Shaw Irvin - Pogoda dla bogaczy t.1.pdf

(1418 KB) Pobierz
1049308296.001.png
IRWIN SHAW
P OGODA DLA BOGACZY
Część pierwsza
Rozdział I
1945
Pan Donnelly, opiekun drużyny lekkoatletycznej, wcześniej zakończył tego dnia trening,
ponieważ ojciec Fullera przyszedł na boisko szkolne, aby powiedzieć mu, że przed chwilą nadeszła z
Waszyngtonu depesza z wiadomością, iż brat Fullera poległ na polu chwały gdzieś w Niemczech.
Henry Fuller był najlepszy z drużyny w pchnięciu kulą. Pan Donnelly pozostawił mu dość czasu, by
mógł się przebrać w szatni, a następnie pójść z ojcem do domu; później zwołał gwizdkiem chłopców
i oznajmił, że mogą się rozejść. Przez delikatność.
Drużyna baseballu w najlepsze trenowała dalej na boisku, bo przecież nikt z tamtych chłopców
nie stracił brata.
Rudolf Jordach (dwieście dwadzieścia jardów przez płotki) poszedł do szatni i wziął natrysk,
chociaż nie biegał tak wiele, by spocić się porządnie. W domu brakowało zawsze gorącej wody, a
więc z natrysków szkolnych korzystał przy każdej sposobności. Szkołę zbudowano w 1927 roku,
kiedy wszyscy mieli moc pieniędzy, toteż kabiny natryskowe były obszerne, suto zaopatrzone w
gorącą wodę. Znajdował się tam nawet basen i zazwyczaj Rudolf pływał także po treningach,
obecnie jednak odmówił sobie tej satysfakcji. Przez delikatność.
W szatni chłopcy rozmawiali cicho i nie robili zwyczajnych w takich razach psikusów. Smiley,
kapitan drużyny, wszedł na ławkę i powiedział że jego zdaniem wszyscy powinni się złożyć i kupić
wieniec, jeżeli oczywiście odbędzie się nabożeństwo żałobne za brata Fullera. Sądził, że wystarczy
pięćdziesiąt centów od osoby. Po wyrazie twarzy chłopców widać było od razu, kogo z nich stać na
pół dolara, kogo nie stać. Rudolf nie mógł sobie na to pozwolić, ale świadomie starał się o taką
minę, jak gdyby mógł. Kapitanowi przytakiwali najskwapliwiej chłopcy, których przed początkiem
roku szkolnego rodzice zabierali do Nowego Jorku i tam zaopatrywali w garderobę. Rudolfowi
kupowano odzież w rodzinnym mieście Port Philip, w domu towarowym Bernsteina.
Mimo to był ubrany przyzwoicie - miał kołnierzyk i krawat, sweter pod skórzaną wiatrówką i
brązowe spodnie od starego garnituru, którego marynarka poprzecierała się na łokciach. Henry Fuller
należał do chłopców, których ubierano w Nowym Jorku, lecz jak pewien był Rudolf - nie cieszył się
z tej racji dzisiejszego popołudnia.
Rudolf wyszedł z szatni szybko, gdyż nie chciał wracać z nikim do domu i rozmawiać po
drodze o poległym bracie kolegi. Wolał nie silić się na współczucie, bo nie żył blisko z Fullerem,
który - jak to się często zdarza ludziom otyłym - był głupawy.
Szkoła znajdowała się w mieszkalnej dzielnicy miasta, położonej na północny wschód od
centrum handlowego. Otaczały ją bliźniacze domki jednorodzinne, które powstały mniej więcej
jednocześnie z budynkiem szkolnym, gdy miasto rozkwitało bujnie. Początkowo wszystkie były
jednakowe, lecz z biegiem lat właściciele, zabiegając daremnie o jaką taką odmianę, malowali drzwi
i futryny na rozmaite kolory, a tu i tam doczepiali balkon lub okno wykuszowe.
Rudolf dźwigał książki i maszerował popękanymi chodnikami tej dzielnicy. Dzień wczesnej
wiosny był wietrzny, lecz niezbyt zimny, a chłopiec miał świąteczne uczucie zadowolenia z powodu
łatwych zadań domowych i skróconego treningu na boisku szkolnym. Większość drzew
powypuszczała już młode listki, a pączki widać było wszędzie.
Szkoła stała na wzgórzu, więc Rudolf widział w dole rzekę Hudson - zimową jeszcze i wiejącą
chłodem - i wieże miejskich kościołów, a dalej Zakłady Cegielnicze Boylana, gdzie pracowała jego
siostra Gretchen, oraz biegnące wzdłuż rzeki tory kolejowe należące do kompanii New York Central.
Port Philip nie było ładnym miastem, jakkolwiek niegdyś miało wiele uroku dzięki białym domom w
stylu kolonialnym i po wiktoriańsku solidnym budowlom z kamienia. Ale pomyślne lata dwudzieste
ściągnęły tu wiele nowej ludności - przeważnie robotników, których stłoczone i ciasne domki
rozprzestrzeniały się w rozmaitych dzielnicach. Później kryzys pozbawił pracy prawie wszystkich,
więc tandetnie budowane siedziby jęły niszczeć i - jak biadała nieraz matka Rudolfa - całe miasto
zamieniło się w slumsy. Twierdzenie to niezupełnie zgadzało się z prawdą, gdyż północna część Port
Philip obfitowała nadal w szerokie, czyste ulice i duże, ładne, starannie utrzymywane domy. Nawet
w podupadłych dzielnicach pozostawały jeszcze okazałe rezydencje, których trzymały się rodziny
dawnych właścicieli - rezydencje otoczone rozległymi trawnikami i pięknymi grupami starych drzew.
Wojna przyniosła miastu nowy okres dobrobytu. Zakłady Cegielnicze Boylana i cementownia
szły znowu całą parą, a nawet garbarnia i fabryka obuwia Byefielda rozkręciły się dzięki
wojskowym zamówieniom. Jednakże podczas wojny ludzie mieli na głowie sprawy ważniejsze od
troski o zewnętrzne pozory, toteż miasto - jeżeli to możliwe - prezentowało się jeszcze bardziej
obskurnie niż kiedykolwiek dawniej.
Rudolf patrzał na rozpościerające się przed nim Port Philip - zabudowane chaotycznie i
brzydkie w słonecznych blaskach wietrznego popołudnia - i zastanawiał się, czy ktoś chciałby oddać
życie, by obronić je lub zdobyć, tak jak brat Henry'ego Fullera oddał swoje życie w boju o jakieś
bezimienne miasto w Niemczech.
Żywił sekretną nadzieję, że wojna potrwa jeszcze dwa lata, chociaż ostatnio wcale na to nie
zakrawało. Wkrótce ukończy siedemnaście lat, więc w rok później mógłby zaciągnąć się do wojska.
Nieraz w wyobraźni widywał siebie ze srebrnymi dystynkcjami porucznika... Oto z godnością
odpowiada na wojskowy ukłon szeregowca albo pod ogniem karabinów maszynowych podrywa
pluton do natarcia. Prawdziwy mężczyzna powinien zaznać wrażeń takiego rodzaju. Rudolf ubolewał,
że nie ma dziś kawalerii. To byłoby coś - wymachiwać obnażoną szablą i w pełnym cwale
szarżować na niecnego wroga!
W domu nie ważył się mówić o podobnych sprawach. Jego matka popadała w histerię, ilekroć
ktoś napomykał, że wojna może przeciągnąć się długo i Rudolf zostanie zmobilizowany. Słyszał o
chłopcach, którzy kłamliwie podawali swój wiek, by zaciągnąć się do wojska. Opowiadano mu o
piętnasto- nawet czternastolatkach, co służyli w piechocie morskiej i zdobywali odznaczenia bojowe.
Ale on nie mógłby zrobić czegoś podobnego. Przez wzgląd na matkę.
Jak zwykle nadłożył drogi, aby przejść obok domu, w którym mieszkała jego nauczycielka
francuskiego, panna Lenaut. Niestety, nigdzie nie było jej widać!
Później wędrował przez Broadway, równoległą do rzeki główną drogą Port Philip, a zarazem
odcinek wielkiej arterii komunikacyjnej łączącej Nowy Jork z Albany. Patrzał na przemykające
szybko cudze samochody i marzył o posiadaniu własnego. Gdyby wreszcie miał wóz, jeździłby na
wszystkie weekendy do Nowego Jorku. Nie bardzo wiedział, co mógłby tam robić, lecz w każdym
razie jeździłby do Nowego Jorku.
Broadway, ulicę o nieokreślonym charakterze, wytyczały rozmaitego rodzaju przedsiębiorstwa
handlowe stłoczone przypadkowo. Sklepy rzeźnickie i spożywcze supermarkety przeplatały się z
dużymi magazynami, w których sprzedawano odzież i konfekcję damską, tanią biżuterię, artykuły
sportowe. Jak zwykle Rudolf zatrzymał się przed oknem wystawowym "Army and Navy Store", aby
popatrzeć na sprzęt wędkarski rozłożony obok roboczego obuwia, koszulek i spodenek sportowych,
latarek elektrycznych i scyzoryków. Gapił się na eleganckie, wiotkie pręty wędek, opatrzone
kosztownymi kołowrotkami. Chętnie łowił ryby w Hudsonie i podczas sezonu w ogólnie dostępnych
strumieniach z pstrągami, ale posługiwał się prymitywnym sprzętem.
Skręcił w krótką, poprzeczną uliczkę, a następnie w lewo, na Vanderhoff Street, przy której
mieszkał. Była to ulica równoległa do Broadwayu i usiłowała z nią współzawodniczyć, lecz robiła to
źle, niby biedak w zmiętym garniturze i znoszonych trzewikach, który próbuje udawać, że wysiadł z
Cadillaca. Sklepy były tu małe, a towary w witrynach zakurzone, jak gdyby kupcy zdawali sobie
sprawę, że w gruncie rzeczy nie warto się fatygować. Niektóre z nich - pozamykane w 1930 lub 1931
roku - dotychczas miały okna i drzwi zabite deskami. Kiedy krótko przed wojną zakładano nowe rury
kanalizacyjne, przedsiębiorstwo prowadzące roboty wycięło drzewa, które ocieniały chodniki,
następnie zaś nikt nie zatroszczył się o posadzenie nowych. Była to ulica długa i im bliżej domu
Jordachów tym bardziej nędzna, jak gdyby posuwanie się w kierunku południowym wiązało się w
jakiś sposób z degrengoladą.
Matka Rudolfa była na posterunku - w sklepie-piekarni za ladą. Stała tam w szalu zarzuconym
na ramiona, ponieważ marzła zawsze. Dom był narożny i miał dwa wielkie okna wystawowe, więc
pani Jordach utyskiwała stale, że przy takiej powierzchni szklanej nie sposób utrzymać ciepła w
sklepie. W tej chwili pakowała do papierowej torby dziesięć bułek dla jakiejś małej dziewczynki. W
witrynie od frontu leżały ciasta i torty, ale ostatnio ojciec nie wypiekał ich w suterenie. Na początku
wojny zadecydował, że więcej z tym kłopotu niż korzyści. Obecnie ciężarówka z dużej piekarni
mechanicznej dostarczała każdego rana wyroby cukiernicze, a Aksel Jordach wypiekał tylko chleb i
bułki. Kiedy ciasta odleżały się trzy dni na wystawie, zabierał je na piętro - do zjedzenia dla rodziny.
Rudolf wszedł do sklepu i pocałował matkę, ta zaś pogłaskała go po twarzy. Zawsze wyglądała
na zmęczoną i zezowała trochę, ponieważ paliła papierosa za papierosem, a dym drażnił jej oczy.
- Czemu tak wcześnie? - zapytała.
- Mieliśmy dziś krótszy trening - odpowiedział nie wyjaśniając przyczyny. - Zostanę w sklepie.
Ty, mamo, możesz pójść na górę.
- Dziękuję - westchnęła. - Mój Rudi...
Pocałowała go znowu. Dla niego była bardzo czuła. Chciał, by czasami całowała również jego
brata i siostrę, lecz nie robiła tego nigdy. Nie widział także, by kiedykolwiek całowała ojca.
- Pójdę na górę. Przygotuję obiad.
Tylko ona w rodzinie nazywała kolację obiadem. Najczęściej zajmowała się gotowaniem, a
ojciec robił większość zakupów. Twierdził, że jego żona jest rozrzutna i nie odróżnia dobrych
produktów od złych.
Ze sklepu wyszła na ulicę, gdyż nie było drzwi łączących piekarnię z sienią i schodami
wiodącymi na dwa górne piętra, gdzie zamieszkiwali Jordachowie. Rudolf patrzał na matkę, gdy
mijając witrynę przyozdobioną wyrobami cukierniczymi, wzdrygnęła się pod uderzeniem wiatru.
Musiał sobie przypomnieć, że to kobieta zaledwie po czterdziestce. Włosy miała siwe i ciężko
powłóczyła nogami - niczym staruszka.
Sięgnął po książkę i zabrał się do lektury. Wiedział, że przez następną godzinę nie będzie w
sklepie ruchu. Czytał zadane z angielskiego przemówienie parlamentarne Burke'a "O pojednaniu z
koloniami". ( Edmund Burke [1729-1797] - postępowy działacz i pisarz angielski. Słowem i piórem
występował w wielu sprawach, m.in. był orędownikiem pojednania z buntującymi się w Ameryce
trzynastoma koloniami.) Było przekonywające, więc dziwił się, że rozumni, jak sądzić należało,
dżentelmeni zasiadający w Izbie Gmin nie przyznali słuszności mówcy. Jak wyglądałaby dziś
Ameryka, gdyby Burke zdołał ich przekonać? Czy mielibyśmy hrabiów, książąt zamki?
Odpowiadałoby to chłopcu. Rad nosiłby tytuł szlachecki. Sir Rudolf Jordach, pułkownik Gwardii
Zgłoś jeśli naruszono regulamin