mógłbym porzucić ich? Tak więc w cień

i nie w twój cień, lecz niecierpliwej szarości oczekującej światła, odchodzę na skrzydłach burzy. Wieczny Człowiek spójrz, Beremie. Tu jest ścieżka... Jakie to dziwne. Tyle razy polowaliśmy w tym lesie i nigdy przedtem nie dostrzegliśmy jej. Nic w tym dziwnego. Pożar wypalił nieco poszycia leśnego, nic więcej. Pewno to tylko ścieżka zwierzyny.

Chodźmy nią. Jeśli to szlak zwierzyny, może znajdziemy jelenia. Cały dzień polujemy i nie mamy czym się pochwalić. Nie chciałabym wracać do domu z pustymi rękoma.

Nie czekając na moją odpowiedź, skręca na ścieżkę. Wzruszając ramionami, idę za nią. Przyjemnie jest dziś być na powietrzu - to pierwszy ciepły dzień po ostrym mrozie zimy. Słońce grzeje mnie w kark i barki. Wędrówka przez wypalony las jest łatwa. Pnącza cię nie szarpią. Krzaki nie wczepiają się w ubranie. Piorun, pewnie podczas tej burzy, która rozszalała się pod koniec zeszłej jesieni.

Idziemy już długo i wreszcie zaczynam czuć zmęczenie. Ona myli się - to nie ścieżka zwierzyny. To jest ścieżka wydeptana przez człowieka, i w dodatku stara. Nie znajdziemy już pewnie zwierzyny. To samo, co przez cały dzień. Pożar, a potem ciężka zima. Zwierzęta wyzdychały albo uciekły. Dziś wieczorem nie będzie świeżego mięsa.

Znów idziemy. Słońce stoi wysoko na niebie. Jestem zmęczony, głodny. Nie widzieliśmy śladu żywego stworzenia.

- Zawróćmy, siostro. Tu nic nie ma...

Ona zatrzymuje się i wzdycha. Widać, że jest zgrzana, zmęczona i zniechęcona. I taka chuda. Pracuje za ciężko, wykonując kobiecą robotę i męską też. Idzie na polowanie, kiedy powinna być w domu i przyjmować konkury zalotników. Myślę, że jest ładna. Ludzie mówią, iż jesteśmy podobni, ale ja wiem, że nie mają racji. To tylko dlatego, że jesteśmy sobie bliscy - bliżsi niż inni bracia i ich siostry. Musieliśmy jednak być sobie bliscy. Nasze życie było takie ciężkie...

- Chyba masz rację, Beremie. Nie widziałam śladu... Zaczekaj, bracie... Spójrz przed siebie. Co to takiego?

Widzę olśniewający, migotliwy blask, niezliczone kolory tańczące w słońcu - jakby wszystkie drogocenne kamienie Krynnu usypano w stertę w koszu.

Wytrzeszcza oczy.

- Może to wrota tęczy.

Ha! Głupie dziewczyńskie pomysły. Śmieję się, lecz mimo to biegnę naprzód. Trudno ją dogonić. Choć jestem większy l niniejszy, ona jest chyża jak łania.

Docieramy do polany w lesie. Jeśli piorun rzeczywiście strzelił w las, musiało to stać się tutaj. Ziemia wokół jest spalona i sczerniała. Dostrzegam, że niegdyś stała tu jakaś budowla. Zrujnowane, zdruzgotane kolumny sterczą z poczerniałej ziemi jak złamane kości, wystające z rozkładają-ce8o się ciała. Nad całą okolicą unosi się przygnębiająca atmosfera. Nic tu nie rośnie ani też nie rosło od wielu, wielu wiosen. Chcę stąd odejść, lecz nie mogę...

Przede mną roztacza się najpiękniejszy, najcudowniejszy widok, jaki widziałem w swym życiu, w swych snach... Bryła kamiennej kolumny wysadzanej klejnotami! Nie znam się na drogich kamieniach, lecz wiem, że te muszą być niewiarygodnie cenne! Zaczynam cały drżeć. Podbiegając spiesznie, klękam przed osmalonym kamieniem i zaczynam odgarniać nalot i ziemię.

Ona uklęka obok mnie.

- Beremie! Jakie to cudowne! Czy widziałeś już coś podobnego? Takie piękne klejnoty w tak strasznym miejscu.

Rozgląda się i wyczuwam, że drży.

- Ciekawe, co tu było? Unosi się tu atmosfera powagi, świętości. Lecz również atmosfera zła. Przed kataklizmem musiała to być świątynia. Świątynia złych bogów... Beremie! Co robisz?

Wyjąłem nóż myśliwski i zaczynam obłupywać kamień wokół jednego z klejnotów - promiennie zielonego kryształu. Jest tak duży jak moja pięść i lśni jaśniej niż słońce połyskujące w zielonych liściach. Kamień wokół niego łatwo ustępuje pod ostrzem mego noża.

- Przestań, Beremie! - Jej głos brzmi przenikliwie.
- To... to świętokradztwo! To miejsce jest poświęcone jakiemuś bogu! Ja wiem o tym!

Czuję chłód zielonego kryształu, a jednak w jego wnętrzu płonie zielony ogień! Nie zważam na jej protesty.

Bzdura! Przedtem mówiłaś, że to wrota tęczy! Masz rację! Znaleźliśmy nasz skarb, tak jak mówi stara bajka. Jeśli to miejsce było poświęcone bogom, musieli porzucić je wiele lat temu. Spójrz dookoła, tu są tylko gruzy! Gdyby chcieli je, powinni byli zadbać o nie. Bogowie nie będą mieli nic przeciwko, jeśli wezmę sobie kilka klejnotów...

Beremie!

W jej głosie pobrzmiewa strach! Ona jest naprawdę przerażona! Głupia dziewczyna. Zaczyna mnie drażnić. Klejnot jest już niemal obluzowany. Mogę go wyciągnąć.

Posłuchaj, Jaslo.

- Drżę z podniecenia. Ledwo mogę mówić. - Teraz nie mamy z czego żyć... wiesz, pożar, ciężka zima. Za te kamienie na rynku w Gargath dostaniemy dość pieniędzy, by wyprowadzić się z tego okropnego miejsca. Pojedziemy do miasta, może do Palanthas! Zawsze chciałaś zobaczyć tamtejsze cuda...

Nie! Beremie, zakazuję ci! Popełniasz świętokradztwo!

Jej głos brzmi surowo. Nigdy przedtem nie była taka! Przez chwilę waham się. Odsuwam się daleko od rozbitej kolumny z tęczą klejnotów. Ja również zaczynam czuć coś strasznego i złego w tym miejscu. Lecz drogie kamienie są takie piękne! Kiedy patrzę na nie, migoczą i połyskują w słońcu. Nie ma tu żadnego boga. Żaden bóg o nie nie dba. Żadnemu bogu nie będzie ich brakowało. Wprawione są w jakąś starą, potłuczoną kolumnę, która się rozsypuje. Nachylam się, by swym nożem wydłubać klejnot z kamienia. Ma kolor nasyconej zieleni i błyszczy tak jasno, jak wiosenne słońce prześwitujące przez nowe listki na drzewach...

- Beremie! Przestań!

Chwyta mnie za ramię, jej paznokcie wbijają się w moje ciało. To boli... Wpadam w gniew i tak, jak czasami dzieje się, gdy wpadam we wściekłość, mgła zasnuwa mi oczy i czuję, że coś w mym wnętrzu puchnie i dusi mnie. Łomocze mi w głowie, mam wrażenie, że oczy wyskoczą mi z orbit.

- Daj mi spokój! - Słyszę ryk - to mój głos!
Odpycham ją...

Ona pada...

Wszystko dzieje się tak powoli. Ona pada całą wieczność. Nie chciałem... Pragnę ją złapać... Lecz nie mogę się ruszyć z miejsca.

Ona upada na zdruzgotaną kolumnę.

Krew... krew...

- Jas! - szepczę, biorąc ją na ręce.

Ale ona nie odpowiada. Klejnoty są zalane krwią. Nie błyszczą już. Tak jak i jej oczy. Ich blask zgasł...

Wtem ziemia się rozpęka! Kolumny wyłaniają się z poczerniałej, wypalonej ziemi i spiralami wznoszą się ku niebu! Zbliża się wielka ciemność i czuję straszliwy, palący ból w piersi...

- Berem!

Maquesta stała na pokładzie, patrząc na swego sternika.

- Beremie, mówiłam ci przecież. Zanosi się na huragan.
Trzeba uszczelnić statek. A ty co robisz? Stoisz i gapisz się na morze. Co tak ćwiczysz - chcesz się zamienić w pomnik? Ruszaj się, szczurze lądowy! Nie płacę uczciwych pieniędzy pomnikom!

Berem drgnął. Pobladł i stojąc przed Maquestą, wtulił głowę w ramiona tak żałośliwie, że kapitan ,,Perechona” poczuła się tak, jakby wyładowała swą złość na bezbronnym dziecku.

On rzeczywiście nim jest, powtarzała sobie ze znużeniem. Choć musi mieć z pięćdziesiąt, czy sześćdziesiąt lat, choć jest jednym z najlepszych sterników, z jakimi kiedykolwiek żeglowała - umysłowo jest wciąż dzieckiem.

- Przepraszam, Beremie - powiedziała Maq westchnąwszy. - Nie chciałam nakrzyczeć na ciebie. To ta burza... przez nią czuję się niespokojna. No już, dobrze. Nie patrz tak na mnie. Jak bym chciała, żebyś umiał mówić! Jak bym chciała wiedzieć, co ci chodzi po głowie - jeśli w ogóle coś w niej masz! No cóż, nieważne. Zrób, co do ciebie należy, a potem zejdź pod pokład. Przyzwyczaj się lepiej do leżenia na koi przez kilka dni, póki nie ucichnie huragan.

Berem posłał jej uśmiech - prosty, naiwny uśmiech dziecka.

Maquesta uśmiechnęła się w odpowiedzi i potrząsnęła głową. Następnie szybko odeszła, myśląc o przygotowaniu swego ukochanego statku na przetrwanie sztormu. Kątem oka dostrzegła, jak Berem schodzi niezdarnie na dół, a potem natychmiast zapomniała o nim, kiedy pierwszy oficer wrócił na pokład z meldunkiem, że znalazł większość załogi, z której około jedna trzecia była tak pijana, że nie nadawała się do pracy...

Berem leżał w hamaku zawieszonym w kajucie załogi „Perechona”. Hamak zakołysał się gwałtownie, gdy pierwszy podmuch huraganu uderzył „Perechona”, który stał zakotwiczony w porcie Flotsam na Krwawym Morzu Istar. Zakładając pod głowę ręce - te ręce, które wydawały się za młode dla pięćdziesięcioletniego mężczyzny, Berem popatrzył na lampę kołyszącą się na drewnianej belce nad jego głową.

 

Spójrz, Beremie. Tu jest ścieżka... Jakie to dziwne. Tyle razy polowaliśmy w tym lesie i nigdy przedtem nie dostrzegliśmy jej.

Nic w tym dziwnego. Pożar wypalił nieco poszycia leśnego, nic więcej. Pewno to tylko ścieżka zwierzyny.

Chodźmy nią. Jeśli to szlak zwierzyny, może znajdziemy jelenia. Cały dzień polujemy i nie mamy czym się pochwalić. Nie chciałabym wracać do domu z pustymi rękoma.

Nie czekając na moją odpowiedź, skręca na ścieżkę. Wzruszając ramionami, idę za nią. Przyjemnie jest dziś być na powietrzu - to pierwszy ciepły dzień po ostrym mrozie zimy. Słońce grzeje mnie w kark i barki. Wędrówka przez wypalony las jest łatwa. Pnącza cię nie szarpią. Krzaki nie wczepiają się w ubranie. Piorun, pewnie podczas tej burzy, która rozszalała się pod koniec zeszłej jesieni...

 

 

 

 

 

Księga pierwsza

 

Rozdział I

 

Ucieczka z mroku w mrok

 

Oficer smoczej armii powoli schodził po schodach z drugiego piętra gospody „Słona Bryza”. Było po północy. Większość gości dawno już położyła się spać. Jedynym dźwiękiem, jaki oficer słyszał, był huk fal Krwawej Zatoki rozbijających się na skałach w dole. Oficer przystanął na chwilę na półpiętrze i szybkim, bystrym spojrzeniem omiótł dużą salę na dole. Była pusta. Jedynie smokowiec, który leżał rozciągnięty na stole, chrapał głośno w pijackim śnie. Przy każdym chrapnięciu skrzydła smokoczłowieka podrygiwały. Drewniany stół skrzypiał i chwiał się pod nim.

Oficer uśmiechnął się gorzko, a potem znów zaczął iść po schodach. Miał na sobie pancerz ze stalowych smoczych łusek, wzorowany na zbrojach z prawdziwych smoczych łusek, jakie nosili smoczy władcy. Hełm zasłaniał mu głowę i twarz, tak że trudno byłoby rozpoznać jego rysy. W cieniu, jaki rzucał hełm widać było tylko rudawobrązową brodę, która zdradzała jego przynależność do ludzkiej rasy.

U stóp schodów oficer nagle zatrzymał się, widocznie zaskoczony widokiem karczmarza, który jeszcze nie położył się spać i ziewał nad swymi księgami rachunkowymi. Skinąwszy lekko głową w jego kierunku, oficer zamierzał opuścić gospodę bez słowa, lecz oberżysta zatrzymał go pytaniem.

- Czy spodziewasz się, panie, że smoczy władca wróci dzisiejszej nocy?

- Oficer zatrzymał się i wykonał półobrót. Nie odwracając twarzy, wyciągnął rękawice i zaczął je nakładać. Był ostry mróz. Nadbrzeżne miasteczko Flotsam znalazło się w szponach zimowego sztormu, jakiego osada nie znała od trzystu lat swego istnienia nad brzegami Krwawej Zatoki.

Przy tej pogodzie? - parsknął oficer smoczej armii. - Mało prawdopodobne! Nawet smoki nie mogą mierzyć się z takim huraganem!

- Prawda. W taką noc na dwór nie powinien wychodzić ani człowiek, ani zwierzę - zgodził się oberżysta. Przyjrzał się chytrym wzrokiem oficerowi. - Jakież to więc interesy gnają cię, panie, na dwór w taką burzę?

Oficer smoczej armii zmierzył karczmarza zimnym wzrokiem.

- Nie powinno cię interesować, gdzie chodzę, ani co robię.

- Bez urazy - powiedział szybko karczmarz, podnosząc ręce jakby chciał zasłonić się przed ciosem. – Chodzi mi o to, że gdyby Jej Wysokość wróciła i zatęskniła za tobą, rad byłbym powiedzieć jej, gdzie można cię znaleźć, panie.

-To nie będzie konieczne - mruknął oficer. - Zostawiłem jej list wyjaśniający moją nieobecność. Poza tym, wrócę przed świtem. Po prostu muszę odetchnąć świeżym powietrzem. To wszystko.

-W to nie wątpię! - zachichotał karczmarz. - Nie wychodziłeś z jej izby przez trzy dni! A raczej trzy noce! Nie obrażaj się, panie - rzekł, zauważywszy gniewny rumieniec wykwitający na twarzy oficera pod hełmem. - Jestem pełen podziwu dla mężczyzny, który potrafi ją zadowolić tak długo! Dokąd się udała?

-Smoczego władcę wezwano, bo są jakieś kłopoty na zachodzie, gdzieś w pobliżu Solamnii - odpowiedział oficer, gniewnie marszcząc brwi. - Na twoim miejscu nie wtrącałbym się w jej sprawy.

-Nie, nie - odrzekł pośpiesznie karczmarz. - Oczywiście, że nie. Życzę ci dobrej nocy, panie - jak brzmi twe imię? Przedstawiła nas sobie, lecz musiałem niedosłyszeć.

-Tanis - powiedział oficer stłumionym głosem. - Tanis Półelf. Życzę dobrej nocy również i tobie.

Skinąwszy ozięble głową, oficer ostatni raz podciągnął mocno swe rękawice i otuliwszy się peleryną, otworzył drzwi gospody i wyszedł w burzę. Mroźny wiatr wpadł do izby, gasząc świece i rozrzucając papiery karczmarza. Przez chwilę oficer zmagał się z ciężkimi drzwiami, podczas gdy oberżysta klął soczyście i chwytał fruwające rachunki. Wreszcie oficerowi udało się zatrzasnąć drzwi za sobą i w gospodzie zapanował znów ciepły spokój i cisza.

Wyglądając za nim, karczmarz ujrzał, że oficer przechodzi obok frontowego okna ze spuszczoną pod wiatr głową i łopoczącą za nim peleryną.

Jeszcze jedna osoba śledziła oficera. W chwili, gdy drzwi gospody się zatrzasnęły, pijany smokowiec uniósł łeb, a jego czarne, gadzie oczka zabłyszczały. Stwór ukradkiem podniósł się ze stołu, poruszając się szybko i pewnie. Stąpając lekko na pazurzastych stopach, podkradł się do okna i wyjrzał na zewnątrz. Smokowiec czatował przez kilka chwil, po czym otworzył drzwi i znikł w ulewie.

Oberżysta zobaczył przez okno, że smokowiec podążył za oficerem smoczej armii. Podszedł bliżej i wyjrzał przez szybę. Na zewnątrz było ciemno i wściekle wył wicher. Ogień w wysokich, żeliwnych naczyniach z płonącą smołą, które oświetlały ulice, skwierczał i migotał w zacinającym deszczu. Oberżyście jednak zdawało się, że widzi, jak oficer skręca w ulicę wiodącą do centrum miasta. Za nim skradał się smokowiec, nie opuszczając cieni. Potrząsnąwszy głową, karczmarz obudził nocnego recepcjonistę, który drzemał w krześle za swym biurkiem.

- Mam przeczucie, że smoczy władca wróci dziś w nocy bez względu na burzę - powiedział oberżysta zaspanemu urzędnikowi. - Obudź mnie, kiedy przybędzie.

Drżąc wyjrzał w mrok nocy jeszcze raz, widząc oczami duszy idącego pustymi ulicami Flotsam oficera smoczej armii, którego śladem ukradkiem podąża ledwo dostrzegalna postać smokowca.

- Wiesz co - mruknął oberżysta - może lepiej nie budź mnie.

 

Tej nocy wszystko we Flotsam było zamknięte z powodu sztormu. Tawerny, które zwykle stały otworem, aż świt zaczynał się przeciskać przez ich brudne okna, zamknięto i zabezpieczono okiennicami przed huraganowym wichrem. Ulice opustoszały i nikt nie wychodził na wiatr, który mógłby przewrócić człowieka i przeszyć lodowatym zimnem nawet najcieplejsze odzienie.

Tanis szedł szybko ze spuszczoną głową, trzymając się blisko zaciemnionych budynków, które powstrzymywały najsilniejsze uderzenia wichru. Jego brodę wkrótce pokrył szron. Zmarznięty deszcz kłuł go boleśnie w twarz. Półelf trząsł się z chłodu, przeklinając smoczą zbroję, której metal ziębił go. Co jakiś czas oglądał się za siebie i sprawdzał, czy jego wyjście z gospody nie wzbudziło przypadkiem czyjejś nadmiernej ciekawości. Widoczność jednakże spadła niemal do zera. Śnieg z deszczem kłębił się wokół niego tak, że ledwo widział wysokie domy majaczące w oddali, a cóż dopiero co innego. Po chwili uświadomił sobie, że powinien uważać przede wszystkim, by nie zgubić drogi przez miasto. Wkrótce tak zdrętwiał z zimna, że było mu obojętne, czy ktoś go śledzi, czy też nie.

Nie był we Flotsam długo - dokładnie rzecz biorąc, zaledwie od czterech dni. A większość z tych dni spędził z nią.

Tanis zagłuszył tę myśl, spoglądając przez deszcz na szyldy z nazwami ulic. Niezbyt dobrze wiedział, dokąd idzie. Jego przyjaciele zatrzymali się w gospodzie gdzieś na obrzeżach miasta, z dala od przystani, z dala od knajp i burdeli. Przez chwilę chodziła mu po głowie rozpaczliwa myśl - co będzie, jeśli się zgubi? Nie może przecież pytać o nich...

I wtedy dotarł do swego celu. Błąkając się po opustoszałych ulicach i ślizgając na gołoledzi, niemal zapłakał z ulgi na widok szyldu kiwającego się dziko na wietrze. Nawet nie pamiętał nazwy tej gospody, lecz teraz ją poznał - „Pod Falochronem”.

Głupia nazwa dla gospody, pomyślał, trzęsąc się z zimna tak strasznie, że ledwo mógł uchwycić klamkę. Kiedy otworzył drzwi, podmuch wiatru wepchnął go do środka z taką siłą, że ledwo udało mu się zatrzasnąć je za sobą.

Nie zastał nocnego recepcjonisty na dyżurze - nie w takiej obskurnej dziurze. W blasku rzucanym przez ogień kopcący na brudnym palenisku Tanis dostrzegł na biurku ogarek świeczki, zostawiony tam pewnie dla wygody gości, którzy wtaczali się do gospody późną porą. Ręce tak mu się trzęsły, że ledwo zdołał skrzesać ogień. Po chwili odzyskał władzę w zgrabiałych dłoniach, zapalił świecę i przy jej wątłym świetle ruszył na górę.

Gdyby się odwrócił i wyjrzał przez okno, zobaczyłby widmową postać, która czaiła się w bramie naprzeciwko. Jednakże zamiast spoglądać przez okno, Tanis patrzył na schody.

-Caramonie!

Krzepki wojownik natychmiast zerwał się, odruchowo sięgając po miecz, zanim jeszcze odwrócił się, by spojrzeć pytająco na brata.

- Usłyszałem jakiś hałas za drzwiami - szepnął Raistlin. - Stuk pochwy miecza o zbroję.

Caramon potrząsnął głową, starając się przepędzić resztki snu, a potem wypełzł z łóżka z bronią w dłoni. Podkradł się do drzwi, aż i on usłyszał odgłosy, które zbudziły jego czujnie śpiącego brata. Korytarzem wiodącym do ich pokoi skradał się człowiek w zbroi. Potem Caramon zobaczył słaby poblask świeczki pod drzwiami. Brzęk zbroi ucichł tuż pod ich drzwiami.

Zaciskając miecz w dłoni, Caramon gestem wezwał brata. Raistlin skinął głową i wtopił się ponownie w cień. Miał nieobecny wyraz oczu. Przywoływał właśnie na myśl zaklęcie. Bliźniacy doskonale działali razem, skutecznie łącząc magię i stal, by pokonać swych wrogów.

Światełko świeczki pod drzwiami zamigotało. Mężczyzna zapewne przekładał świeczkę do drugiej ręki, uwalniając dłoń, którą sięgnie po miecz. Caramon nachylił się, po czym powoli i cicho odciągnął zasuwę w drzwiach. Zaczekał chwilę. Nic się nie stało. Mężczyzna waha się, może nie jest pewien, czy to właściwy pokój. Wkrótce się dowie, pomyślał Caramon.

Otworzył drzwi na oścież gwałtownym szarpnięciem. Wychynął za nie, chwycił ciemną postać i wciągnął ją do środka. Całą siłą swych muskularnych ramion wojownik cisnął mężczyznę w zbroi na podłogę. Świeczka upadła, stopiony wosk zgasił jej płomyk. Raistlin zaczął nucić zaklęcie, które uwięziłoby ich ofiarę w lepkiej, podobnej do pajęczyny substancji.

-Przestań! Raistlinie, zaczekaj! - krzyknął mężczyzna. Poznawszy głos, Caramon pochwycił brata, potrząsając nim, by wytrącić go ze skupienia niezbędnego do rzucenia czaru.

-Raist! To Tanis!

Raistlin drgnął, wyrwany z transu i opuścił bezwładnie ręce. Potem zaczął kaszleć, trzymając się za pierś.

Caramon posłał zatroskane spojrzenie swemu bliźniakowi, lecz Raistlin zatrzymał go machnięciem dłoni. Odwróciwszy się Caramon nachylił się i pomógł półelfowi wstać.

-Tanisie! - zawołał, niemal dusząc go w entuzjastycznym uścisku. - Gdzieś ty się podziewał? Umieraliśmy ze zmartwienia. Na wszystkich bogów, jesteś przemarznięty do szpiku kości! Chodź, zaraz rozgarnę żar w palenisku. Raistlinie - Caramon zwrócił się do brata - jesteś pewien, że nic ci nie jest?

-Nie troszcz się o mnie! - mruknął Raistlin. Mag osunął się z powrotem na łóżko i ciężko dyszał. Jego oczy błyszczały złoto w blasku ognia, kiedy przyglądał się półelfowi kulącemu się z rozkoszą przy żarze. - Poszedłbyś lepiej po pozostałych.

-Jasne - Caramon ruszył w stronę drzwi.

-Na twoim miejscu nałożyłbym coś na siebie - zauważył zgryźliwie Raistlin.

Czerwieniąc się, Caramon pośpieszył do swego łóżka i złapał skórzane spodnie. Nałożywszy je, wciągnął przez głowę koszulę i wyszedł na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi. Tanis i Raistlin słyszeli, jak stuka delikatnie do drzwi mieszkańców równin. Usłyszeli szorstką odpowiedź Riverwinda i pośpieszne, pełne podniecenia wyjaśnienia Caramona.

Tanis obejrzał się na Raistlina - dostrzegł utkwiony w nim przenikliwy wzrok osobliwych, klepsydrowych oczu czarodzieja - i poczuwszy się nieswojo, odwrócił się znów ku ogniowi.

- Gdzie byłeś, półelfie? - spytał Raistlin swym cichym, szepczącym głosem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin