Przebudzenie wśród Zulusów
NAWRÓCENIE I POWOŁANIE DO PRACY DLA KRÓLESTWA BOŻEGO
„A to wiedz, że w dniach ostatecznych nastaną trudne czasy: ludzie bowiem będą samolubni, chciwi, chełpliwi, pyszni, bluźnierczy, rodzicom nieposłuszni, niewdzięczni, bezbożni, bez serca, nieprzejednani, przewrotni, niepowściągliwi, okrutni, nie miłujący tego, co dobre, zdradzieccy, zuchwali, nadęci, miłujący więcej rozkosze niż Boga, którzy przybierają pozór pobożności, podczas gdy życie ich jest zaprzeczeniem jej mocy; również tych się wystrzegaj”. II Tym. 3:1-5
Kiedy Bóg wzywał mnie, bym zwiastował Ewangelię - wzbraniałem się. Miałem inne plany i zamierzenia. Bardzo często mówiłem młodym ludziom, moim rówieśnikom: „Nie mogę was zrozumieć”. Sądzę, że oni mnie również nie mogli zrozumieć. Gdy wychodzili ze swoimi dziewczynami i całowali się z nimi, ja oświadczałem: „Wolałbym zarabiać pieniądze niż robić takie rzeczy”. I tak, oni szli sobie ze swoimi dziewczętami, a ja próbowałem zarabiać pieniądze. Było to dla mnie ważniejsze niż dziewczyny. Moją dewizą było: najpierw pieniądze, a dopiero później wszystko inne. Jednakże potem stało się tak, że w moje życie wkroczył Pan Jezus.
Mieliśmy bardzo dobrego pastora. Wygłaszał lepsze kazania niż wszyscy inni, których znaliśmy. My, dzieci, miałyśmy zwyczaj zabierać do kościoła różne słodycze. Przeważnie, gdy zaczynało się kazanie, zasypiało się albo zajadało cukierki. Od kiedy jednak nastał ten pastor, wszystko się zmieniło. Jego kazania były interesujące, a przede wszystkim bardzo krótkie, co nam szczególnie odpowiadało. Był też pełen zrozumienia dla dzieci. Zdarzyło się na przykład, że przed Wielkanocą przyszliśmy do naszego pastora z prośbą czy nie mógłby w tym okresie skracać jeszcze bardziej swoich kazań, abyśmy mogli zdążać na samochodowe wyścigi, które właśnie w tym czasie odbywały się Pietermaritzburgu. Zgodził się, i rzeczywiście kazania trwały wtedy tylko dziesięć czy piętnaście minut. A wszystkie dzieci były zgodne co do tego, że pastor jest takim człowiekiem, jakiego im właśnie trzeba.
Jednakże pastor ten w rzeczywistości był człowiekiem bardzo nieszczęśliwym. Niegdyś będąc w seminarium, zdawał najtrudniejsze egzaminy tak dobrze, jak nikt przed nim. Był to człowiek ogromnie zdolny, ale sercu jego brakowało pokoju. Decydując się na studiowanie teologii spodziewał się, że te studia rozwiążą wszystkie jego problemy. Długie lata spędził studiując w Europie. Ale i tam nie znalazł spokoju. Wreszcie zdecydował się powrócić do Afryki jako misjonarz. Jego profesorowie nie mogli tego zrozumieć. „Dlaczego chce Pan wrócić do Afryki?” - pytali. „Afryka nie potrzebuje takiego człowieka jak Pan. Niech Pan zostanie w Europie i nie marnuje swoich talentów w Afryce”. Odpowiedział im żartem: „Wiecie Panowie, u nas w Południowej Afryce mamy dużo krzywych bananów. Chcę spróbować czy uda mi się je wyprostować”.
Ale gdy wrócił do ojczyzny, w jego sercu nadal panował niepokój. Chcąc nad nim zapanować bardzo dużo pracował fizycznie, ale w końcu bliski był zupełnego załamania nerwowego i pewien lekarz poradził mu, by na pewien czas zaniechał pełnienia służby. W rozpaczy zdecydował się na odwiedzenie ewangelisty w Pretorii, o którym właściwie nie był dobrego zdania, ponieważ mówiono o nim wiele złych rzeczy. Ale gdy o kimś mówi się źle, często jest to dobrym znakiem. W Biblii czytamy: „Biada wam, gdy wszyscy ludzie dobrze o was mówić będą” (Łuk. 6:26). Diabeł nie próżnuje, gdy Bóg pracuje nad jakimś człowiekiem albo działa w jakimś miejscu. Ale jak ten prosty ewangelista mógłby pomóc tak wykształconemu człowiekowi? A jednak, ten wierzący brat umiał się modlić. Rozmawiając ze swoim gościem, żarliwie błagał w duchu Pana: „Panie Jezu, proszę Cię, niech Twoja moc zwycięży!” Gdy obaj mężczyźni uklękli i zaczęli się modlić, pastor poczuł, że ogarnia go światłość. Uświadomił sobie nagle, że Pan Jezus nie był dotychczas obecny w jego życiu i sercu. Z dziecięcą wiarą zaczął prosić Pana, aby zamieszkał jednak w jego sercu. I wydało mu się, że stał się cud, gdy podniósł się z klęczek i poczuł, że jest przemieniony i pełen wewnętrznego spokoju.
Od tego czasu zmieniły się jego kazania i można było zauważyć, że zmieniło się jego życie. A wtedy Bóg zaczął działać w naszych sercach. Było nas pięciu braci. Do kościoła chodziliśmy tylko dlatego, że rodzice nas do tego zmuszali. Mówiłem sobie: „Jak tylko dorosnę, to cały ten pobożny kram wyrzucę precz”. Ale zanim dorosłem Bóg w swojej Łasce wkroczył w moje życie. Pewnej niedzieli byłem w kościele i nagle zdałem sobie sprawę, że jestem wielkim grzesznikiem i potrzebuję Jezusa. My, bracia, zawsze kłóciliśmy się po wyjściu z kościoła, jeszcze zanim zdążyliśmy dojść do domu. Byłem też często nieposłuszny wobec rodziców, ciągle im się sprzeciwiałem i chciałem przeprowadzać swoją wolę. Teraz Bóg ukazał mi wyraźnie, iż w Jego oczach jestem grzesznikiem. Płakałem i modliłem się: „O, Boże mój, byłem w kościele i przyrzekałem Ci w modlitwach i pieśniach, że będę żył dla Ciebie. Ale zanim doszedłem do domu, znowu w drodze wszcząłem kłótnię. Ty widzisz moje nieposłuszeństwo”. Modliłem się rano, modliłem się wieczorem, ale moje życie nie zmieniło się. Krok po kroku przekonywałem się, że jeśli nie chcę pójść do piekła, to potrzebny jest mi Jezus, który uwolni mnie od moich grzechów, od kłótliwości i nieposłuszeństwa wobec rodziców. Nie ma bowiem małych i wielkich grzechów, jak uważa wielu ludzi. W drugim rozdziale Listu św. Jakuba w wierszu dziesiątym czytamy: „Ktokolwiek bowiem zachowa cały zakon, a uchybi w jednym, stanie się winnym wszystkiego”. Pan Jezus powiedział: „Słyszeliście, iż powiedziano przodkom: Nie będziesz zabijał, a kto by zabił, pójdzie pod sąd. A ja wam powiadam, że każdy, kto się gniewa na brata swego, pójdzie pod sąd, a kto by rzekł bratu swemu: Głupcze (...), pójdzie w ogień piekielny” (Mat. 5:21.22). Pewnego dnia Jezus będzie sądził świat według słów!
Tak, mimo że chodziłem do kościoła i modliłem się, byłem zgubionym grzesznikiem. Bóg widzi: „Każdy, kto grzeszy, umrze” (Ez. 18:4). Nie ma znaczenia jakiej człowiek jest narodowości czy jest czarny, biały, czerwony, czy żółty. Jeżeli w ciele człowieka Panuje grzech, jego dusza umrze. Chyba że człowiek ten wyzna swoje grzechy i poniecha ich. W innym wypadku czynimy z Boga kłamcę. Krzyczałem do Boga: „Panie Jezu, potrzebuję Ciebie! Zmień życie i wybaw mnie od moich grzechów”.
Wkrótce potem Bóg powołał mnie do pracy dla Królestwa Bożego. Nigdy nie słyszałem, by wśród moich przodków ktokolwiek był kaznodzieją lub misjonarzem. Jakże więc ja mógłbym zostać kimś takim? Przecież kochałem pieniądze. One były moim bożkiem. Gdybym zechciał zostać kaznodzieją, byłbym tak ubogi jak pastorzy naszego Kościoła. A to budziło we mnie wstręt. Ta cena była dla mnie zbyt wysoka. Przez osiemnaście miesięcy przeżywałem piekło. Buntowałem się przeciwko Bogu: „Panie, nie mogę zapłacić takiej ceny. To zbyt wielkie wymagania!” Jednakże po upływie tych osiemnastu miesięcy, Bóg ukazał mi wyraźnie, że cena jaką płaci się za nieposłuszeństwo jest tysiąckrotnie wyższa niż ta, którą trzeba zapłacić za posłuszeństwo. Nikomu nie życzę, by przeszedł przez takie piekło, przez jakie ja przeszedłem. Kiedy przeminął czas mojego niezdecydowania, zacząłem się modlić tak: „Tak, Panie, chcę głosić Ewangelię, ale pod jednym warunkiem. Nie chcę być kaznodzieją, który dostarcza ludziom rozrywki przez godzinę lub dwie w niedzielę, który tylko ich chrzci, udziela im ślubu i grzebie. To jest za mało.
Chciałbym być kaznodzieją, który głosi Twoją Prawdę, a nie tylko bawi się w Kościół. To wszystko kosztowało mnie zbyt wiele”. Kiedy się nawróciłem, byłem jeszcze bardzo młody. Nie byłem nigdy molem książkowym - przeciwnie, nienawidziłem czytania. Było to dla mnie w szkole męczarnią. Ale gdy Jezus wkroczył w moje życie polubiłem czytanie Biblii. Stała się dla mnie najdrogocenniejszą Księgą. A potem zrobiłem coś jeszcze. Moi bracia mieli wiele świeckich książek i fotografii dziewcząt. Wiedziałem, że dla Pana Jezusa jest to ohydą. I bez wiedzy moich braci zebrałem te wszystkie książki, wrzuciłem je w ogień i spaliłem.
Coraz bardziej zagłębiałem się w czytanie Biblii. Gdy zapraszano mnie wraz z rodziną do naszych przyjaciół, zawsze starałem się z tej wizyty wykręcić. Chciałem zostać sam w domu. Mogłem wtedy czytać Słowo Boże, modlić się i śpiewać. W szkole nigdy nie śpiewałem. Zawsze tłumaczyłem nauczycielom, że nie umiem śpiewać. A teraz po prostu nie mogłem przestać śpiewać. Zacząłem też uczyć się na pamięć jednego rozdziału Biblii po drugim, na przykład z Ewangelii Jana rozdział 15 i 17. Obietnice zawarte w Biblii stały się moim największym skarbem. Szczególne wrażenie robił na mnie tekst z Ewangelii Jana 15:7 - „Jeśli we mnie trwać będziecie i słowa moje w was trwać będą, proście o cokolwiek byście chcieli, stanie się wam”. Mówiłem sobie: „To jest większe bogactwo niż pieniądze. To jest więcej niż może nam dać ten świat. Jeśli może być takie życie, w którym otrzymuje się to, o co się prosi - gdyby to nawet była jedyna obietnica Biblii - o ileż jest to cenniejsze niż wszystkie skarby tej ziemi. Jak wygląda życie człowieka, który modli się i jego modlitwy zostają wysłuchane? Tego nie można porównać z niczym”. I to wszystko wypełniało moje serce.
Wiedziałem, co ma nam do zaofiarowania świat. W pobliżu naszego domu znajdowała się ogromna sala tańców. Urządzano w niej wszelkie spotkania towarzyskie, zaręczyny i wesela. Przyjeżdżali tam ludzie z całej okolicy. Nie było więc tak, że nie znałem świata. Wiedziałem jak to jest, gdy ludzie piją i tańczą do białego rana. Wszystko to działo się pomimo że uważaliśmy się za dobrych chrześcijan i nigdy nie opuszczaliśmy nabożeństw. Ale z chwilą gdy Jezus wkroczył w nasze życie, straciliśmy upodobanie do takich rzeczy i interesował nas już tylko On i Jego Słowo. Wszystkie tak liczne obietnice zawarte w Biblii stały się dla nas więcej warte niż to, co mógł zaofiarować nam świat. Wciąż powracałem do tych słów: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto wierzy we mnie, ten także dokonywać będzie uczynków, które ja czynię, i większe nad te czynić będzie; bo ja idę do Ojca” (Jn 14:12). We wszystkich Ewangeliach szukałem tego, co Jezus mówił i co czynił. I w modlitwie pytałem: „O, Panie Jezu, czy nie zrobiłeś żadnego błędu?” I znowu czytałem to miejsce: „... ten także dokonywać będzie uczynków, które ja czynię” (Jn 14:12), a Pan Jezus nie poprzestaje na tym. Dalej mówi, że my będziemy dokonywać większych rzeczy niż On, bo On idzie do Ojca. O tych słowach często myślałem całymi dniami.
Zajmowały mnie one nawet we śnie. Czy coś podobnego jest w ogóle możliwe? Czy dotyczą one również mnie, ponieważ i ja wierzę w Pana Jezusa? W końcu nie mogłem już zrobić nic innego, jak tylko przyjąć te Słowa Jezusa. Jego obietnica dotyczy wszystkich, którzy w Niego wierzą, a więc mnie również. To ja miałem robić to, co czynił Jezus; i nie tylko to, ale o wiele większe rzeczy. Nie dlatego, że byłem kimś szczególnym, ale dlatego, że On poszedł do Ojca.
Nie mogę tu wyliczyć wszystkich obietnic, które w tamtym okresie stały się dla mnie szczególnie cenne. Spośród wielu wymienię tylko jeszcze jedną. W Ewangelii Jana 16:24 Pan Jezus mówi: „Dotąd o nic nie prosiliście w imieniu moim; proście, a weźmiecie, aby radość wasza była zupełna”. Nie trzeba radować się rzeczami, które daje ten świat. Możemy doznać pełnej radości, gdy poprosimy o nią w imię Jezusa. Z uwagi na powołanie mnie do służby zwiastowania, często modliłem się tak: „Panie Jezu, jeżeli mam zwiastować Ewangelię, to chciałbym tak ją głosić, jak Ty”. Pan Jezus nie mówił przecież tylko w synagodze, ale najczęściej kazał na świeżym powietrzu. I wyobrażałem sobie, że ja też nie będę zwiastował tylko w kościołach lub na zebraniach.
Gdy ukończyłem już swoje wykształcenie, Pan Jezus uczynił coś zupełnie nieoczekiwanego. Ukazał mi, że mam głosić Słowo Boże nie tylko wśród białych ludzi, ale również wśród czarnych Zulusów. Było to dla mnie tak niezwykłe dlatego, że przed moim nawróceniem byłem zdania, że czarny człowiek nie jest równy urodzeniem ludziom białym. Nie mogłem sobie wtedy wyobrazić, że Czarny może czuć i myśleć tak jak Biały. Dzisiaj wstydzę się tego. Większość czasu spędzam teraz wśród Czarnych i żyję wśród nich. To, co kiedyś odrzucałem od siebie precz, teraz przyjąłem, bo Pan Jezus wkroczył w moje życie. Co zdumiewające, Bóg otworzył mi drzwi do czarnych Zulusów. Z początku nie umiałem mówić ich językiem, a co dopiero wygłaszać kazania w Zulu. Nigdy dawniej nie chciałem marnować czasu na nauczenie się tego języka, bo nie interesowałem się tymi pogardzanymi przeze mnie „Kaframi”. Jednakże przez miłość do Jezusa zwalczyłem swoją niechęć i byłem gotowy pójść do nich.
WALKA Z MOCAMI CIEMNOŚCI – NIEPOWODZENIA W SŁUŻBIE
Zanim nastąpiło przebudzenie, byłem misjonarzem przez dwanaście lat. Wygłaszałem kazania bez przygotowania, prosto z serca, chociaż znałem pastorów, którzy tego nie robili. Niektórzy twierdzili, że należy uważać na to, co się mówi. Możliwe, że ludzie uciekają z kościołów, gdy głosi się im Prawdę. Ale ja mówiłem Zulusom: „Nawróćcie się i zmieńcie swoje życie. Jeśli tego nie zrobicie, znajdziecie się na drodze do piekła”. Zulusi odpowiadali mi na to: „Słyszymy co mówisz, ale musisz nas zrozumieć. Chrześcijaństwo jest religią Białych. My mamy swoją religię. Ty jesteś chrześcijaninem, ponieważ twoi przodkowie byli chrześcijanami. Gdybyś urodził się w zuluskiej rodzinie, byłbyś taki jak my. Chrześcijaństwo jest dobre i zachodnia cywilizacja przyniosła nam wiele korzyści. Wybudowaliście nam kościoły i szkoły. Ale to nam nie wystarcza. Oprócz tego chcemy zachować naszą tradycję. Chcemy nadal wyznawać kult przodków. Nawet jeżeli jesteśmy chrześcijanami, to z naszym chorym dzieckiem musimy iść do czarownika, aby dowiedzieć się dlaczego dziecko jest chore i kto na nie rzucił tę chorobę. Kiedy ktoś umiera, musimy urządzić święto zmarłych dla niego, aby duch jego mógł powrócić i abyśmy mogli oddawać mu cześć, bo duch zmarłego mieszka w żmii. I naszym zwyczajem jest wziąć z uczty ‘mancishane’ (małe naczynie do piwa) i kawałek mięsa, aby podać to duchom naszych zmarłych”. (Służące temu miejsce znajduje się zazwyczaj przy tylnej ścianie zuluskiej chaty).
Próbowałem im wytłumaczyć, że kult przodków, to sprawa diabelska i że mając Jezusa nie potrzebujemy tego wszystkiego. Jednakże oni tłumaczyli mi na swój sposób, że chrześcijaństwo jest jak woda, którą wylewa się na ogień. Płomienie wprawdzie gasną, ale żar zostaje. I to jest powodem dla którego trzymają się swojej starej tradycji, która ich zdaniem sięga sedna sprawy. Daremnie próbowałem wytłumaczyć im, że zupełnie wystarczy mieć Jezusa.
Pewnego dnia modliłem się usilnie: „O, Panie, proszę, bądź dziś ze mną, gdy będę odprawiał nabożeństwo. Daj mi mądrość i moc Twego Ducha Świętego. Daj mi Twoje Słowo i Twój autorytet, abym mógł przekonać Zulusów, że nie jesteś tylko Bogiem ludzi białych, ale jesteś Synem Bożym, który za wszystkich umarł, zmartwychwstał i wstąpił na niebiosa”. Bardzo starannie przygotowałem swoje kazanie. Zacząłem od Starego Testamentu, opowiadając co prorocy prorokowali o Jezusie Chrystusie.
Izajasz, który żył na 600 lat przed urodzeniem Mesjasza, przepowiedział niepokalane poczęcie. Opowiedziałem im jak te wszystkie obietnice zawarte w Starym Testamencie zostały spełnione i jak w końcu Pan Jezus za nasze grzechy umarł na krzyżu i zmartwychwstał, abyśmy żyć mogli. „Nie potrzebujemy czcić Mahometa, którego grób zawierający jego kości, możemy odwiedzić. Nie potrzebujemy Buddy, który umarł i na tym się skończyło. To są martwi bogowie. Natomiast Jezus jest Bogiem żywym. Jego grób jest pusty, ponieważ On zmartwychwstał. Wstąpił na niebiosa i dana Mu jest wszelka moc na niebie i na ziemi. Nie ma żadnego innego imienia danego ludziom, przez które mogliby zostać zbawieni, poza imieniem Jezus. Dla wszystkich ludzi niezależnie od koloru ich skóry istnieje tylko jedna droga: Jezus Chrystus. On jest Drogą, Prawdą i Żywotem. On się nie zmienia i wciąż jest Ten sam, co przed dwoma tysiącami lat. I jak wtedy ludzie mogli do Niego przyjść, tak my dzisiaj też możemy przyjść do Niego”.
Ledwo skończyłem moje kazanie, podeszła do mnie stara kobieta i spytała: „Mfundisi (pastorze), czy to co nam powiedziałeś jest prawdą?”
„Tak” - odpowiedziałem.
„Ten Jezus, ten Bóg ludzi białych, naprawdę żyje? Czy jest dokładnie tak, jak powiedziałeś?”
„Tak!”
„I ty możesz z nim rozmawiać?”
„Oczywiście. I ty też możesz z Nim porozmawiać. Nazywamy to modlitwą. Każdy może się modlić”.
„Och”, - powiedziała, - „tak się cieszę, że znalazłam człowieka, który służy żywemu Bogu. Mam dorosłą córkę, która jest zupełną wariatką. Czy mógłbyś poprosić swego Boga, aby ją uzdrowił?”
Nie wiedziałem co powiedzieć. Cóż za osioł ze mnie! Myślałem, że zapędzę tych ludzi w kozi róg, a tymczasem sam wpędziłem się w sytuację bez wyjścia. Jak mam się z tego wyplątać? Przecież nie mogę po prostu poprosić Boga, aby uzdrowił tę dziewczynę! Co to będzie? Co ja mam zrobić? Oto stoi przede mną prosta kobieta-poganka. Gdyby to przynajmniej była osoba inteligentna, to mógłbym jej zadać parę pytań: „Czy jesteś pewna, że wolą Bożą jest, aby twoja córka wyzdrowiała? Czy jej choroba nie jest krzyżem, który masz ponieść? I czy w ogóle Bóg uzna ten właśnie czas za właściwy aby ją uzdrowić?”
Biblia mówi przecież o krzyżu, który mamy nieść, o woli Bożej, której mamy się poddać i o określonym czasie ustalonym przez Boga. Gdybym jednak chciał to wszystko wytłumaczyć prostej pogance, to tylko ją tym zdenerwuję... I tak siedziałem w pułapce i nie wiedziałem co mam robić. Zewnętrznie byłem zupełnie spokojny i nie dałem poznać po sposobie jak jestem bezradny.
Wreszcie zwróciłem się do tej kobiety i zapytałem:
„Gdzie jest twoja córka? Tutaj?”
„Nie, jest w domu.” Trochę mi ulżyło. Jak będę miał trochę czasu, to na pewno coś wymyślę!
„A gdzie ty mieszkasz?”
„Niedaleko stąd, około jednego kilometra.”
„Czy możemy dojechać tam samochodem?”
„Tak, do połowy drogi. Potem trzeba iść piechotą.”
„Dobrze, daj mi teraz trochę czasu. Uporządkuję tu wszystko i pójdę z tobą.”
Po drodze opowiedziała mi, że jest wdową. Mąż umarł cztery lata temu. W domu jest tylko ta jedna córka. Syn pracuje w Durbanie i jest żonaty. Kiedy doszliśmy na miejsce, rzuciłem okiem w głąb jej chaty i zawołałem przerażony: „Ależ nie opowiedziałaś mi nawet połowy tego, co tu widzę!”
Ujrzałem bowiem siedzącą pośrodku chaty dziewczynę, której ramiona skrępowane były drutem. Drut wrzynał się w ciało tak głęboko, że powstały krwawiące obficie rany. Całe ciało dziewczyny pokryte było ranami i bliznami. Niektóre były już zagojone, inne zupełnie świeże. Dziewczyna z taką siłą szarpała swoje więzy, że drut wrzynał się głęboko w ciało. Szarpiąc się, nieustannie mówiła obcymi językami. Nie zawsze można było zrozumieć, w jakim języku mówi.
„Jak długo jest już tak związana?” - spytałem matki.
„Przez ostatnie trzy tygodnie nie przestała mówić ani przez chwilę. Mówi dzień i noc. Nic nie je i nie śpi. Przynosimy jej jedzenie, ale ona bierze talerz i rzuca nim o ścianę”.
„Ale dlaczego nie wiążecie jej jakimś miękkim sznurem? Przecież to okrucieństwo związywać ją drutem.”
„Próbowaliśmy już wszystkiego. Ona przerywa najmocniejsze sznury. A potem biega po okolicy i nie możemy jej złapać. Chodzi do ogrodów i na pola sąsiadów, wyrywa tam z ziemi kapustę, kukurydzę i inne jarzyny. Niszczy wszystko. Ludzie boją się jej, mężczyźni chwytają kije, biją ją i szczują psami. Często biegnie gdzieś w góry i długo nie wraca.” Kobieta spojrzała na mnie i ze łzami w oczach spytała:
„Czy możesz sobie wyobrazić, co to jest dla matczynego serca mieć takie dziecko?”
A potem zaczęła opowiadać dalej: „Moja córka zrywa też z siebie odzież, drze ją w kawałki i potem biega nago. Jest bardzo niebezpieczna. Jest tu w okolicy pewien mężczyzna, który ma dużą bliznę po ugryzieniu. To ona go ugryzła. Gdy się w kogoś wgryzie, to nie puszcza dopóki ktoś inny nie przybiegnie na pomoc. Kiedyś wtargnęła do szkoły i dzieci ze strachu wyskoczyły przez okna i uciekły przed nią.
Komitet szkolny kazał mi powiedzieć, że muszę coś zrobić, aby takie wypadki nie powtórzyły się. Zajrzyj do mojej obórki. Nie mam ani jednej krowy, ani jednej kozy czy owcy. Wszystkie zwierzęta jakie miałam, musiałam ofiarować duchom. A krowy, których nie zarżnęłam musiałam sprzedać, żeby zapłacić czarownikowi. Teraz jestem już zupełną nędzarką i nie mam więcej ani grosza. Nie mam też już więcej sił...”
I płacząc tak zakończyła swoją opowieść:
„Wiesz, nieraz już chciałam wziąć nóż i poderżnąć mojej córce gardło. Albo skończyć ze sobą. Ale zawsze coś mnie powstrzymywało: Cóż stanie się z moim dzieckiem? Nikt nie będzie się o nią troszczył. A teraz jestem taka szczęśliwa, że znalazłam człowieka, który służy żywemu Bogu. Może jest jeszcze jakaś nadzieja?”
Kiedy kobieca to powiedziała, poczułem się tak, jakby mi serce w piersi stanęło. Zawołałem w duszy do Boga: „O, Panie! Nadal jesteś tym samym Bogiem jak dawniej. Czy nie możesz w to wkroczyć?”
Potem poszedłem do kilku z moich współpracowników i opowiedziałem im moje przeżycie. Spytałem czy zechcą modlić się wraz ze mną za tę dziewczynę. Następnie pojechałem na farmę moich rodziców i poprosiłem, by dali nam do dyspozycji pokój, w którym moglibyśmy ją umieścić na czas naszych modlitw. Rodzice zgodzili się i przygotowali dla niej pokój. Wraz z kilkoma mężczyznami przewieźliśmy dziewczynę do domu moich rodziców.
Tymczasem o całej tej akcji dowiedział się cały szczep. Powiedziałem swoim ludziom: „Popatrzcie, przez długie lata modliliśmy się o przebudzenie, ale dotychczas nie doczekaliśmy się go. Być może to właśnie jest ta zapałka, którą możemy zapalić, aby zapłonął ogień. Gdyby ta dziewczyna została uzdrowiona, to przebudzenie mogłoby wybuchnąć, bo zna ją cały szczep, od naczelnika do małego dziecka, młodzi i starzy. Jakież to byłoby zwycięstwo na chwałę naszego Pana Jezusa, gdyby dziewczyna została uzdrowiona. Zulusi poznaliby wtedy, że Jezus jest jedynym prawdziwym Bogiem.” Ledwo przyprowadziliśmy dziewczynę do ładnie urządzonego pokoju, zaraz zaczęła łamać krzesła i przewróciła stół. W końcu musieliśmy wynieść z pokoju wszystkie meble, zostawiając tylko łóżko. Ale wtedy dziewczyna zaczęła wyrywać z łóżka sprężyny. Musieliśmy więc wynieść również łóżko, zostawiając jej tylko „Icansi” (matę z trawy) i koc. Następnym wyczynem naszej podopiecznej było potłuczenie szyb okiennych i połamanie futryn. W niespełna parę godzin pokój wyglądał jak chlew i to taki, w którym mieszka nie jedna świnia, ale co najmniej kilka.
Przez trzy tygodnie modliliśmy się dzień i noc, ale dziewczyna nie została uzdrowiona. Ja za to byłem wykończony i bliski nerwowego załamania. Dziewczyna bez przerwy śpiewała swoje spontaniczne pieśni. Ktoś mi poradził wzywanie krwi Jezusowej, czego diabeł się boi i ucieknie. Ale to również nic nie pomogło. Wręcz przeciwnie - dziewczyna zaczęta bluźnić krwi. Ciągle rozbrzmiewały te straszliwe bluźniercze pieśni o krwi i śmierci Pana Jezusa, jakie tylko sam diabeł potrafi wymyślić. Podczas tego wszystkiego dziewczyna siedziała na pół obnażona albo zupełnie naga w swoich ekskrementach. Nagimi stopami waliła jak miotem w drewnianą, podłogę, żeby ją rozwalić. Trwało to godzinami, i tego hałasu i bluźniących Bogu pieśni nie można już było wytrzymać.
Nie mogłem tego wszystkiego zrozumieć. Zrobiliśmy tak, jak uczy nas Biblia, ale to nie działało. Praktyka różniła się od teorii. Czułem się tak, jak ci zwolennicy teorii ewolucji, mędrcy tego świata, którzy twierdzili, że nie istnieje żaden Stwórca, że nie ma Boga. Przed milionami albo nawet miliardami lat, mówili, byliśmy rybami i tym rybom wyrosły z czasem nogi. Wykształciła się z tego nie tylko żaba, ale i małpa. Małpa w jakiś sposób zgubiła swój ogon i tak oto miała powstać ludzkość. Wyznawcy tej nauki mogliby to wszystko dokładnie wyjaśnić, bo - mogą nawet dokładnie określić czas, w jakim przebiegał ten rozwój. Jednakże dziwnym trafem zawsze istniał jakiś „missing link” (brakujące ogniwo). Przed laty, ogłoszono, że niejaki profesor Smith odkrył rybę nazwaną Coelacanth. Profesor sądził, że tym samym znalazł to brakujące ogniwo. Ale ku jego wielkiemu rozczarowaniu nie zostało to potwierdzone.
Dokładnie jak on się czuł - czułem się teraz ja. Teoria była dobra, ale nie zgadzała się z praktyką. Co więc miałem zrobić? Czy miałem pójść do tej matki i powiedzieć, że jej córka nie została uzdrowiona? Wszyscy ludzie w całej okolicy wiedzieli, że my, chrześcijanie, modlimy się za tę dziewczynę. Słyszeli, jak mówiłem im w kazaniach: „Nie chodźcie do czarowników, nie składajcie duchom ofiar z wołów i kóz. Jezus jest odpowiedzią na każdy problem. Przyjdźcie do Niego”. I teraz oni czekali, co się stanie. A my, chrześcijanie, zawiedliśmy. Ze wszystkich naszych sił modliliśmy się: „O, Boże! Nie o nas tu chodzi. Ludzie nie powiedzą, że to myśmy zawiedli, ale powiedzą: zawiódł Jezus”.
Ale niebiosa były głuche na nasze głosy. Nie było żadnej odpowiedzi na nasze modlitwy! Wreszcie zrezygnowaliśmy i trzeba było dziewczynę odwieźć z powrotem do jej domu. Błagałem potem Pana: „O Boże, proszę Cię, poślij mnie w jakieś inne miejsce. Nie mogę dłużej stać przed tymi ludźmi i wygłaszać kazań. Muszę być wobec nich uczciwy i nie mogę bronić czegoś, co nie sprawdza się w praktyce. Muszę też być uczciwy wobec samego siebie. Mam serce i mam sumienie”.
Ostatecznie nie mogłem przecież pójść do tych ludzi i powiedzieć im, że Boga nie ma, i że religia białych ludzi nic nie jest warta. Najlepiej byłoby, gdybym przeniósł się gdzie indziej. Ale jednocześnie powiedziałem sobie, że już nigdy nie będę wygłaszał tak niemądrych kazań i pakował się przez to w tak trudną sytuację, w której się właśnie znalazłem.
Od tego czasu nie mogłem więcej wierzyć, że Biblia głosi Słowo Boże i że wszystko co jest w niej napisane - jest prawdą. Być może jakaś część Biblii jest zgodna z prawdą, a inne - nie. Odrzuciłem wszystko, co nie zgadzało się z moim doświadczeniem i tokiem myśli. Byłem jak ten głupiec, który siedzi na tronie i wyrokuje co jest prawdą, a co nie. Mówiłem sobie: „To dotyczy dzisiejszych czasów, a tamto nie. To odnosiło się do okresu sprzed dwóch tysięcy lat, ale dziś nie jest już ważne. Sprawy się zmieniły. Nie możemy oczekiwać, że prawdą jest wszystko, co czytamy w Biblii”.
Przez te wszystkie lata głosiłem Ewangelię i niekiedy zdarzało się, że podczas jednego nabożeństwa setki ludzi występowało do przodu, aby przyjąć Pana Jezusa. Zanim odeszli, przeważnie odmawiałem z nimi modlitwę pokutną. Znałem tych młodych ludzi i wiedziałem jakiego rodzaju książki czytają w domu. Wiedziałem też, że niektórzy mieli nawet pornograficzne pisma - i wszyscy oni przyjęli Pana Jezusa! Znałem młodych mężczyzn, którzy nie potrafili przejść obok księgarni bez obejrzenia fotografii nagich dziewcząt na wystawie. Ba, niektórzy nawet kupowali je i zanosili do domu, gdzie chowali je przed rodzicami. I wszyscy ci młodzi ludzie przyjęli Pana Jezusa!
Pan Jezus przy studni Jakuba powiedział Samarytance: „Każdy, kto pije tę wodę, znowu pragnąć będzie; ale kto napije się wody, którą ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki” (Jn 4:13.14). Nie, to nieprawda, mówiłem sobie. Czyż są na świecie ludzie bardziej spragnieni od chrześcijan? Niektórzy chrześcijanie pragną nawet różnych obrzydliwych grzechów, a gdy nie mogą grzeszyć jawnie - grzeszą w ukryciu. Przyszli kiedyś do Jezusa i napili się, ale wciąż jeszcze są spragnieni. Jedni pragną papierosów, inni alkoholu, jeszcze inni seksu i innych światowych uciech. Dzieci pytają, dlaczego nie wolno im iść na tańce czy do kina i używać życia tak, jak robią to ich rówieśnicy. Wiele trudności sprawia rodzicom właściwe wychowanie dzieci. Ale wszyscy są chrześcijanami!
Jezus zrobił chyba jakiś błąd albo winni są przynajmniej autorzy Nowego Testamentu. Jan nie zapisał chyba dokładnie tego, co mówił Jezus. Moje doświadczenia były zupełnie inne. Ci młodzi ludzie przyszli do mnie, modliłem się z nimi, a oni przyjęli Pana Jezusa. Pozostali jednak nadal brudni. Ich styl ubierania się jest zupełnie taki sam, jak ludzi tego świata. Ale Biblia uczy nas: „Nie miłujcie świata ani tych rzeczy, które są na świecie” (I Jn. 2:15). Widząc na ulicy chrześcijanina i człowieka światowego, często nie można zauważyć żadnej między nimi różnicy. Ale Biblia mówi: „Nie upodobniajcie się do tego świata” (Rzym. 12:3).
Wiele było w Biblii wierszy, w których prawdziwość wątpiłem, ponieważ nie mogłem uwierzyć w to, o czym mówiły. Wierzyłem temu, czego doświadczyłem, co widziałem i co słyszałem. Minęło jeszcze sześć dalszych lat nim wreszcie po dwunastu latach służby kaznodziejskiej przybyłem do Mapumulo. Wciąż myślałem i przypominałem sobie jak to było, gdy Bóg powołał mnie ongiś do głoszenia Ewangelii. Czy nie powiedziałem wtedy: „Panie, jeśli będę kaznodzieją, głoszącym Ewangelię, nie chcę bawić się w kościół”. A gdy teraz pytałem sam siebie: Erlo, co robiłeś przez ostatnich dwanaście lat? - musiałem wyznać, że cały czas bawiłem się. Wygłaszałem kazania przez dwanaście lat i nie mogę wskazać nawet dwunastu ludzi, którzy byliby chrześcijanami na biblijną miarę. Przypomniałem sobie słowa apostoła Pawła: „A to wiedz, że w dniach ostatecznych nastaną trudne czasy: ludzie bowiem będą
(...) zdradzieccy (...) miłujący więcej rozkosze niż Boga, którzy przybierają pozór pobożności, podczas gdy życie ich jest zaprzeczeniem jej mocy; również tych się wystrzegaj” (II Tym. 3:1.4.5). Gdzie są ludzie posiadający tę moc, o której mówi Biblia? Ja jej nie mam. I nie mogę dłużej tak żyć. Widzę innych ludzi, którzy najwidoczniej używają życia. Zarabiają pieniądze, podczas gdy ja stoję tu jako ten ubogi misjonarz i głoszę coś, co jest teorią, która nie zgadza się z praktyką.
Zwołałem swój zuluski zbór i ogłosiłem swoje bankructwo: „To już koniec, nie mogę tak dłużej żyć”. Być może problem polegał również na tym, że posługiwałem się teologicznymi pojęciami i chciałem interpretować wszystko. Być może ci ludzie byli zbyt niewykształceni i prymitywni. Gdyby nauczyli się czegoś więcej, mogliby lepiej pojąć Prawdę. Ale nagle przypomniałem sobie pewne słowa z Biblii. Któregoś dnia Jezus przywołał do siebie małe dziecko, postawił pomiędzy uczniami i rzeki: „Zaprawdę powiadam wam, kto nie przyjmie Królestwa Bożego jak dziecię, nie wejdzie do niego” (Łuk. 18:17).
Każdy chrześcijanin i każdy ksiądz powinien wziąć sobie te słowa do serca. W Ewangelii Mateusza 18:3 Jezus mówi: „...jeśli się nie nawrócicie, i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebios”. Jezus nie chce przez to powiedzieć, że mamy zdziecinnieć, ale że mamy „jak dzieci” mieć dziecięcą wiarę. A to jest różnica.
Te słowa Jezusa sprawiły, że postanowiłem odrzucić moją tak zwaną mądrość i zacząć czytać Biblię z dziecięcą wiarą. Spytałem następnie tych Zulusów czy byliby gotowi przychodzić dwa razy dziennie na godziny biblijne. Rano o siódmej i wieczorem o piątej.
„Weźmiemy do rąk Biblię i nie będziemy nic tłumaczyli ani wyjaśniali. Nie będziemy się też usprawiedliwiali, a tylko zaakceptujemy wszystko tak, jak jest napisane. Jeżeli Bóg rzeczywiście jest biblijnym Bogiem i Jego Słowo odpowiada prawdzie, to spróbujmy stwierdzić czy wszystko się zgadza. Jezus powiedział, że nie przyszedł po to, by sądzić świat; świat osądzony będzie słowem, które On głosi. Wypróbujemy to i zbadamy samych siebie. I nie będziemy też mówili, że to, co czytamy, nie dotyczy dzisiejszych czasów, że zostało napisane dla ludzi, którzy żyli przed dwoma tysiącami lat. Przyjmiemy wszystko tak, jak jest napisane”. I wszyscy zgodzili się na moją propozycję.
MOC DUCHA ŚWIĘTEGO DYNAMICZNIE WSPOMAGA SŁUŻBĘ
Gdy zaczynaliśmy nasze studia biblijne w Mapumulo, był koniec roku 1966. Postanowiliśmy, że nie będziemy wyłuskiwali po jednym wierszu z różnych miejsc Biblii, na wzór dzieci wyskubujących najpierw z ciasta wszystkie rodzynki. Dzieci można zrozumieć, ale gdyby robili tak dorośli, byłoby to dziecinadą. Niektórzy ludzie mają swoje ulubione wersety, które wciąż cytują. Określone nastawienie duchowe skłania ich do opierania całej biblijnej nauki na słowach: „Bóg jest miłością”. A ponieważ Bóg jest Bogiem miłości, to piekło nie może istnieć. W ten sposób powstaje błędna nauka. Myśmy powiedzieli sobie, że nie chcemy tak postępować: „Będziemy każdą Księgę zaczynali od pierwszego wiersza i zgłębiali ją aż do wiersza ostatniego. Wtedy zobaczymy cały obraz, a nie tylko jego cząstkę”.
Zulusi mają taką legendę, która dobrze pasuje do naszej sytuacji. Trzech niewidomych mężczyzn zapragnęło dowiedzieć się jak wygląda słoń. Ktoś zaofiarował się, że zawiezie ich swoim samochodem do ogrodu zoologicznego. Zaprowadzono ich do zagrody łagodnego słonia i każdy z nich mógł go zbadać dotykiem. Pierwszy mężczyzna podszedł do słonia, stanął przy jego tylnej nodze i objął ją ramionami. „A więc tak wygląda słoń?” - zapytał. Drugi niewidomy przeszedł trochę dalej do przodu i dotknął ogromnego cielska słonia. Powiódł rękami wzdłuż jego brzucha i zawołał „Czy to naprawdę jest słoń?” „Tak, tak wygląda słoń” - brzmiała odpowiedź oprowadzającego. Trzeci z mężczyzn stanął blisko trąby i obmacał ją od dołu do góry. Wszyscy trzej byli zachwyceni, że wreszcie „zobaczyli” słonia. Wrócili do domu bardzo podnieceni. W wiosce spytano ich czy wiedzą już teraz jak wygląda słoń. Pierwszy niewidomy tak opisał swoje obserwacje: „Mówię wam, ten słoni jest jak gruby pień drzewa”. Drugi zawołał: „Ależ człowieku! Co ty wygadujesz! Ja przekonałem się dokładnie, nie będziesz mi tu opowiadał głupot. Słoń jest taki jak wielki balon”. Tu wtrącił się trzeci niewidomy i zaprzeczył obu swoim przyjaciołom: „Ależ gdzieście byli? Ja obmacałem słonia własnymi rękami i wiem, że on jest jak długi wąż”. I w końcu wszyscy trzej pokłócili się. Każdy z nich „widział” słonia, ale problem polegał na tym, że każdy dotykał tylko jednej części zwierzęcia.
Uznaliśmy, że ta historia pasuje do naszej sytuacji, i że nie będziemy postępowali tak, jak ci trzej niewidomi, chociaż są naturalnie chrześcijanie ślepi na wiele biblijnych spraw. Nie pamiętam już dziś dokładnie, jak do tego doszło, że zaczęliśmy od Dziejów Apostolskich. Przez wszystkie minione lata szczególnym upodobaniem darzyłem pierwszych chrześcijan. Relacji o pierwotnym zborze nie można czytać bez wzruszenia. Zaczęliśmy więc od pierwszego wiersza w pierwszym rozdziale tej Księgi i od samego początku Pan zdobył nasze serca. Dzieje Apostolskie rozpoczynają się od słów: „Pierwszą księgę, Teofilu, napisałem o tym wszystkim, co Jezus czynił i czego nauczał od początku”. Łukasz pisał o tym, co Jezus rozpoczął, a Dzieje Apostolskie są dalszym ciągiem opowieści o tym, co Jezus czynił. Gdy Pan Jezus żył na tym świecie, był to sam początek Jego działalności, która nie skończyła się z chwilą Jego śmierci. Jezus powiedział swoim uczniom: „Ogień przyszedłem rzucić na ziemię i jakżebym pragnął, aby już płonął. Chrztem mam być ochrzczony i jakże jestem udręczony, aż się to dopełni” (Łuk. 12:49.50). Nie miał to być chrzest wodą.
Tym chrztem była męka i śmierć krzyżowa Jezusa. Pan Jezus nie mógł zapalić ognia Ducha Świętego dopóki nie stoczył walki w Getsemane. Tam popłynął Jego pot, spadając na ziemię jak krople krwi. Po śmierci na krzyżu, po Zmartwychwstaniu i Wniebowstąpieniu mógł nareszcie dokończyć dzieła, dla którego przyszedł na ten świat. Teraz mógł dalej prowadzić swoją pracę, w całej pełni swojej mocy, siedząc po prawicy Ojca. Nareszcie nadszedł czas, by zapalić ogień. Czytając Dzieje Apostolskie możemy zobaczyć, jak Pan Jezus w całej mocy swego Zmartwychwstania, w pełni swojej wszechmocy działa przez swoich uczniów. Ludzie mówili wtedy: „Młodym winem się upili”. A inni drwili albo zdumiewali się. Piotr zaś odpowiedział im: „Mężowie judzcy i wy wszyscy, którzy mieszkacie w Jerozolimie (...). Ludzie ci nie są pijani, jak mniemacie, gdyż jest dopiero trzecia godzina dnia, ale tutaj jest to, co było zapowiedziane przez proroka Joela: „I stanie się w ostateczne dni, mówi Pan, że wyleję Ducha mego na wszelkie ciało i prorokować będą synowie wasi i córki wasze, i młodzieńcy wasi widzenia mieć będą, a starcy wasi śnić będą sny”.
Gdy przeczytaliśmy te słowa, powiedzieliśmy: „Ależ my teraz jesteśmy bliżej ostatecznych dni niż tamci ludzie żyjący przed dwoma tysiącami lat. Jeżeli ta obietnica dotyczyła ich, to o ileż bardziej dotyczy nas, żyjących dzisiaj”. Nie trzeba wielkiej inteligencji, by zorientować się, że żyjemy w tym samym okresie czasu co zbór pierwotny i że do końca tej epoki dojdziemy dopiero wtedy, gdy Pan Jezus przyjdzie ponownie, aby zabrać swoją oblubienicę. W wymiarze duchowym znaczy to, że żyjemy w tym samym „tygodniu”. Słowo Boże mówi: „...u. Pana jeden dzień jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień” (II Ptr. 3:8). Tak więc dwa tysiące lat, to jest przedwczoraj i nie doszliśmy jeszcze nawet do połowy tygodnia. Bez wątpienia więc to, co dotyczy pierwotnego zboru, dotyczy również nas.
Im dalej posuwaliśmy się w czytaniu, tym bardziej poruszone były nasze serca. Przeczytaliśmy, że Pan Jezus rozkazał uczniom, by nie ruszali się z Jerozolimy dopóki nie zostaną ochrzczeni tym chrztem, o którym mówił Jan Chrzciciel. Wiele dyskutuje się dziś na temat chrztu. Jedni twierdzą, że musi się on odbyć w taki, a nie inny sposób, drudzy im zaprzeczają, a jeszcze inni uważają, że musi się odbywać w pewnym określonym czasie. Pamiętam pewne wielkie wolne zgromadzenie gdzieś około 1952 roku w Pretorii, kiedy to dr Edwin Orr zrobił coś niezwykłego. Otóż, poprosił o wystąpienie do przodu dwóch pastorów - reformowanego i z Kościoła Baptystów, i zadał im pytanie: „Kto z panów zużywa do chrztu więcej wody?” Pomyślałem sobie: „O biada! Jak taki człowiek może stawiać tego rodzaju pytania! Takich rzeczy nie należy robić”. Po otrzymaniu odpowiedzi, dr Orr zwrócił się do obu pastorów: „Widzicie, panowie, to nie ma znaczenia czy zużywacie mniej czy więcej wody. Gdy chrzcicie ludzi, to ich języki w obu wypadkach pozostają suche”.
Czy rozumiecie o co tu chodzi? Chrzest wodą nie zmienia natury języka. Chrzest wodą może mieć takie czy inne działanie w pojęciu różnych ludzi, ale nie sprawia, by ochrzczone dzieci czy ochrzczeni dorośli nie mówili takich rzeczy, jakie nigdy nie powinny wyjść z ust chrześcijanina. Chrzest Duchem Świętym i ogniem oznacza coś więcej, jak widzimy czytając Dzieje Apostolskie. O Janie Chrzcicielu Pan Jezus powiedział, że „nie powstał z tych, którzy z niewiast się rodzą, większy od Jana Chrzciciela...” (Mat. 11:11). Jest przecież Mojżesz, jest Abraham, jest Eliasz - wszyscy oni byli wielkimi mężami Bożymi. Ale właśnie Pan Jezus powiedział, że żaden z nich nie jest większy od Jana Chrzciciela. Na czym polegała jego wielkość? Nie wiadomo o żadnym cudzie, którego miałby dokonać.
Nie słyszymy o żadnym niewidomym, któremu przywróciłby wzrok, o żadnym sparaliżowanym, który zacząłby chodzić. Być może Pan Jezus wiedział, że będziemy mieli wątpliwości i dlatego zaczął to zdanie od słów: „Zaprawdę powiadam wam...” I chociaż Pan Jezus określił Jana Chrzciciela jako największego z mężów Bożych, ten mógł powiedzieć: „Idzie za mną mocniejszy niż ja, któremu nie jestem godzien, schyliwszy się, rozwiązać rzemyka u sandałów jego. Ja chrzciłem was wodą, On zaś będzie chrzcił was Duchem Świętym i ogniem”.
...
wojtas007