Pomysł, by skrócić drogę, był głupi. Doktor Adam Kurkiewicz, (anestezjolog powracający z drugiego etatu w prywatnej klinice), zrozumiał to już po stu metrach, ale się nie wycofał. Coraz bardziej zagłębiał się w obskurne blokowisko, porozdziawiane gębami mrocznych klatek schodowych. Dochodziła jedenasta wieczór, gdzieś tępym łomotem rozkręcała się szczeniacka impreza, zewsząd, jak w czołówce „Opowieści z krypty", bełkotliwym pogłosem szeptały telewizory. Daleki płacz dziecka albo zawodzenie kota zlewały się z pijacką kłótnią. Niby żyli tu ludzie, ale trudno było w to uwierzyć. Oślizgłe, czarne macki wysuwające się nagle z okna piwnicy też zdawałyby się na miejscu...
Rozsądek i wyobraźnia zgodnie radziły nadłożyć drogi, ominąć ten kwartał zapomniany przez globalizację i integrację, pójść wzdłuż opasujących go głównych ulic, a jednak Kurkiewicz tego nie zrobił. Dlaczego? Właśnie się nad tym zastanawiał. Lenistwo i bezwład raz podjętej decyzji miały tu swój udział, ale nie decydujący. Tak naprawdę to zebrało mu się na odwagę. Bo niby dlaczego miał pozwolić się zastraszyć, zrezygnować z wygody i dawać wiarę blokerskim mitom? Inteligencki sprzeciw wobec subkultury to było jednak za mało jak na te okoliczności. Przydałoby się więcej zdecydowania, objawiającego się w sprężystych krokach i stanowczym wzroku, a przede wszystkim w szczerej gotowości przyjęcia walki. Przygarbiony, rzucający trwożliwe, spojrzenia człowieczek sam się prosił o dodatkowy fakultet z wik-tymologii, a kadry dydaktycznej był tu dostatek.
Na szczątkach ławki jakiś żulik zmagał się z uparcie opadającą głową. Był niegroźny, ale stopień jego zamroczenia wzbudził fachowe zainteresowanie anestezjologa. To stępiło czujność i szansa szybkiego skręcenia w bok bezpowrotnie przepadła. Kark wychynął z cienia, spluwając Kurkiewiczowi pod nogi. Doktor omal nie podskoczył, po czym starannie ominął flegmę. Jej źródła już ominąć nie zdołał.
- Masz złotóweczkę? - zapytał kark, wypełniając sobą osiedlową alejkę.
Nie... - odpowiedział Kurkiewicz, spoglądając w bok i próbując minąć impertynenta. Kolejny błąd, lepiej było ominąć osiedle.
- No nic - chrypnął kark. - Portfel i zegareczek też mogą być...
Uderzenie w skroń rzuciło lekarza na trawnik. Opryszek nie pozwolił mu upaść, chwycił za kołnierz i z brutalną rutyną powlókł w mroczne przejście między blokami. Drapieżnik atakuje ofiarę, która zbliżyła się do jego kryjówki... - zahuczał w głowie Kurkiewicza komentarz z filmu przyrodniczego. Kątem oka zobaczył, że pijak wstaje z ławki i rusza w ich stronę. Wtedy eksplodowały strach i adrenalina. Szarpnął się, uderzył opryszka ciemieniem w podbródek. Wstrząs otumanił medyka nie mniej niż pierwsze uderzenie, ale zdołał się wyrwać i odskoczył pod ścianę. Zyskał czas na ucieczkę, był jednak zbyt rozkojarzony, by wybrać kierunek. Kark wydał z siebie dźwięk... taki jakiś nieokreślony, ale było w nim coś... Coś, co sprawiło, że Kurkiewicz spojrzał napastnikowi w twarz wykrzywioną grymasem wściekłości i... poczuł, że umiera ze strachu. Serce doktora stanęło, zamieniło \się w bryłę lodu, zatkało tchawicę. Z porów skóry na skroniach wypełzły krople zimnego potu, ale włosy nie chciały stanąć dęba, bo w ciele Kurkiewicza zamarły wszystkie mięśnie. Miał wrażenie, że dusza ucieka mu z ciała, wyrywając się desperacko.
To nie był człowiek!!! Te oczy... Dawno temu siostra katechetka na lekcji religii opowiadała, że nie można zobaczyć Szatana, bo wygląda tak strasznie, że człowiek umarłby od tego widoku. Kurkiewicz właśnie umierał...
Bandyta uderzył w brzuch. Doktor tego nie poczuł, tylko dusza wysunęła się z niego trochę bardziej. Stał jak zahipnotyzowany, w całkowitym stupporze, biernie pozwalając dopełnić się przeznaczeniu.
Wtedy tamten pijak, zataczając się, wpadł na dresiarza i uderzył go w szyję czymś małym, błyszczącym. Zgasło porażające spojrzenie, oczy napastnika znów stały się ludzkie. Płuca Kurkiewicza wznowiły pracę i lekarz konwulsyjnie zaciągnął się powietrzem. Serce po chwili wahania zaczęło bić, ugięły się kolana.
- Czego, kurwa?!!! - Opryszek odepchnął pijaka, który runął jak długi. Potem spojrzał na Kurkiewicza, jakby go dopiero zobaczył. - No co, kurwa... - Wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Wyraźnie zgubił wątek.
W oddali zamigotał kogut radiowozu. Nie chodziło o Kurkiewicza, pewnie o tamtą hałaśliwą imprezę, bo policja skręciła za poprzedni blok. To jednak wystarczyło, by napastnik zapadł się pod ziemię. Lekarz oparł się ciężko o ścianę. Z umiarkowanym rezultatem próbował opanować szczękające zęby.
- Dobrze... dobrze... - bełkotał pijak obok Kurkiewicza. –Linie świata już się prostują... prostują... - powtórzył, wstając niepewnie.
Lekarz nie zrozumiał. Dotarło do niego co innego - blokowisko przestało być straszne. Przepadł klimat „Opowieści z krypty". Teraz wokół rozciągało się zwykłe melancholijne, postpeerelowskie osiedle z szaroburego, wietrzejącego betonu, pełne zrezygnowanych, zasługujących na współczucie ludzi, którzy zdołali przetrwać kolejny dzień...
- Widzę, że też to... widzisz... - Pijak zionął na Kurkiewicza wonią... Nie, wcale nie gorzały, ani nawet denaturatu! Lekarz ze zdumieniem rozpoznał zapach eteru.
- Pił pan eter?! - zapytał z niedowierzaniem.
- Z kapką glikolu - odparł tamten z rozbrajającą szczerością. - Pan się na tym zna?
- Jestem lekarzem anestezjologiem.
- A... świetnie! Kogoś takiego potrzebowałem...
Kurkiewicz poczuł zawrót głowy.
- Słucham?!
- Spoko, doktorku, nie wszystko... naraz... bo mi sfiksujesz... No już, głęboki wdech... raz, dwa... - Eteroman poklepał Kurkiewicza w policzek. - Trzeba odpędzić traumę... - gadał jak rasowy terapeuta i co najważniejsze, był równie skuteczny. Myśli Kurkiewicza stały się jaśniejsze. |. - Dziękuję za pomoc, ale dlaczego ten bandyta zrezygnował? - zapytał po chwili.
- Ludzie tak naprawdę nie są źli - odparł pijak.
- Złe jest dopiero to, co w nich włazi...
Kurkiewicz przypomniał sobie oczy napastnika i ścierpła mu skóra.
- A ja sprawiłem, że wylazło... - dokończył pijak. - O, tym...
- Rozwarł prawą dłoń, pokazując srebrną szpilkę, starannie przywiązaną szpagatem do nasady środkowego palca. Ręka silnie drżała. - Wystarczy ukłuć czymś ze srebra, ale w odpowiednim momencie... Nie za wcześnie... Piłem eter, żeby widzieć kiedy.
- Pan ma delirium - rzekł Kurkiewicz. - Powinien się pan leczyć!
- Leczyć? - Deliryk zamrugał oczami. - A tak, mógłbym się leczyć, czemu nie? - zaczął w nagłym podnieceniu. - Tylko że wtedy ty leżałbyś teraz tutaj bez pieniędzy, z połamanymi żebrami, odbitymi nerkami, albo nawet skręconym karkiem... Chyba jednak lepiej dla ciebie, doktorku, że nie jestem trzeźwym alko... znaczy eteroholikiem... Prawdaż?
Kurkiewicz chciał replikować, że to bzdura, ale przypomniał sobie, jak umierał ze strachu, i nie zdołał wydobyć głosu.
- No, chodź, wyprowadzę cię stąd. - Pijak pociągnął lekarza za łokieć. Zaraz sam się zachwiał, więc to Kurkiewicz musiał podtrzymać jego. Razem ruszyli przez osiedle.
- Wiem, wiem, co myślisz albo co będziesz myślał jutro, doktorku -gadał amator eteru. - Powiesz sobie, że strach ma wielkie oczy, że to tylko szok, po prostu przestraszyłem się bandyty, normalna rzecz, tak sobie powiesz, zracjonalizujesz i zapomnisz, bo będziesz chciał zapomnieć. Demony są tylko w horrorach i delirycznych majaczeniach. Tylko że te majaki są realne, doktorku, słowo deliryka! - roześmiał się nerwowo. - Ba, no przecież nie można traktować poważnie świadectwa alkoholika, na którego nie działa już wóda, więc musi walić eter... prawdaż? I właśnie na tym polega świat, doktorku, im więcej wiesz, tym mniej ci wierzą... Syndrom Kasandry, jak mówili starożytni. To działa też w drugą stronę, im mniej stajesz się wiarygodny, tym więcej widzisz i słyszysz.
Kurkiewicz dopiero teraz spostrzegł, że od jego rozmówcy zalatuje tylko eterem. Ubranie, choć pomięte, było czyste, najwyżej ubrudzone trawą, a jego właściciel nie wydzielał typowego dla żuli bukietu woni zakisłego potu, moczu i utlenionego piwa.
- Pan jest człowiekiem wykształconym...
- Powiedzmy, że jestem. Kto gromadzi wiedzę, gromadzi ból, jako rzecze Eklezjasta. Wolałbym, żeby bolało mniej... No, pora się żegnać.
Dochodzili do skraju blokowiska. Po kolejnym zakręcie, w odległości dwudziestu kroków zabłysła prawdziwa, europejska ulica, radośnie migocząca światłami neonów i samochodów.
- Może pójdzie pan ze mną? - zaczął Kurkiewicz. - Znam...
- Fajne miejsce, gdzie dobrze wszywają esperal? - wpadł mu w słowo nieznajomy. - Nie, dziękuję, na służbie nie trzeźwieję. Do rana muszę stąd wyprowadzić jeszcze paru takich durni jak ty, doktorku.
- Nawet jako dureń chciałbym się jakoś odwdzięczyć.
- Ehm... bardzo na to liczę... Masz coś do pisania? Kurkiewicz podał mu notes, ale nieznajomy z irytacją odepchnął go z powrotem.
- Sam pisz, doktorku, przecież nie utrzymam długopisu!
- podyktował mu adres bez nazwiska. - Wpadnij jutro koło południa.
- Jestem Adam Kurkiewicz, a pan?
Nieznajomy wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł bez słowa. Chwiejnym krokiem ruszył w głąb osiedla, ale po chwili obejrzał się na doktora.
- Możesz mi mówić wiedźminie Jakubie... - roześmiał się i zniknął w mroku.
- O Chryste Panie!
Doktor Kurkiewicz nie wierzył własnym oczom. Tym razem było zupełnie jak na planie „Rodziny Adamsów", chociaż tam akurat nie mieli barku do przyrządzania trujących drinków...
Pod drzwiami mieszkania swego wybawcy zjawił się o umówionej porze, aczkolwiek z lekkim poślizgiem, bo miał problem z załatwieniem zastępstwa. Na szczęście przydała się kolejna akcja protestacyjna pielęgniarek i resztę planowych operacji znów trzeba było odłożyć. Zapukał i choć nikt nie podszedł do drzwi, niemal natychmiast usłyszał szczęk zasuwy. Wewnątrz stwierdził, że zamek otwierany jest zdalnie i gospodarz powinien być w głębi mieszkania. Ruszył zatem go szukać.
W pierwszym pokoju była biblioteka. Dominowały dzieła filozoficzne, podręczniki chemii, farmacji oraz książki medyczne, głównie z psychiatrii i neurologii, przeważnie starsze wydania. Było też sporo polskiej fantastyki. Doktor Adam zadumał się nad erudycją i zainteresowaniami gospodarza, po czym przeszedł do następnego, pogrążonego w półmroku pokoju, i tu refleksyjny nastrój opuścił go w okamgnieniu.
Pierwszym powodem konsternacji był stojący na regale słoik ze szlifowanym szklanym korkiem i napisem Heroina cz.d.a. Wewnątrz znajdowało się ze sto pięćdziesiąt gramów białego proszku. Ale to jeszcze nic, bo obok, jak gdyby nigdy nic, stał sobie słój z napisem Botulina ch.cz, zawierający, na oko, dawkę jadu kiełbasianego letalną dla co najmniej pięciu tysięcy dorosłych osób. Dalej były strychnina, kokaina, jakieś ćwierć kilo LSD oraz słoje z rozmaitym suszem roślinnym, wśród których dało się rozpoznać grzyby i bieluń. Już samo patrzenie na etykietki groziło wieloletnim wyrokiem za posiadanie, a co najmniej uzależnieniem. Półkę niżej zajmowały płyny - pięciolitrowy kanister benzyny bezołowiowej, eter etylowy i metylowy w specjalistycznych butlach z kołpakami, glikol, zwykły spirytus bezwodny i wyższe alkohole, a także litr nikotyny, co stanowiło ilość wystarczającą do napełnienia jednego lub dwóch, zależnie od kalibru, pocisków chemicznych z okresu I wojny światowej. Ponadto byty jeszcze chloroform, rozpuszczalnik tri oraz chemicznie czysty czteroetylek ołowiu, na widok którego Kurkiewicz zmuszony był przetrzeć oczy i spojrzeć jeszcze raz. Potem za sprawą autosugestii poczuł, jak z zębów wyrastają mu włosy. Przeciwstukowy dodatek do benzyny słynął z wywoływani omamów dotykowych w obrębie jamy ustnej.
Jednak największe, wręcz piorunujące wrażenie zrobiły na doktorze poniewierające się na stoliku pod regałem menzurki, Pipety, bagietki, szklanki oraz niedomyty szejker do drinków w towarzystwie napoczętej butelki soku malinowego i połówki wyciśniętej cytryny...
Pod przeciwległą ścianą stał stół laboratoryjny, na którym piętrzyła się bezładna sterta profesjonalnego sprzętu laboratoryjnego. Gruba warstwa kurzu pokrywająca kolby, chłodnice, ekstraktory, reaktory, grzejniki, mieszadła oraz blat stołu wskazywały, że w przeciwieństwie do koszmarnego barku ten sprzęt nie był używany już od dawna.
- Zbyt trzęsą mi się ręce, abym jeszcze mógł cokolwiek z tym zrobić - rozległ się głos gospodarza. - Wiem, co pan myśli, doktorze, ale się pan myli. Mafia nie ma z tym nic wspólnego. Wszystkie te substancje wytworzyłem sam, na własny użytek, nikomu nie dałem ani nie sprzedałem z tego ani grana. Zresztą wtedy trudno byłoby mi to wszystko zachować w tajemnicy. Może faktycznie trochę przesadziłem z zapasami, ale to przez zawyżoną samoocenę...
- Brakuje tylko iperytu! - westchnął zdeprymowany doktor Adam.
- Ależ skąd! Jest siarkowy i azotowy, tylko nie trzymam na wierzchu, bo nie nadają się do spożycia. Proszę do mnie, doktorze.
Kurkiewicz poszedł za głosem do następnego pokoju. Na parapecie bujnie krzewiły się rośliny z rodziny kaktusowatych. Doktor nie rozpoznał gatunku, ale mógłby przysiąc, że to pejotl. Niżej stał monitor kamery przemysłowej z widokiem na klatkę schodową i terminal domofonu. Gospodarz leżał obok na brudnym łóżku, podłączony do poobijanego dializatora ze szpitalnego demobilu. To wyjaśniało, aczkolwiek nie do końca, dlaczego mimo takich upodobań gastronomicznych ten człowiek jeszcze żył. Wczoraj nie było okazji dobrze mu się przyjrzeć, teraz, w świetle dnia, doktor Adam stwierdził, że jego wybawca nie wygląda dużo lepiej od typowego więźnia KL Auschwitz. Szczególnie trudno było określić jego wiek. Równie dobrze mógł mieć trzydzieści albo sześćdziesiąt lat.
Wiedziony profesjonalnym odruchem Kurkiewicz sprawdził wenflony - były czyste i podłączone fachowo. Po raz kolejny wstrząsnęło nim odkrycie, że wkładki filtracyjne do dializatora są regenerowane jakimś domowym sposobem. Spostrzegł ślady trawienia membran kwasem azotowym.
- Musiałem je trochę udoskonalić - wyjaśnił gospodarz, widząc osłupienie w oczach Adama. - O infekcję proszę się nie obawiać. Potrafię, a przynajmniej potrafiłem do tej pory zachować sterylność, cóż, ręce już nie te... Zresztą mikroby w moim organizmie żyją raczej krótko - uśmiechnął się sarkastycznie.
- Dzwonię po pogotowie i natychmiast zabieram pana do szpitala! - oznajmił Kurkiewicz, otrząsając się z szoku.
- Idiota! - słowo to zostało wypowiedziane z taką zimną pogardą, że doktor Adam zamarł w pół ruchu z telefonem komórkowym w dłoni.
- Nie chcę mieć pana na sumieniu... - zaczaj tłumaczyć Kurkiewicz.
- Wobec tego weźmie pan na swoje sumienie kilkadziesiąt osób, którym nie zdołam pomóc tak jak wczoraj panu. Parę trupów będzie zgodnych z pańskim sumieniem?
Kurkiewicz siadł ciężko na brzegu łóżka. Wróciło wspomnienie tego, co spojrzało nań z oczu bandziora. Usilnie pragnął o tym zapomnieć, ale nie mógł, i wiedział, że nie zdoła tego wymazać z pamięci. Choć może mogłaby tu pomóc grupowa terapia post traumatyczna...? Stare nawyki nie poddawały się łatwo.
- Zabiorę pana chociaż na badania - spróbował negocjować. - Umówmy się, że to, co tu widziałem, obejmuje tajemnica lekarska...
- Co chcesz badać, doktorku? - Gospodarz wzruszył ramionami
- Sam mogę ci dać fachową diagnozę. Mam zaawansowane delirium tremens, powikłane zaburzeniami charakteropatycznymi typu schizofrenicznego.
- Teraz, jak widzę, czuje się pan lepiej. Zażył pan leki hamujące drżączkę?
- Nie używam psychotropów, bo nie ma kto wypisać mi recepty. To była mieszanka strychniny z botuliną, ale ciężko dziś było I odmierzyć pół grana...
Doktor Adam poczuł się jak gwałcony przez uszy bohater j Gombrowicza. Cała jego wiedza medyczna skamlała i błagała o litość.
- A jeśli chodzi o zalecenia, to każdy lekarz psychiatrii po trzydniowej obserwacji szpitalnej, zgodnie z obowiązuje procedurami, zakwalifikuje mnie do leczenia zamkniętego, a po kolejnych trzech miesiącach lekarz prowadzący wystąpi do sądu z wnioskiem o ubezwłasnowolnienie i przymusową terapię odwykową. A konkretnie, to odstawicie środki, do których jestem przyzwyczajony, i w zamian zamulicie mnie łopatami psychotropów, rozwalając te resztki równowagi psychicznej, które mi jeszcze zostały, tak że nie przeżyję pierwszego miesiąca. Ja będę trupem, ale wszyscy będą się cieszyć, bo postępowali zgodnie z powszechnie przyjętym schematem tera...
allusia