Barbara Delinski - Sąsiadka.pdf

(695 KB) Pobierz
Barbara Delinski - Sasiadka
19260684.001.png
Barbara Delinsky
SĄSIADKA
The Woman Next Door
(tłum. Anna Kołyszko)
2003
Prolog
GDYBY Amanda i Graham mieli zupełnie wolną rękę, najchętniej wzięliby cichy
ślub. Byli w tym wieku - ona trzydzieści, on trzydzieści sześć lat - Ŝe zaleŜało im tylko na
tym, by się pobrać. Ale ojciec Amandy uparł się, Ŝeby wyprawić swojej jedynaczce wielkie
wesele, matka z rozkoszą wydawała jego pieniądze, a rodzina Grahama uwielbiała się bawić.
Zatem w czerwcu wyprawiono huczne wesele na Cape Cod w ekskluzywnym klubie,
do którego naleŜał ojciec Amandy. Ślub odbył się w romantycznej scenerii nad słonymi
błotami wśród słonek i mew, w obliczu trzystu świadków. Następnie owych trzystu gości
prowadzonych przez państwa młodych ruszyło orszakiem, mijając pole golfowe i siedzibę
klubu, na przyjęcie w ogrodzie. Teren tonął w zieleni, oŜywionej bzami i peoniami,
przesyconej wonią róŜ, co znacznie bardziej docenili goście panny młodej, z zacięciem do
estetyki, aniŜeli pana młodego, z zacięciem do dobrej zabawy. Podobnie róŜniły się toasty
wznoszone przez obie strony, poczynając od toastu druha pana młodego.
Will 0’Leary, który był starszym bratem Grahama - najmłodszego z ośmiorga
rodzeństwa, z kieliszkiem szampana w ręce uśmiechnął się do Ŝony i czwórki dzieci, po czym
uroczystym tonem zwrócił się wprost do pana młodego.
- ChociaŜ jestem od ciebie starszy o rok, Grahamie, przez całe Ŝycie trudno mi było ci
dorównać. Zawsze się lepiej uczyłeś. Miałeś lepsze wyniki w sporcie. Wybierano cię na
gospodarza klasy. AŜ czasem, kurka wodna, nie mogłem tego znieść. - Dało się słyszeć
śmiechy. - Ale teraz Ŝyczę tobie i Amandzie tego wszystkiego, czym sam się cieszę od
piętnastu lat. - Uniósł kieliszek. - Zdrowie was obojga. Oby nie zabrakło wam słodkich
tajemnic, serdecznego śmiechu i wspaniałego seksu.
Rozległy się owacje, brzęk kieliszków.
Kiedy gwar powoli ucichł, do mikrofonu podeszła druhna Amandy. Wysoka, smukła i
speszona morzem twarzy 0’Learych, rozpromienionych typowymi dla ich rodu szerokimi
uśmiechami. Powie działa cicho:
- Nie mam dzieci ani wielu braci i sióstr, tak jak wy. Ale znam pannę młodą od
dawna. Znam jej rodziców i chciałabym im teraz podziękować za to wspaniałe przyjęcie. -
Uniosła kieliszek w stronę Debory Carr z jednej strony sali i Williama Carra z drugiej,
odczekała, aŜ ucichną oklaski, po czym dodała: - Amanda długo nie wychodziła za mąŜ, bo
czekała na odpowiedniego męŜczyznę. Potem zajęła się pracą i przestała o tym myśleć. Wcale
więc nie rozglądała się za nikim, kiedy poznała Grahama, ale często to w ten właśnie sposób
trafiają się nam w Ŝyciu najlepsze rzeczy. - Uniosła ponownie kieliszek. - Wasze zdrowie,
Amando i Grahamie. Kochajcie się wiecznie.
AMANDA nie tyle przestała się rozglądać za kimś, ile wpadła w rozpacz, Ŝe nie
znajdzie męŜczyzny godnego zaufania, zasługującego na jej miłość. Lecz kiedyś, uciekając
przed sierpniowym skwarem Manhattanu, odwiedziła swoją byłą promotorkę w Greenwich, w
stanie Connecticut, i tam zobaczyła Grahama, rozebranego do pasa, lśniącego od potu,
zajętego sadzeniem jałowców na zboczu obok domu pani profesor.
Pracowało ich sześciu, ale Amandzie natychmiast wpadł w oko Graham, olśniewający
brunet z krotką brodą, wyŜszy i bardziej muskularny od pozostałych, chociaŜ później
dowiedziała się, Ŝe w gruncie rzeczy rzadko chwytał za łopatę. Do niego bowiem naleŜał
nadzór nad wykonawstwem robót.
Ich spojrzenia spotkały się nad przekopanym juŜ zboczem. Dojrzała w jego oczach
bezbrzeŜną śmiałość lub bezmierną pewność siebie. Nie minął kwadrans, kiedy zapukał do
drzwi, ze szkicem zagospodarowania drugiej części ogrodu.
Przyszedł specjalnie. Przyznał to od progu. Chciał, Ŝeby go przedstawiono Amandzie.
I dopiął swego.
Do MIKROFONU podeszła najstarsza siostra pana młodego. Mary Annę 0’Leary
Walker, w zielonym kostiumie, który bez wątpienia lepiej na niej leŜał przed urodzeniem
ostatnich trojga z piątki dzieci. Niczym nie stropiona, pewna siebie, zwróciła się do Grahama,
który stał w gronie przyjaciół, obejmując swoją blond oblubienicę w bieli.
- Miałam dwanaście lat, kiedy się urodziłeś - powiedziała - i przewijałam cię częściej,
niŜ którekolwiek z nas chciałoby dziś przyznać. Teraz twoja kolej. - Uniosła kieliszek. -
śyczę ci mnóstwa dzieci i mnóstwa cierpliwości.
Dorothy 0’Leary, matka pana młodego, nie uniosła przy tym toaście kieliszka. Na jej
twarzy malował się sztuczny uśmiech. Stała na uboczu w towarzystwie swego brata i jego
rodziny, niejako z dala od całego przyjęcia. Jej twarz wypogodziła się nieco dopiero wtedy,
gdy do mikrofonu podszedł trzeci w kolejności syn.
Peter 0’Leary był jezuitą. Obdarzony charyzmą, podkreśloną noszoną koloratką, bez
trudu uciszył wszystkich obecnych. Państwu młodym powiedział:
- Z waszych twarzy bije miłość. I niech tak będzie zawsze. śyczę wam długiego Ŝycia,
abyście mogli dawać więcej, niŜ dostaniecie i słuŜyć naszemu Panu na wiele sposobów. -
Przerwał, po czym z błyskiem w oku uległ skłonności rodzinnej: -I rozmnaŜajcie się równieŜ
po BoŜemu!
AMANDA nie miała zwyczaju sypiać z facetami na prawo i lewo. Przed Grahamem
było w jej Ŝyciu dwóch kochanków. Z kaŜdym spotykała się przez wiele miesięcy i starannie
wybierała czas, miejsce oraz formę zabezpieczenia, zanim odsłoniła swoje wdzięki.
Z Grahamem scenariusz wyglądał zupełnie inaczej. Graham zaproponował Amandzie
wyprawę w plener, co rozbudziło w niej przygodowy nastrój, bo spodziewała się
jednodniowej wycieczki. Zdziwiła się więc, kiedy zjawił się ze śpiworami, prowiantem,
napojami i kluczem do chaty przyjaciela w lesie, niecałe siedem kilometrów od domu.
Nie przyszło jej jednak do głowy, Ŝeby odmówić. Sama nie była zapaloną turystką,
nawet nie miała własnego śpiwora. Graham natomiast okazał się świetnie zorientowany i
zorganizowany. Lubił wyjaśniać jej róŜne rzeczy. Ale teŜ nie wzdragał się pytać o sprawy, na
których znała się lepiej od niego. No i ten jego uśmiech! Serdeczny, odpręŜony, tak szeroki,
Ŝe opromieniał mu całą twarz. Nigdy przy nikim wcześniej nie czuła takich emocji.
Szli zboczem góry tonącej w zieleni, poprzecinanej przejrzystymi strumykami. Piękne
trele ptaków i cudowne krajobrazy zapierały dech w piersiach. Graham dobrze znał drogę,
prowadził ją jak na parkiecie, toteŜ w pełni mu zaufała.
Nie dotarli jednak do chaty przyjaciela. Zaraz po drugim śniadaniu Graham skręcił w
zaciszną kotlinkę tuŜ przy szlaku, ułoŜył Amandę i kochał się z nią w biały dzień. Mimo potu,
kurzu i - w jej odczuciu - zmęczenia, skoro raz zaczęli, nijak nie mogli przestać.
GRAHAMOWI dane juŜ było doświadczyć, jak to jest stać przy ołtarzu i wypatrywać
ukochanej w przystrojonym kwiatami przejściu. Nie znał tylko tego przemoŜnego uczucia,
kiedy wszystko inne usuwa się bez reszty w cień. Nie był teŜ przygotowany na ukłucie w
piersi, które aŜ wycisnęło mu łzy z oczu.
Od pierwszej chwili, kiedy zobaczył ją na owym zboczu w Greenwich, nabił sobie
głowę romantyczną myślą, Ŝe musiał się wycofać z zawartego wcześniej małŜeństwa, bo
gdzieś w przyszłości czekała na niego Amanda.
Tego dnia dosłownie wszystko usunęło się w cień. Widział tylko Amandę, która
kroczyła ku niemu trawiastą ścieŜką, a serce wzbiło mu się na wyŜyny i czuł, Ŝe pozostanie
tam na zawsze.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin