Lewandowski Konrad - Czarna psychoza.doc

(1749 KB) Pobierz

 

 

Redakcja: Maciej Parowski Projekt okładki: Irina Subocz Skład i łamanie: Jacek Kucharski Korekta: Maja Denisiuk

Copyright © Prószyński Media Sp. z o.o. - Warszawa 2005

ISBN 83-89325-40-3

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-651 Warszawa

ul. Garażowa 7

tel. (22) 607-77-71, faks (22) 848-22-66

e-mail: proszynskimedia@proszynskimedia.pl

 

 

Zwiastuny.................................3

Nerwica natręctw ………………9

De profundis              16

Linie świata              23

Opcja Jeremiasza              29

Srebrna klatka              37

Omega              46

Przysmażyć krzem…………….              54

Metastaza              …62

Pośrednik              …………72

Fatum              ...79

Wiry ciemności              ...85

Osaczeni              ...93

Czarna psychoza………………99

Zżagwienie              .106

 

 

 

 

 

 

 

 

1. ZWIASTUNY

 

Klomb na środku ogrodu kipiał pięknymi, biało-żóttymi kwiatami o długich, lejkowatych kielichach. Laik mógłby pomyśleć, że to lilie. Helena Mirska na ich widok z wysiłkiem przełknęła ślinę. Lilie śmierci, jeśli już. Poznała bieluń na pierwszy rzut oka. Bujna, soczyście zielona roślina, od korzeni do kwiatów przesycona koktajlem morderczych alkaloidów, przede wszystkim skopolaminą, serum prawdy... Gdyby była przesądna, mogłaby to uznać za ostrzeżenie. Odepchnęła tę myśl i spojrzała pytająco na swego przewodnika.

-               Czy to bezpieczne? - Wskazała na klomb.

-               Tradycja - rzucił od niechcenia mężczyzna w rozpiętym białym kitlu. W bramie przedstawił się jako magister Sewczyk, farmaceuta. Chudy, czter­dziestolatek, zdecydowanie przeterminowany jako mężczyzna i naukowiec. Na Helenie najbardziej odpychające wrażenie zrobiły jego dłonie. Nie wiedziała dlaczego. Nie były ani zaniedbane, ani obleśnie wypielęgnowane, ot, zwykłe dłonie faceta w średnim wieku, któremu nie obca musiała być praca fizyczna. A mimo to na myśl, że miałaby mu podać rękę, poczuła wstręt. On też nie zainicjował tego gestu. Poprzestali na wymianie ukłonów.

-               Do tej części ogrodu ma dostęp tylko personel kliniki - wyjaśnił Sewczyk. - Nie wpuszczamy tu pacjentów ani ich odwiedzających. Tam, w cieniu pod murem znajdzie pani wilczą jagodę oraz kilka innych ciekawych roślin. Mamy tu też naprawdę znakomite mykofitarium z trzema strefami klimatycznymi, środkowoeuropejską, tropikalną i półpustynną, ale o zgodę na zwiedzenie musi pani prosić ordynatora.

-               Ale jednak to kuszenie licha... - stwierdziła Mirska.

-               Nad wszystkim czuwa ogrodnik - odparł obojętnie Sewczyk. - Jest mur, a w gałęziach drzew ukryto kilka kamer, które na bieżąco monitorują stanowiska niebezpiecznych roślin. Zresztą mamy formalną zgodę.

-              Używacie tych roślin w terapii? - zdumiała się Helena. - Zamiast leków?

-              Częściowo. - Sewczyk skinął głową. - Realizujemy oryginalny program leczenia nerwicy natręctw. Jak może pani wie, ta przypadłość rozwija się na podłożu myślenia magicznego. Zabiegi szamańskie dają więc pomyślne rezultaty, o szczegóły proszę pytać ordynatora. Chodzi o to, że terapeuta, który odgrywa rolę szamana, nie powinien podawać pacjentom współczesnych, kolorowych tabletek, bo byłoby to złamanie konwencji, podważające wiarygodność i sku­teczność terapii. Dlatego w takich przypadkach przygotowujemy czasem leki według tradycyjnych recept etnicznych, na oczach pacjentów.

Helena uśmiechnęła się z wysiłkiem.

-              Robicie tu sabaty czarownic...? - Sama nie wiedziała, czy żartuje.

-              Proszę pytać ordynatora - uciął Sewczyk, po czym zrobił coś, jak na zblazowanego naukowego wyrobnika, zupełnie zaskakującego. Podszedł do bieluniowego klombu i z czułością pogładził jeden z kwiatów. - Jak pani sądzi, po co roślinom alkaloidy? - zapytał nagle.

-              No, wie pan... - zmrużyła oczy - żeby zabezpieczyć się przed zjadaniem przez zwierzęta...

-              Do tego wystarczyłby intensywnie gorzki lub ostry smak. Tymczasem alkaloidy mają wiele wspólnego z neuroprzekaźnikami wyższych kręgowców, dlaczego? Po co roślinom neuroprzekaźniki, skoro nie mają centralnego układu nerwowego, neuronów ani synaps?

-              To jedno z przystosowań - odparta Mirska, odzyskując pewność siebie. - W ten sposób mogły skuteczniej dokuczyć zjadającym je zwierzętom, więc ewolucja premiowała takie mutacje.

-              A może jest inne wytłumaczenie... Je pani marchewkę?

-              Oczywiście. Jestem semiwegetarianką.

-              A nie sądzi pani, że marchewki mogą być istotami wyższymi od zwierząt?
- Niby jak?

-             Osiągnęły oświecenie i doskonałość. Nie muszą już nigdzie za niczym gonić, tylko tkwią w swojej grządce, kontemplując harmonię kosmosu. Po prostu buddyjski ideał, a pani je brutalnie wyrywa i pożera...

-             Pan żartuje! - zawołała. Postanowiła, że nie da zrobić z siebie idiotki.

-             To kwestia głębi współczucia... Moim zdaniem rośliny czują o wiele więcej i pełniej niż my. Spożywając ich alkaloidy, możemy w części doświadczyć tego, co przeżywają. Wszelka doskonałość pochodzi z ziemi...

Rany boskie, wariat!, pomyślała Mirska, w popłochu wypatrując jakichś ludzi. Nikogo wokół nie było.

-              Pozory mogą mylić - rzucił od niechcenia Sewczyk. - Jednakże nie każmy czekać ordynatorowi.

-              Więc chodźmy! - Odetchnęła z ulgą.
-Tędy. - Pokazał kierunek.

Główny gmach Państwowej Kliniki Psychiatrii i Neurologii im. Andrzeja z Ko­bylina ufundowano w latach 80. XIX wieku, pierwotnie jako Dom Miłosierdzia Obłąkanym. Przez z górą sto lat, pomimo licznych zmian praw własności, ani razu nie zmieniło się przeznaczenie i wykorzystanie gmachu. Ta czcigodna tradycja wręcz wsiąkła w grube i chłodne mury, w których wciąż zdawały się trwać histe­ryczne śmiechy i zawodzenia. Genius loci był tu wręcz namacalny i niewątpliwie szalony... Helena skarciła się w duchu za uleganie irracjonalnym nastrojom.

Minęli ruchliwą, lśniącą szkłem i aluminium izbę przyjęć w nowym, zachodnim skrzydle budynku i weszli sennym, reprezentacyjnym wejściem, używanym najwyraźniej tylko od wielkiego dzwonu. Portier, choć patrzył wprost na nich, nie zareagował w żaden sposób. Wydawał się równie żywy, jak przykurzone, spiżowe popiersie dostojnego patrona w renesansowym birecie, ustawione naprzeciw drzwi. Helena powstrzymała sztubacką chęć, by pomachać portierowi dłonią przed oczami. Pamiętała, że pracuje na pierwsze wrażenie, które powinno być jak najlepsze. Może portier to byty pacjent z trwałym stanem ubytkowym? Wtedy drażnienie go zostałoby przyjęte jak najgorzej. Chociaż z drugiej strony, czy jako studentka powinna pozwolić sobie na odrobinę nonszalancji? Byłaby chyba bardziej wiarygodna... Pomachała więc przed nosem posągu, a do portiera się uśmiechnęła. Bez skutku. Sewczyk chyba nic nie zauważył.

Jestem zbyt spięta, pomyślała, wchodząc za nim na pierwsze piętro. Tak czy owak będą traktować cię jak pacjentkę, więc weź na luz dziewczyno! Oni już tak mają...

Na górze nie było już sennie, lecz stylowo, wręcz monarszo dostojnie. Na korytarzu siedziało kilka osób, wyglądali normalnie, pewnie rodzina któregoś z pacjentów czekała na spotkanie z lekarzem. Mirska i Sewczyk wymienili z nimi zdawkowe ukłony i podeszli do najbardziej monumentalnych drzwi na końcu korytarza.

 

Prof dr hab. lek. med.

ALBERT TYCKI

Ordynator

 

Mosiężna tabliczka na drzwiach była wielkości dwóch dłoni. Sam jej widok sprawił, że Helenie serce podeszło do gardła. Bądź co bądź przyszła tu na rozmowę o pracy...

Sewczyk zapukał i weszli do sekretariatu. Tym udzielnym księstwem władała kobieta w wieku balzakowskim, typ złego policjanta, niewątpliwa mistrzyni swego fachu. Właśnie kończyła rozmowę telefoniczną i, sądząc z jej głosu, nie można było mieć najmniejszych wątpliwości, że jest głęboko i skrycie zakochana w swoim rozmówcy.

-              Słucham państwa? - Równie dobrze mogła powiedzieć: „Czego tu?!".

Zmiana tonu była tak szybka i autentyczna, że Helenę przeszły ciarki. Ta kobieta idealnie kontrolowała swój przekaz niewerbalny! Nawet Sewczyk stracił swą flegmę i decymetr wzrostu.

-              My do pana profesora - zająknął się. - Byliśmy umówieni...
Przerwała mu, skinieniem głowy dając do zrozumienia, że nie musi jej przypominać.

-              Pan magister wejdzie pierwszy, profesor ma dyspozycje - oznajmiła, wstając zza biurka. - Pani chwilę zaczeka, proszę siąść. – Wprowadziła do gabinetu Sewczyka, cofnęła się i zaczęła przekładać papiery na biurku.

Helena zauważyła, że sekretarka wyjęła jej podanie i list motywacyjny. Przełknęła ślinę. Tylko pokazuje mi, kto tu rządzi, będzie dobrze, uspokajała się w duchu.

-              Kawy, herbaty?

Raczej prozak... - Mirska ugryzła się w język.

-             Nie dziękuję, nie wiem, czy zdążę wypić, zanim profesor mnie wezwie - powiedziała głośno. - Nie chciałabym wchodzić z filiżanką ani fatygować pani po raz drugi, gdyby pan profesor ze swej strony zaproponował mi poczęstunek...

-             Bardzo słusznie - stwierdziła sekretarka tonem: nie bądź za cwana, moja mała, bo nie takie już przychodziły się tu podlizywać.

Helena powstrzymała chęć, by skomentować to niewerbalne brzuchomówstwo. W końcu starała się tylko o staż, czyli stanowisko najniższe w hierarchii dziobania. Zresztą trzeba być zdecydowanym samobójcą, żeby podpadać sekretarkom.

Otworzyły się drzwi i z gabinetu, łopocząc rozwianym fartuchem, wypadł Sewczyk. Nawet się nie pożegnał. I dobrze... Helena pomyślała o jego dłoniach i odetchnęła z ulgą.

Sekretarka znów wstała zza biurka i precyzyjnie powtórzyła cały, trwający równo dziesięć sekund, rytuał wejścia do gabinetu Szefa.

-              Pani Mirska - zaanonsowała.

-              Dzień dobry, panie profesorze! - Dygnęła jak pensjonarka. - Jestem Helena Mirska...

Na trzy metry pachniał Old Spice'em i dobrym tytoniem. Tęgawy pięćdziesięciolatek w nienagannym, szarym garniturze w dyskretne prążki. Ciemny blondyn. Krótkie włosy i broda, bez wąsów, podkreślały męską, lecz emanującą głębokim, ludzkim ciepłem twarz. Oczy niebieskie, szeroko otwarte, patrzące wprost. Roztaczał harmonijną aurę autorytetu i współczucia. Wizerunek był doskonały, idealnie naturalny, bez najmniejszej przesady ani sztuczności. Uśmiechał się oczywiście Uśmiechem Starego Mądrego Profesora, tak że Helena od razu poczuła się jego zaginioną córką i zapragnęła ze wszystkiego zwierzyć...

-              Albert Tycki, bardzo mi miło - powiedział serdecznie. - Naprawdę cieszę się, że mogę uczynić zadość pani prośbie. Chciałbym jednak panią bliżej poznać, usiądzie pani?

-Tak, oczywiście, panie profesorze.

-              Ale może nie tutaj - powstrzymał ją, unosząc dłoń. - Ten drugi fotel, bliżej okna. Jeśli pani pozwoli, chciałbym nacieszyć wzrok pani urodą...

W odpowiedzi można się było obruszyć lub pięknie uśmiechnąć. Helena wybrała to drugie. Siadła na wskazanym fotelu, a skoro została zachęcona do kobiecego zachowania, założyła nogę na nogę. Brzeg spódnicy podjechał powyżej kolan.

- Tak, więc to by było na tyle, jeśli chodzi o polityczną poprawność... -Tycki uśmiechnął się szerzej. - Co nie znaczy, że nie będę oczekiwać od pani poważ­nego zaangażowania w obowiązki. Nawet funkcja stażystki jest ważna.

Natychmiast zrezygnowała ze swobodnej pozycji.

-              Tak, panie profesorze.

-              No dobrze, nie czarujmy się! - Machnął ręką. - Widzę, że odrobiła pani lekcje z tematu mowy ciała... Ma pani u mnie dwa plusy za otwartość i pilność.

Usiadł za biurkiem i spojrzał na zostawione przez sekretarkę papiery Heleny. - Przyznaję, że prośba jest nietypowa, powiedziałbym, heretycka... Chce pani podważać wiekowe tradycje psychoanalizy?

-              Na psychologię dostałam się poniekąd przypadkiem, panie profesorze.

-              Tak, widzę. - Spojrzał na jej CV - przeniosła się pani z dziennikarstwa...

-              Z powodu namolnego chłopaka - dopowiedziała. - Jednak zawsze byłam sceptyczna wobec teorii psychoanalitycznych.

-              Bierze mnie pani pod włos? - Uśmiechnął się i jednocześnie uniósł brwi. - Opowieści o świętej wojnie psychiatrów z psychologami są zdecydowanie przesadzone.

-              Wiem, panie profesorze, pisałam pracę licencjacką z miejskich legend.

-              A szkoda - zerknął filuternie - bo widzi pani, ja też jestem psycholog nieskończony...

Wiedziała o tym, ale nie odpowiedziała. To on był tutaj od studiowania jej życiorysu, nie odwrotnie. Zaczynała już łapać konwencję subtelnego egzaminu, któremu właśnie ją poddawano.

-              Realność przesądu. Kryzys autorytetu psychoterapeuty w świetle opinii pacjentów - odczytał Tycki na głos tytuł jej pracy magisterskiej. - Temat modny i szalenie ryzykowny - stwierdził. - Wstąpiła pani na kruchy lód... Potrzeba tu równie wiele dyplomacji, co naukowej rzetelności. Jakie zatem materiały do pracy magisterskiej spodziewa się pani zebrać w mojej klinice?

-              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin