Pachnidło.pdf

(1020 KB) Pobierz
7190568 UNPDF
PATRICK SUSKIND
PACHNIDŁO
Historia pewnego mordercy
Z niemieckiego przełożyła Małgorzata Łukasiewicz
Świat Książki
Tytuł oryginału DAS PARFLIM
DIE GESCHICHTE EINES MORDERS
Projekt okładki i stron tytułowych Cecylia Staniszewska
Ewa Łukasik
Zdjęcie na okładce
BE&W
Redakcja techniczna Łidin Lamyarska
Korekta Wnndn Wnwrzynowska
Copyright © 1985 by Diogenes Verlag AG, Zurich All rights reserved
© Copyright for the Polish edition by “Świat Książki", Warszawa 1996 © Copyright for the Polish translation by Małgorzata Łukasiewicz, 1990
Świat Książki, Warszawa 1996 Skład Joanna Duchnowska
Druk i oprawa GGP
ISBN 83-7129-268-6 Nr 1498
CZEŚĆ PIERWSZA
1
W osiemnastym stuleciu żył we Francji człowiek, którego spośród jakże licznych w tej epoce genialnych i odrażających
postaci zaliczyć wypada do najbardziej genialnych i najbardziej odrażających. Jego dzieje mają być przedmiotem
niniejszej opowieści. Nazywał się Jan Baptysta Grenouille, a jeżeli nazwisko to w przeciwieństwie do nazwisk innych
genialnych potworów, jak na przykład de Sade, Saint-Just, Fouche, Bonaparte itd., popadło dziś w zapomnienie, to z
pewnością nie dlatego, iżby Grenouille ustępował owym głośniejszym niegodziwcom w pysze, pogardzie dla ludzi,
braku moralnych zasad, jednym słowem - w bezbożności, lecz dlatego, że geniusz jego i jedyna ambicja ograniczały się
do dziedziny, która w historii nie pozostawia śladów: do ulotnego królestwa zapachów.
W epoce, o której mowa, miasta wypełniał wprost niewyobrażalny dla nas, ludzi nowoczesnych, smród. Ulice
śmierdziały łajnem, podwórza śmierdziały uryną, klatki schodowe śmierdziały przegniłym drewnem i odchodami
szczurów, kuchnie - skisłą kapustą i baranim łojem; w nie wietrzonych izbach śmierdziało zastarzałym kurzem, w
sypialniach - nieświeżymi prześcieradłami, zawilgłymi pierzynami i ostrym, słodkawym odorem nocników. Z kominów
buchał smród siarki, z garbarni smród żrących ługów, z rzeźni smród zakrzepłej
,..
krwi. Ludzie śmierdzieli potem i nie praną garderobą; z ust cuchnęło im zepsutymi zębami, z żołądków odbijało im się
cebulą, a ich ciała, jeżeli nie były już całkiem młodzieńcze, wydzielały woń starego sera, skwaśniałego mleka i
obrzękłych, zrakowaciałych tkanek. Śmierdziało od rzeki, śmierdziało na placach, śmierdziało w kościołach,
śmierdziało pod mostami i w pałacach. Chłop śmierdział tak samo jak kapłan, czeladnik tak samo jak majstrowa,
śmierdziała cała szlachta, ba - nawet król śmierdział, śmierdział jak drapieżne zwierzę, a królowa śmierdziała jak stara
koza, latem i zimą. Albowiem w osiemnastym wieku nie położono jeszcze kresu rozkładowej robocie bakterii, toteż nie
było takiej ludzkiej działalności, czy to konstruktywnej, czy to niszczycielskiej, nie było takiego przejawu kiełkującego
albo ginącego życia, któremu by nie towarzyszył smród.
I, rzecz jasna, najbardziej śmierdziało w Paryżu, Paryż bowiem był największym miastem Francji. A w obrębie
Paryża było znowu miejsce, gdzie panował smród zgoła infernalny, pomiędzy ulicami aux Fers i de la Ferronnerie,
mianowicie na Cmentarzu Niewiniątek. Przez osiemset lat chowano tu zmarłych ze szpitala Hótel-Dieu i okolicznych
parafii, przez osiemset lat dzień w dzień tuzinami zwożono tu trupy i zrzucano do podłużnych dołów, przez osiemset lat
w kryptach i kostnicach składano warstwami kości. I dopiero później, w przededniu Rewolucji Francuskiej, kiedy to
niektóre groby zapadły się niebezpiecznie i smród występującego z brzegów cmentarzyska skłonił mieszkańców już nie
do gołych protestów, ale do prawdziwych buntów, cmentarz został nareszcie zamknięty i zlikwidowany, miliony
piszczeli i czaszek zsypano do katakumb Montmartre'u, a na tym miejscu urządzono targowisko.
Tu właśnie, w najsmrodliwszym zakątku całego królestwa, 17 lipca 1738 roku urodził się Jan Baptysta Grenouille.
Był to jeden z najgorętszych dni roku. Upał
przygniatał cmentarz ołowianą czapą i tłoczył w sąsiednie uliczki powietrze ciężkie od odoru zgniłych melonów
przemieszanego ze swądem palonego rogu. Gdy zaczęły się bóle, matka Grenouille'a stała za straganem rybnym przy
ulicy aux Fers i skrobała ukleje, które uprzednio wypatroszyła. Ryby, rzekomo tegoż ranka świeżo złowione w
Sekwanie, cuchnęły już tak strasznie, że ich smród głuszył smród trupów. Matka Grenouille'a nie zwracała jednak uwagi
ani na smród ryb, ani na smród trupów, albowiem nos jej był w najwyższym stopniu uodporniony na zapachy, a poza
tym czuła bóle i bóle te zabijały wszelką wrażliwość na zewnętrzne bodźce zmysłowe. Chciała już tylko jednego - żeby
bóle ustały; chciała możliwie jak najprędzej mieć to obrzydlistwo za sobą. Był to jej piąty poród. Wszystkie poprzednie
odbyła tutaj, przy straganie; za każdym razem płód był martwy albo na wpół martwy, krwawy strzępek mięsa, który
wydobywał się z jej łona, nie różnił się wiele od leżących dookoła rybich wnętrzności i nie wykazywał też więcej życia,
wieczorem zaś wszystko razem zgarniano łopatami i wywożono na cmentarz albo spuszczano do rzeki. Tak miało być i
dzisiaj, a matka Grenouille'a, kobieta jeszcze młoda, ledwo dwudziestopięcioletnia, która całkiem ładnie jeszcze
wyglądała, miała w ustach jeszcze prawie wszystkie zęby, a na głowie jeszcze nieco włosów, zaś poza podagrą,
syfilisem i lekkimi suchotami nie cierpiała na żadną poważniejszą chorobę; która miała nadzieję żyć jeszcze długo,
może pięć albo dziesięć lat, i może nawet kiedyś wyjść za mąż i jako czcigodna małżonka owdowiałego rzemieślnika
czy coś w tym rodzaju mieć prawdziwe dzieci - matka Grenouille'a życzyła sobie gorąco, żeby już było po wszystkim. I
kiedy zaczęły się bóle parte, przykucnęła za blatem do oprawiania ryb i tam, podobnie jak cztery razy przedtem,
urodziła i nożem od ryb odcięła pępowinę. Potem jednak, na skutek upału i smrodu, których
6 -.,
jako takich w ogóle nie postrzegała, a tylko czuła nieznośną duchotę - jak na polu lilii albo w ciasnym pokoju, gdzie
postawiono za dużo narcyzów - straciła przytomność, osunęła się na ziemię i legła pod straganem, na środku ulicy, z
nożem w garści.
Krzyk, rwetes, gapie gromadzący się dookoła, ktoś sprowadza policję. Kobieta z nożem w garści ciągle jeszcze leży
na ulicy i z wolna wraca do siebie.
Co to jej się stało? - A nic.
A co robiła z tym nożem? - A nic.
A skąd ta krew na jej spódnicy? - A z ryb.
Wstaje, ciska precz nóż i odchodzi, żeby się umyć. Wtedy, wbrew oczekiwaniom, spod stołu zaczyna drzeć się nowo
narodzony. Ludzie patrzą, pod rojem much, pośród wypatroszonych bebechów i uciętych głów rybich znajdują dziecko,
wyciągają je. Z urzędu przydziela mu się mamkę, matkę zaś zabiera się do aresztu. A że przyznaje się do winy i nie
zaprzecza, iż chciała robaka zostawić na zatracenie, jak zresztą zrobiła to już z czterema poprzednimi, wytaczają jej
proces, skazują za wielokrotne dzieciobójstwo i w kilka tygodni potem na place de Greve ucinają głowę.
W tym czasie dziecko po raz trzeci już zmieniło mamkę. Żadna nie chciała go trzymać dłużej niż parę dni. Zanadto
jest żarty, powiadały, ssie za dwoje, zabiera mleko innym, a tym samym mamki pozbawia środków utrzymania,
ponieważ przy jednym tylko osesku karmienie nie może się opłacać. Urzędnik właściwego resortu policji, niejaki La
Fosse, natychmiast wziął sprawę w swoje ręce i chciał już dziecko odstawić do zbiorczego punktu dla znajd i sierot za
miastem, na rue Saint-Antoine, skąd codziennie odchodziły transporty dzieci do wielkiego państwowego przytułku
Rouen. Że jednak do
transportów używano tragarzy z koszami, do jednego kosza zaś ze względów racjonalnych pakowano po cztery
niemowlęta naraz; że z tej przyczyny procent śmiertelności w drodze był niezwykle wysoki; że z uwagi na to tragarzom
polecano przyjmować tylko niemowlęta ochrzczone oraz zaopatrzone w przepisowy list przewozowy, który należało w
Rouen postemplować; że mały Grenouille nie był zaś ani ochrzczony, ani w ogóle nie miał imienia, jakie w myśl
przepisów można by umieścić na liście przewozowym; że z kolei policji nie bardzo wypadało podrzucić dzieciaka
anonimiter pod drzwiami punktu zbiorczego, co było jedynym sposobem uniknięcia pozostałych formalności - na skutek
tedy szeregu komplikacji natury biurokratycznej i administracyjnej, które zdawały się powstawać przy ekspedycji
noworodka, La Fosse zaniechał pierwotnej decyzji i polecił przekazać dziecko za pokwitowaniem dowolnej kościelnej
instytucji, aby je tam ochrzczono i rozstrzygnięto o jego dalszym losie. Mały trafił do klasztoru Saint-Merri przy rue
Saint-Martin. Otrzymał chrzest i imię Jan Baptysta. A że przeor był tego dnia w dobrym humorze, a ponadto
rozporządzał jeszcze pewnymi funduszami charytatywnymi, postanowiono nie wyprawiać dziecka do Rouen, tylko
oddać na garnuszek na koszt klasztoru. W tym celu umieszczono je u mamki nazwiskiem Joanna Bussie z rue Saint-
Denis, która do chwili zapadnięcia dalszych decyzji miała za swoje trudy pobierać trzy franki tygodniowo.
2
W kilka tygodni później mamka Joanna Bussie z kobiałką w ręku stanęła przed furtą klasztoru Saint-Merri, ojcu Terrier,
około pięćdziesięcioletniemu, łysemu, z lekka woniejącemu octem mnichowi, który jej otwo
,., 8 ~. .., 9 ,.,
rzył, rzuciła lakoniczne: “Na!" i postawiła kobiałkę na progu.
- Cóż to jest? - zapytał Terrier, pochylił się nad kobiałką i pociągnął nosem, spodziewał się bowiem czegoś do
jedzenia.
- Bękart tej dzieciobójczy ni z rue aux Fers!
Ojciec Terrier pogmerał palcem w kobiałce, aż odsłonił twarzyczkę śpiącego niemowlęcia.
- Wygląda doskonale. Różowiutki i dobrze odżywiony.
- Bo się ze mnie nażarł. Bo mnie wyssał do szpiku kości. Ale teraz już dość. Możecie go sobie sami dalej karmić
kozim mlekiem, papką, sokiem z rzepy. Ten bękart wszystko zeżre.
Ojciec Terrier był człowiekiem dobrodusznym. Na jego barkach spoczywało zarządzanie klasztornym funduszem
charytatywnym, rozdawanie pieniędzy ubogim i potrzebującym. Oczekiwał, że w zamian rzekną mu “dziękuję" i nie
będą więcej zawracali głowy. Techniczne szczegóły budziły w nim odrazę, szczegóły bowiem oznaczały zawsze
trudności, a trudności oznaczały zakłócenie spokoju jego ducha, a tego już nie znosił. Zły był, że w ogóle otworzył
furtę. Pragnął usilnie, by ta osoba zabrała co prędzej swoją kobiałkę, wyniosła się do domu i nie zanudzała go
problemami niemowlaka. Wyprostował się powoli, zaczerpnął tchu i poczuł bijący od mamki zapach mleka i owczej
wełny. Był to przyjemny zapach.
- Nie pojmuję, o co ci chodzi. Po prostu nie pojmuję, do czego zmierzasz. Wydaje mi się doprawdy, że maleństwu
nic nie zaszkodzi, jeżeli dalej będziesz mu dawała piersi.
- Jemu nie - odburknęła mamka - ale mnie. Ubyło mi dziesięć funtów, a jadłam cały czas za trzy. I za co to wszystko?
Za trzy franki tygodniowo!
- A, teraz pojmuję - rzekł Terrier niemal z ulgą - już wszystko jasne: chodzi znowu o pieniądze.
- Nie! - odparła mamka.
- Owszem! Zawsze chodzi o pieniądze. Ktokolwiek stuka do tej furty, chce pieniędzy. Żeby mi się tak raz zdarzyło
otworzyć i zobaczyć kogoś, komu chodzi o coś innego. Kogoś, kto na przykład przyszedł podrzucić jakiś miły
drobiażdżek. Na przykład owoce albo parę orzechów. Jesienią jest przecież mnóstwo rzeczy, które można by podrzucić.
Choćby i kwiaty. Albo żeby tak ktoś przyszedł i powiedział od serca: “Niech będzie pochwalony, ojcze Terrier, życzę
ojcu miłego dnia!" Ale nie, to się chyba nigdy nie zdarzy. Jak nie żebrak, to przekupień, a jak nie przekupień, to znowu
rzemieślnik, i jak nie po prośbie, to z rachunkiem do zapłacenia. W ogóle nie można już wyjść na ulicę. Ledwo wyjdę, a
już mam na karku jakieś indywidua, które domagają się pieniędzy!
- Nie ja - rzekła mamka.
- Ale powiem ci tyle: nie jesteś jedyną mamką w parafii. Są tu setki pierwszorzędnych mamek, gotowych bić się o to,
która będzie temu rozkosznemu maleństwu za trzy franki tygodniowo dawała piersi albo przygotowywała papkę czy
soczek z rzepy czy jeszcze coś innego...
- To dajcie go którejś z nich!
-...a z drugiej strony to niedobrze tak szastać dzieciakiem z miejsca na miejsce. Kto wie, czy inne mleko posłuży mu
tak jak twoje. Rozumiesz, przyzwyczaił się do zapachu twojej piersi i do rytmu twojego serca.
I raz jeszcze głęboko wciągnął ciepłą woń, jaką wydzielała mamka, a spostrzegłszy, że jego słowa nie wywarły na
niej żadnego wrażenia, rzekł:
- Zabierz dziecko i wracaj do domu! Pomówię o tym z przeorem. Zaproponuję mu, żeby na przyszłość płacił ci
cztery franki tygodniowo.
- Nie - rzekła mamka. - Więc dobrze: pięć!
- Nie.
- To ile byś chciała? - krzyknął na nią Terrier. - Pięć franków to masa pieniędzy za takie poślednie zajęcie jak
karmienie dziecka.
- Ja w ogóle nie chcę żadnych pieniędzy - powiedziała mamka. - Nie zamierzam dłużej trzymać tego bękarta. - A to
dlaczego, dobra kobieto? - rzekł Terrier i dalej
gmerał palcem w kobiałce. - Toż to przecież urocze maleństwo. Różowe na buzi, nie krzyczy, śpi jak zabite i jest
ochrzczone.
- Jest opętane przez diabła.
Terrier prędko wyciągnął palec z koszyka.
- Niemożliwe! Absolutnie wykluczone, żeby niemowlę miało być opętane przez diabła. Niemowlę to jeszcze nie
człowiek, tylko forma przedludzka i nie ma jeszcze w pełni wykształconej duszy. A w związku z tym jest dla diabła
nieinteresujące. Czy dzieciak może mówi? Rzuca nim? Przenosi przedmioty z miejsca na miejsce? Idzie od niego
brzydki zapach?
- On w ogóle nie pachnie - rzekła mamka.
- A widzisz! To niechybny znak. Gdyby był opętany przez diabła, musiałby śmierdzieć.
I, aby uspokoić mamkę oraz dać dowód własnej odwagi, Terrier uniosł kosz do góry i podsunął go sobie pod nos.
- Nie czuję nic szczególnego - rzekł, poniuchawszy chwilę - naprawdę nic szczególnego. Jakkolwiek wydaje mi się,
że czuć coś tam z pieluszek.
I podetknął jej kosz, aby mogła potwierdzić to wrażenie.
- Nie o to mi idzie - rzekła szorstko mamka i odsunęła kosz. - Nie idzie o to, co jest w pieluchach. Owszem, jego
ekskrementy czuć jak się należy. Ale jego samego, tego bękarta, w ogóle nie czuć!
- Bo jest zdrowy! - krzyknął Terrier. - Jest zdrowy i dlatego go nie czuć! Czuć tylko chore dzieci, to znana rzecz. Jak
wiadomo, dziecko, które ma ospę, czuć końskim nawozem, a dziecko ze szkarlatyną - zwiędłymi jabłkami, a znowu
dziecko suchotnicze - cebulą. Ten jest zdrowy, ot co! Uważasz, że powinien śmierdzieć? Czy twoje własne dzieci
śmierdzą?
- Nie - rzekła mamka. - Moje dzieci pachną tak, jak powinny pachnieć dzieci.
Terrier przezornie odstawił kobiałkę na ziemię, czuł bowiem, jak wzbiera w nim fala złości na krnąbrność tej osoby.
Niewykluczone, że w dalszym przebiegu dysputy będą mu potrzebne obie ręce do gestykulowania, a nie chciał narażać
na szwank niemowlęcia. Zaczął od tego, że zaplótł ręce na plecach, wypiął sterczący brzuch w stronę mamki i spytał
ostro:
- Twierdzisz więc, że wiesz, jak powinno pachnieć ludzkie dziecko, które bądź co bądź - o czym warto przypomnieć,
zwłaszcza gdy jest ochrzczone - jest dzieckiem Bożym?
- Tak - rzekła mamka.
- I twierdzisz ponadto, że jeśli dziecko nie pachnie tak, jak wedle ciebie, mamki Joanny Bussie z rue Saint-Denis,
pachnieć powinno, to jest to diabelski pomiot?
Wyciągnął zza pleców lewą rękę i wysunął ku mamce groźnie zakrzywiony palec wskazujący niczym znak zapytania.
Mamka zastanowiła się. Nie dogadzało jej, że rozmowa przybrała raptem charakter teologicznej indagacji, tu bowiem
musiała przegrać.
- Tego nie mówię - odparła wymijająco. - Czy to ma coś wspólnego z diabłem czy nie, to już wy musicie
rozstrzygnąć, ojcze Terrier, to nie moja rzecz. Ja wiem jedno: boję się tego dzieciaka, bo nie pachnie tak, jak powinny
pachnieć dzieci:
- Aa! - rzekł Terrier zadowolony i opuścił rękę. Więc z diabła już się wycofujemy. Doskonale. Ale wobec
^, 12 ^- ^' 13 ^'
tego powiedz mi z łaski swojej, jakże to pachnie dzieciak, który pachnie tak, jak wedle ciebie powinien pachnieć? Co?
- Ładnie pachnie - rzekła mamka.
- Co znaczy “ładnie"? - ryknął na nią Terrier. - Dużo rzeczy ładnie pachnie. Bukiecik lawendy ładnie pachnie.
Mięso rosołowe ładnie pachnie. Ogrody Arabii ładnie pachną. Więc jak pachnie niemowlę, słucham!
Mamka zawahała się. Wiedziała, jak pachną niemowlęta, wiedziała to doskonale, wykarmiła tuziny niemowląt,
niańczyła je, kołysała, całowała... mogła węchem trafić do nich po nocy, nawet teraz miała w nozdrzach wyraźny zapach
niemowlęcia. Ale nigdy dotąd nie próbówała tego wyrazić w słowach.
- No? - huknął Terrier i niecierpliwie pstryknął palcami.
- No więc - zaczęła mamka - to niełatwo powiedzieć, bo... bo one nie wszędzie pachną jednakowo, chociaż wszędzie
pachną ładnie, rozumiecie, ojcze, a więc na przykład w nóżkach pachną tak jak taki gładki, nagrzany kamień..., nie,
raczej jak garnek..., albo jak masło, tak, właśnie jak świeżutkie masło. A na ciele pachną jak... jak kawałek ciasta
zanurzony w mleku. A znowu główka, na czubku, gdzie robi się wicherek, tu, ojcze Terrier, gdzie wy już nie macie ani
kosmyka... - i dotknęła łysiny zakonnika, który wobec tej powodzi idiotycznych szczegółów na moment oniemiał i jak
niepyszny opuścił głowę - tu, właśnie w tym miejscu, pachną najładniej. W tym miejscu pachną karmelem, taki słodki
zapach, nie macie pojęcia, ojcze! Kiedy się je w tym miejscu powącha, to człowiek zaraz zaczyna je kochać, wszystko
jedno, czy to swoje, czy cudze. Właśnie tak i nie inaczej mają pachnieć małe dzieci. A jeśli tak nie pachną, jeśli w tym
miejscu, na czubku głowy, w ogóle nie pachną, nawet tyle co zimne powietrze, tak jak ten tu bękart, to... możecie to
sobie tłumaczyć, jak chcecie, ojcze, ale
ja - i stanowczym gestem skrzyżowała ramiona pod biustem oraz rzuciła na stojącą u jej stóp kobiałkę spojrzenie tak
pełne odrazy, jak gdyby w kobiałce roiło się od ropuch - ja, Joanna Bussie, więcej tego nie tknę!
Ojciec Terrier z wolna podniósł głowę i kilkakrotnie przejechał sobie palcem po łysinie, jak gdyby chciał przygładzić
włosy, potem niby przypadkiem zbliżył palec do nosa i poniuchał z namysłem.
- Jak karmel...? - spytał i spróbował wrócić do poprzedniego surowego tonu. - Karmel? Co ty w ogóle wiesz o
karmelu? Jadłaś kiedy karmel?
- Nie bezpośrednio - odparła mamka. - Ale byłam raz w jednym pałacu przy Saint-Honore i widziałam, jak z
roztopionego cukru i śmietanki robi się karmel. Pachniało tak ładnie, że nigdy tego nie zapomnę.
- Tak, tak. Już dobrze - rzekł Terrier i odsunął palec od nosa. - Proszę, nie mów już nic więcej! Rozmowa na tym
poziomie sprawia mi zbyt wiele wysiłku. Stwierdzam, że odmawiasz, wszystko jedno z jakich powodów, dalszego
karmienia powierzonego ci niemowlęcia, Jana Baptysty Grenouille'a, a tym samym zwracasz go jego tymczasowemu
opiekunowi, klasztorowi Saint-Merri. Uważam, że to przykre, ale nie mam na to wpływu. Możesz odejść.
Z tymi słowy schwycił kosz, raz jeszcze wciągnął zanikającą już ciepłą, wełnisto-mleczną woń i zatrzasnął furtę.
Potem ruszył do swojej kancelarii.
Ojciec Terrier był człowiekiem wykształconym. Nie tylko odbył studia teologiczne, ale swego czasu czytywał też
filozofów, a ponadto zajmował się botaniką i alchemią. Miał dość wysokie mniemanie o możliwościach
^' 14 ^, ^' 15 ^'
swego krytycznego umysłu. Wprawdzie nie posunął się do tego, by - jak to się zdarzało niektórym - kwestionować cuda,
proroctwa albo prawdę Pisma Świętego, jakkolwiek ściśle rzecz biorąc, spraw tych nie dawało się wyjaśnić wyłącznie
rozumowo, ba - często stały w rażącej sprzecznosci z rozumem. Od takich problemów ojciec Terrier wolał trzymać się z
daleka, były mu nadto przykre i mogły jedynie przyprawić o najbardziej dokuczliwe rozterki i niepokój, a wszak właśnie
użytek rozumu wymaga pewności i spokoju. Co jednak gotów był zawzięcie zwalczać, to zabobonne przesądy prostego
ludu: czary, wróżenie z kart, noszenie amuletów, złe spojrzenie, zamawianie, odczynianie uroków przy pełni księżyca i
wszystkie inne hokus pokus. Było doprawdy rzeczą głęboko zasmucającą, że chrześcijaństwo przez ponad tysiąc lat
swej niewzruszonej obecności w świecie nie zdołało wytępić owych pogańskich zwyczajaw! Również większość
przypadków tak zwanych opętań przez diabła oraz konszachtów z szatanem okazywała się przy bliższym wglądzie w
rzecz czystym zabobonem. Terrier wprawdzie nie posunąłby się nigdy do tego, by przeczyć istnieniu szatana i
powątpiewać o jego mocy; do rozstrzygania takich kwestii, tyczących podstaw teologii, powołane były inne instancje
niż zwykły skromny mnich. Z drugiej strony, jeśli osoba tak prostoduszna jak owa mamka twierdzi, że wykryła diabelski
pomiot, to już na pewno diabeł nie ma z całą sprawą nic wspólnego. Właśnie fakt, iż obstawała przy swoim odkryciu,
dowodził niezbicie, że nie było w tym nic diabolicznego, bo znowu diabeł nie był aż taki głupi, by mogła go
zdemaskować mamka Joanna Bussie. I to w dodatku nosem! Tym prymitywnym organem powonienia,
najpośledniejszym ze zmysłów! Jak gdyby piekło wydzielało woń siarki, a raj - woń kadzidła i mirry! Oto przykład
najgorszego zabobonu, trącący otchłanią mrocznych pogańskich czasów, kiedy to ludzie żyli jeszcze jak zwierzęta, nie
mieli
^, 16 ^'
wyostrzonego wzroku, nie znali kolorów, za to wyobrażali sobie, że umieją wyczuć zapach krwi, węchem odróżnić
przyjaciela od wroga, że mogą ich zwietrzyć ludożercze olbrzymy i wilkołaki albo zwęszyć erynie, oraz składali swym
obrzydliwym bogom cuchnące, dymiące ofiary całopalne. Ohyda! “Głupiec widzi nosem" więcej niż oczami, i zapewne
światło danego przez Boga rozumu musi świecić jeszcze przez następne tysiąc lat, nim wyginą ostatnie ślady
prymitywnych wierzeń.
- Ach, i to biedne dzieciątko! Niewinne stworzenie! Leży w swoim koszyczku i śpi, nie domyśla się nawet, że
ściągnęło na siebie tak okropne podejrzenia. Ta bezwstydna kreatura śmie twierdzić, że nie pachniesz tak, jak powinny
pachnieć ludzkie dzieci. No, i co na to powiemy? Ziuziziuzi!
Ostrożnie kołysał koszem na kolanach, głaskał niemowlę palcem po główce i od czasu do czasu powtarzał
“ziuziziuzi", w przeświadczeniu, iż jest to zwrot czuły i działa na dzieci kojąco.
- Powinieneś pachnieć karmelem, co za bzdura, ziuziziuzi!
Po chwili cofnął rękę, przytknął sobie palec do nosa i poniuchał, ale wyczuł jedynie zapach kwaszonej kapusty, którą
jadł na obiad.
Przez chwilę wahał się, rozejrzał się, czy aby nikt go nie podgląda, podniósł kosz i wetkńął do środka swój gruby
nochal. Wodził nim tuż przy główce niemowlęcia, tak że cienkie rudawe włoski łaskotały mu nozdrza, i węszył w
nadziei, że poczuje jakiś zapach. Nie był pewien, jak powinna pachnieć główka niemowlęcia. Oczywiście nie karmelem,
to jasne, bo karmel to przecież stopiony cukier, a jakże by niemowlak, do tej pory karmiony jedynie mlekiem, miał
pachnieć stopionym cukrem? Mógł pachnieć mlekiem, mlekiem mamki. Ale nie pachniał mlekiem. `' r~~ ~ .,
Mógł pachnieć włosami, skórą i wł lfnt i moz~~go~
^' 17 ^' ~`~r ....._._........
`~ `S~bn~RV'.~g j
chę dziecięcym potem. Terrier wąchał przeto, oczekując, że zapachnie mu skórą, włosami i trochę dziecinnym potem.
Ale nie zapachniało mu niczym. Zupełnie niczym, mimo wszelkich usiłowań. Prawdopodobnie niemowlęta nie pachną,
pomyślał, tak to musi być. Niemowlę, jeżeli jest utrzymane w czystości, nie pachnie, bo też i nie mówi, nie chodzi i nie
pisze. Te rzeczy przychodzą dopiero z wiekiem. Na dobrą sprawę człowiek poczyna wydzielać zapach dopiero w
okresie pokwitania. Tak jest i nie inaczej. Czy już Horacy nie pisze: “Koziołkiem czuć wtedy chłopca, dziewczyna jak
narcyz pachnie, kiedy rozkwita" - a wszak Rzymianie mieli o tym niejakie pojęcie! Człowiek wydziela zawsze woń ciała
- grzeszną woń. Jakże więc niemowlak, który nawet we śnie nie zaznał cielesnego grzechu, miałby pachnieć? Jak
powinien pachnieć? Ziuziziuzi? Wcale nie powinien pachnieć!
Znowu postawił sobie kobiałkę na kolanach i kołysał nią delikatnie. Dziecko spało mocno. Prawa piąstka wystawała
spod kołderki, mała i czerwona, a od czasu do czasu drgała wzruszająco i dotykała policzka. Terrier uśmiechnął się i
nagle ogarnął go nastrój błogości. Przez chwilę pozwolił sobie na fantastyczną myśl, że on sam jest ojcem tego dziecka.
Nie wstąpił do zakonu, tylko został zwyczajnym mieszczaninem, porządnym rzemieślnikiem, powiedzmy, ożenił się i
spłodził ze swoją żoną synka i oto kołysał go na kolanach, swoje własne dzieciątko, ziuziziuzi, widok stary jak świat, a
przecież wciąż nowy i prawdziwy, dopóki świat będzie istniał, o tak! Terrier poczuł ciepło wokół serca i tkliwość w
duszy.
Wtem dziecko zbudziło się. Najpierw zbudził się nos. Malutki nosek poruszył się, wysunął w górę i węszył.
Wciągnął powietrze i wydychał je krótkimi sapnięciami, jak przy nieudanym kichnięciu. Potem nosek zmarszczył się i
dziecko otwarło oczy. Oczy te miały nieokreśloną barwę, coś między szarym kolorem ostrygi a kremową bielą opalu,
powleczone były jak gdyby śluzowatą mgiełką i najwyraźniej nie bardzo nadawały się jeszcze do patrzenia. Terrier miał
wrażenie, że wcale go nie widzą. Co innego nos. Podczas gdy mętne oczka dziecka zezowały w nieokreślony punkt, nos
zdawał się kierować ku jakiemuś celowi i Terrier miał zdumiewające uczucie, że celem tym jest on, jego własna osoba.
Drobne chrapki i dwie malutkie dziurki w środku twarzyczki dziecka rozdymały się jak rozkwitający pąk. Albo raczej
jak ssawki owych mięsożernych roślin, które hodowano w królewskim ogrodzie botanicznym. I podobnie jak owe
rośliny, nozdrza maleństwa zdawały się wsysać to, co znajdowało się wókół. Terrier odnosił wrażenie, że dzieciak widzi
go nozdrzami, że patrzy nań ostro i badawczo, wnikliwiej niż można to czynić oczyma, jak gdyby chłonął coś, co on,
Terrier, z siebie wydziela i czego nie może powstrzymać ani ukryć... Bezwonne dziecko obwąchiwało go bezwstydnie,
ot co! Zwęszyło go! I naraz wydało się Terrierowi, że śmierdzi, śmierdzi potem i octem, kwaszoną kapustą i nieświeżą
garderobą. Wydał się sam sobie nagi i odrażający, jak gdyby wydany na łup spojrzeń kogoś, kto sam pozostaje w
ukryciu. Cudzy węch przenikał go na wskroś, przez skórę, aż do głębi jego istoty._Najsubtelniejsze uczucia,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin