Karol May - Derwisz.rtf

(921 KB) Pobierz
Derwisz

Karol May

 

 

 

Derwisz

 

Tytuł oryginału: Der Derwisch

Tłumaczenie: Wawrzyniec Sawicki


Sir Dawid Lindsay

 

Wysmukłe wieże minaretów Konstantynopola oblane były światłem ciepłego, letniego dnia. Tysiące wyznawców wszystkich religii i przedstawiciele wszelkich ras rozkoszowali się widokiem miasta podczas spaceru po obu mostach. Przy portowych nabrzeżach kotwiczyły parowce i żaglowce pod banderami wszystkich żeglujących narodów, a na lśniących falach kołysały się dziwacznej konstrukcji tureckie gondole i barki. Pomiędzy ich kadłubami przelatywały z prędkością wichru mewy, jak gdyby w swej zarozumiałości chciały wypróbować i dowieść zarazem swych niewiarygodnych zdolności.

Od strony Morza Czarnego zbliżał się lekko parowy jacht; był przechylony nieco na burtę, jak tancerka poddająca się czarującej melodii wiedeńskiego walca.

Zgrabny i szybki stateczek zatoczył łuk wokół Galaty, przepłynął pod oboma mostami i rzucił kotwicę w okolicy Pery, przy Złotym Rogu. Pera jest dzielnicą Konstantynopola, zamieszkiwaną chętnie przez Europejczyków, ich posłów i konsulów.

Ów parowy jacht miał pewną cechę charakterystyczną, która również i w portach europejskich musiała przyciągać wzrok publiczności; tutaj zaś, dla mieszkańców Orientu, była jeszcze bardziej widoczna. Na dziobnicy, tam gdzie zazwyczaj widnieje nazwa statku, znajdowała się prawie dwumetrowej wysokości rama wyrzeźbiona z drewna, a w niej dziwny obraz.

Obraz ten przedstawiał mężczyznę w naturalnej wielkości. Wszystko w co był ubrany — spodnie, kamizelka, surdut, buty, a także wysoki cylinder — było w szarą kratkę. Taki sam wzór miał nawet olbrzymi parasol trzymany przez niego w dłoni. Twarz mężczyzny była niezwyczajnie szczupła i podłużna. Ostry nos pochylał się tak bardzo nad dużymi ustami o wąskich wargach, że miało się wrażenie, iż chce dotrzeć aż do brody. Nadawało to obliczu nader zabawnego wyrazu.

Powyżej malowidła wypisana była wielkimi złotymi literami nazwa statku — „Lindsay”.

Kiedy mały parowiec płynął w stronę portu, oczy ludzi zebranych na nabrzeżach ze zdziwieniem spoglądały na obraz. W pobliżu mola stał w tłumie derwisz, którego ciemne fanatycznie błyszczące oczy również wyrażały zaskoczenie. Gdy czytał nazwę stateczku, jego twarz drgnęła w nagłym grymasie.

 Lindsay! — mruknął pod nosem. — Takie było panieńskie nazwisko żony tego przeklętego Niemca! Czyżby ta rodzina nie została jeszcze wytępiona? Poczekam tu, by ich poobserwować. Ta kobieta obrzuciła mnie wtedy obelgami. Chciałem zemsty i sądziłem, że ją zaspokoiłem. Miałoby być inaczej? Trzeba zbadać, czy któremuś z członków tej rodziny udało się przeżyć!

Maszyny parowca zastopowały i kapitan zszedł z mostku. Otworzyły się także drzwi kajuty i na pokładzie pojawiła się dokładnie taka sama postać jaką można było ujrzeć na obrazie. Bardzo wysoki i wychudły mężczyzna odziany był w ubranie uszyte tylko i wyłącznie z materiału w szarą kratę. Ponad miarę wysoki cylinder i olbrzymi parasol także były w szarą kratę. Z ramienia mężczyzny zwisała zawieszona na długim pasku lorneta.

Także i twarz mężczyzny podobna była do oblicza widniejącego na obrazie; jedynie na nosie widniała dodatkowo długa blizna, będąca najwyraźniej pamiątką po wrzodzie wschodnim.

Kapitan skłonił się.

 Czy chce pan zejść na ląd, sir?

 Yes. A gdzież indziej mógłbym pójść? Oczywiście, że na ląd! A może mam chodzić po morzu, hę?

 To raczej nie byłoby możliwe — roześmiał się kapitan. — Ale tak szybko? Konstantynopol należy najpierw podziwiać z morza. Stąd jest o wiele wspanialszy; w mieście ulice są wszędzie wąskie, brudne i pełne zakamarków. Turcy nazywają swoją stolicę „lśniącymi policzkami świata”. I mają rację, tyle, że widać to tylko stąd, od strony morza.

 Policzki świata? Nonsens! Ci Turcy są stuknięci. Jedyną rozsądną rzeczą jaką posiadają, to ich żony i córki. Well!

Twarz kapitana skrzywiła się w szybkim grymasie, który jednak został zamaskowany głębokim ukłonem.

 Czy widział pan już turecką kobietę lub dziewczynę, sir?

 Of course! W dużej liczbie, zarówno tu jak i w Berlinie. Słynna opera Mozarta, „Uprowadzenie z seraju”, jest moją ulubioną sztuką. Chciałbym przeżyć coś takiego, kapitanie. Indeed. Nie odpłynę stąd, zanim nie przeżyję takiej przygody. Well. Niech pan spojrzy!

Mężczyzna wyciągnął z głębin kieszeni surduta książkę, na której okładce widniał tytuł w języku niemieckim: „Uprowadzenie z seraju. Libretto. Wielka opera Wolfganga Amadeusza Mozarta”.

 Kiedy mogę oczekiwać powrotu waszej lordowskiej mości? — zapytał kapitan rzucając przelotne spojrzenie na książkę. Na jego twarzy igrał uprzejmy uśmiech, z którego należało wnioskować, iż zna kaprysy Anglika i od dawna przestał się im dziwić.

 W ogóle niech pan na mnie nie czeka — warknął Lindsay. — Wrócę, kiedy będę chciał. Well! — dodał i pomknął długimi krokami po wąskim trapie utrzymując równowagę przy pomocy swego wielkiego składanego parasola niczym tancerz na linie.

Kiedy przechodził koło derwisza i zauważył skierowany na siebie jego kłujący wzrok, splunął z pogardą.

 Cóż za nieprzyjemna twarz! Jaka podejrzana gęba! Z przyjemnością poczęstowałbym go kopniakiem! Yes!

Kapitan spojrzał za Anglikiem. Obok niego stanął sternik. Uśmiechając się wzruszył ramionami.

 Zwariowany facet! — powiedział i splunął prymką tytoniu ponad relingiem. — Przy którejś z jego przygód poparzymy sobie jeszcze palce. Niech robi co chce, byle nie zabrał nas przy tym ze sobą do piekła!

 Niech Bóg uchowa! Te jego zachwyty nad porwaniem będą trwały tylko tak długo, zanim nie znajdzie czegoś innego. Jeszcze niedawno były to fowling bulls, skrzydlate byki, teraz Turczynki. On po prostu jest taki i już: ma fioła na punkcie przygód!

 Nie mam nic na przeciw; my mamy z tego tylko korzyść.

 To prawda, sterniku! — stwierdził kapitan z naciskiem, z którego można było wywnioskować, iż życzy sobie zakończenia tej dyskusji. — A ponieważ sir Dawid Lindsay jest przy tym dobrym panem, jestem gotów opłynąć z nim kulę ziemską i dziesięć razy dookoła. Dla takiego pana człowiek jest gotów zrobić wiele, nie opowiadając przy tym głupstw na jego temat!

Mężczyzna, o którym była mowa, spacerował w tym czasie wolnym krokiem po ulicach Pery, zajęty całkowicie oglądaniem okolicy. Przy tej okazji obejrzał się w pewnym momencie za siebie i zauważył derwisza, którego zielony turban widać było z daleka.

 Czego ten człowiek może ode mnie chcieć? — zadał sobie pytanie. — Zaraz się z nim załatwię! Yes!

Podjąwszy tę decyzję, ukrył się w jakiś zakamarku za najbliższym zakrętem uliczki. Derwisz zbliżał się sądząc, iż ma Anglika daleko przed sobą; nie potrafił się więc opanować, aby ukryć swe zaskoczenie.

 Dlaczego chodzisz za mną, głupcze? — ofuknął go po angielsku sir Dawid.

Derwisz nie zrozumiał, albo udał, że nie rozumie znaczenia jego słów.

 Anlamam — nie rozumiem! — odpowiedział.

 Znikaj stąd, albo ci w tym pomogę! Well!

Z gestów Anglika derwisz sądził, że ma pójść przed nim. A on przecież chciał go śledzić. Dlatego też zatrzymał się. W tym momencie Lindsay ruszył do akcji; wyciągnął przed siebie olbrzymi parasol i rozłożył go z taką siłą i szybkością, że fiszbinowe pręty uderzyły derwisza w twarz. Była do obraza, i to podwójna: został uderzony przez niewiernego i na dodatek, Europejczyka. Znając jednakże potęgę i wpływy angielskiego posła derwisz odwrócił się i zaczął odchodzić.

 Ha, eschek kerata, intikalem aladschahm ben — zemszczę się, ty rogaty ośle! — zawołał przez ramię do Anglika.

 Co on bzdurzy? — mruknął zadowolony z siebie sir Dawid. — Ten turecki to jednak głupi język. Trzeba się go najpierw nauczyć, aby go rozumieć. Angielski rozumiałem od razu, już jako dziecko.

Anglik ruszył, idąc w sporej odległości za derwiszem. Skręcił za róg i za chwilę znowu za następny, aż nabrał całkowitej pewności, że już nie spotka na swej drodze tego dziwnego Turka.

Chcąc pozbyć się natrętnego obserwatora, Lindsay opuścił obszar pełnych życia ulic i zagłębił się w plątaninę uliczek i zaułków, w której już po chwili stracił orientację. Była to wielka nieostrożność, o czym miał się niebawem przekonać. Jako prawdziwy obieżyświat, żądny przygód Anglik potrafił odnaleźć się wszędzie. Był naprawdę przebiegły i pomysłowy, a do tego odważny aż do granic lekkomyślności. Lubił przy tym udawać od czasu do czasu nieco głupiego. W tej sytuacji jednak jego zmysł orientacji całkowicie odmówił mu posłuszeństwa; ponieważ nie znał także tureckiego, nie miał żadnej możliwości uzyskania od kogokolwiek informacji, gdzie się znajduje.

Uważnie obserwował ruch i ludzi na uliczkach, którymi przechodził. Tu oto poganiacz osłów dreptał za swym zwierzęciem popędzając go głośnymi okrzykami i machając energicznie kijem. Ordynarnymi słowami, a nawet rozpychając się, lśniący potem i dyszący pod ciężarami tragarze torowali sobie drogę w zatłoczonej, wąskiej uliczce. Czyściciel fajek stukał do drzwi mijanych domów, proponując swe usługi. Sprzedawca melonów z wielkim hałasem zachwalał swe owoce. Jeszcze głośniej krzyczał woziwoda. Przed otwartymi drzwiami sklepów na bazarze siedzieli wszelkiego rodzaju handlarze; rozłożywszy wokół siebie swe towary starali się przyciągnąć klientów. Pomiędzy nimi wałęsały się bezpańskie psy szukając w rynsztokach żarcia. Szczekały na przechodniów i uciekały z głośnym wyciem, kiedy ktoś przepędzał je kopniakiem.

Sir Dawid czuł się bardziej niż nieprzyjemnie w tym otoczeniu. Od czasu do czasu klął półgłosem. Wielokrotne próby utrzymania określonego kierunku, aby opuścić tę nędzną dzielnicę spełzły na niczym — błądził tylko coraz bardziej.

 Damned! — zaklął pod nosem. — Gdybym przynajmniej wiedział, w jakim kierunku należy szukać miejsca kotwiczenia mego jachtu! Wtedy mógłbym ustalić po położeniu słońca miejsce, w którym jestem. Nauczyłem się przecież tego od mego przyjaciela, Kara Ben Nemziego.

Anglik zatrzymał się ze wzrokiem skierowanym ku górze i obserwował przepływające po niebie obłoki. Potem znowu zaczął sam ze sobą rozmawiać półgłosem nie zwracając uwagi na mijających go przechodniów; na wpół rozbawieni, na wpół nieufnie spoglądali na dziwaka, którego już sam ubiór wystarczająco zwracał uwagę.

 Ten Kara Ben Nemzi to absolutny niegodziwiec! Pozostawił mnie tym razem całkowicie na pastwę losu. Zazwyczaj pojawiał się zawsze w odpowiedniej chwili, aby mnie wyciągnąć z kabały, z której sam nie mógłbym się uwolnić. Kto wie, gdzie on się teraz włóczy, może wśród Apaczów nad Rio Pecos, Hadżedinów w Dżesirehu, albo może nawet wśród Kurdów? Jakby nie było, jest wszędzie, tylko nie w tym podejrzanym zaułku, gdzie właściwie powinien być, aby znowu zaprowadzić mnie między ludzi, z którymi można się porozumieć w normalnym języku.

Nasz Anglik stałby jeszcze pewnie tak długo, gdyby tęgi kuksaniec nie obudził go z melancholijnej zadumy. Był to jakiś tragarz, który nie obawiał się w tak mało łagodny sposób usunąć żywej przeszkody ze swej drogi. Wykrzyknąwszy na dodatek kilka gniewnych słów, których sir Dawid jednak nie zrozumiał, pobiegł dalej swą drogą dysząc ciężko.

 Osioł! Baran! Grubianin! — zawołał za nim rozwścieczony Lindsay, a potem mrucząc coś ponuro pod nosem ruszył zaułkiem.

Przez chwilę błądził tak jeszcze bezskutecznie po okolicy, aż skończyła się jego cierpliwość. Odezwał się po angielsku do pierwszego z brzegu przechodnia i zapytał o drogę.

W odpowiedzi padły jednak tylko słowa, które już raz dzisiaj słyszał, a mianowicie z ust natrętnego derwisza:

 Anlamam — nie rozumiem!

I do tego pełne współczucia wzruszenie ramion. Potem zapytany odszedł pozostawiając dziwnego przybysza samego sobie.

Ta scena powtórzyła się jeszcze wielokrotnie. Do kogokolwiek nie zwracałby się Lindsay, czy do starego, młodego, nędznie czy lepiej odzianego, zawsze otrzymywał tę samą odpowiedź:

 Anlamam!

W końcu dziarski Anglik miał już tego wszystkiego serdecznie dosyć.

 Niech diabli wezmą ten cały Konstantynopol wraz z okolicznymi miejscowościami! — warknął z wściekłością. — Nie zapytam od tej chwili już nikogo i będę szedł prosto przed siebie aż… aż…

Przerwał nagle otwierając usta tak szeroko ze zdziwienia, jak gdyby chciał, aby wleciał mu do nich pieczony gołąbek. Po chwili zamknął je jednak głośno. Na jego obliczu, niczym promień słońca nad krajobrazem, pojawił się wesoły uśmieszek.

 Znakomicie! Doskonale! Indeed! — uśmiechał się, a jego wzrok dosłownie pieścił firmowy szyld kawiarni wypisany w języku francuskim. — Tu chyba mieszkają ludzie, prawdziwi ludzie, z którymi na pewno można po ludzku się porozumieć. Wejdę tam i z pewnością otrzymam potrzebną informację.

I długim krokiem ruszył w stronę swego celu. Z pewnością człowieka, który przyzwyczajony jest do wydawania rozkazów, przekroczył próg domu i wszedł do nieco przyciasnej salki, a potem rozejrzał się wokół. Oczom jego ukazał się zwykły widok orientalnej kawiarni. Brudna podłoga była tu i ówdzie przykryta małymi dywanami. Wzdłuż ścian ułożono poduszki do siedzenia, kilkanaście z nich leżało porozrzucanych pośrodku salki. Parę ze znajdujących się w kawiarni stolików było tak niskich, jak podnóżki w europejskich domach. Ściany były nagie z wyjątkiem kilku długich arabskich fajek stojących rzędem na swego rodzaju regale.

W całej kawiarni znajdowało się tylko trzech gości. Byli to tubylcy, ludzie niskiego stanu, jak to zdradzało ich ubranie. Kucali na poduszkach w milczeniu mając przed sobą maluteńkie filiżanki z kawą, palili fajki i zdawali się w ogóle nie zauważać obcego. Uwadze stojącego w półmroku pustej salki Anglika uszło rzucone spod spuszczonych powiek przenikliwe spojrzenie jednego z gości.

Dopiero po chwili w drzwiach znajdujących się z tyłu salki ukazał — się mężczyzna, w którym każdy znawca krajów śródziemnomorskich rozpoznałby natychmiast Greka. Był to gospodarz tej „sympatycznej” kawiarni. Miał chytrą, przebiegłą twarz lisa. Nie tylko jej rysy, ale również i oczy zdradzały charakter tego człowieka.

Wystarczyło mu jedno spojrzenie rzucone na Anglika, by wiedzieć, kogo ma przed sobą. Skłoniwszy się po trzykroć, co z pewnością zadowoliłoby każdego dostojnika, zbliżył się do swego nowego gościa.

 Bienvenu, monsieur! — Witam w moim domu! — pozdrowił Anglika po francusku, którym to językiem posługiwał się płynnie i łatwo. — Czy wolno mi spytać, czym mogę służyć Waszej Łaskawości?

Anglik doskonale mówił po francusku. Posłużył się więc tym samym językiem, tyle że w jego ustach nie brzmiał on tak gładko i delikatnie jak u Greka.

 Zacznijmy wpierw od tytułów! — zaczął swym zwykłym, władczym i rozkazującym tonem. — Nie jestem żadną Waszą Łaskawością. W razie konieczności potrafię być nawet bardzo niełaskawy.

 Pardon! Nie mogłem przeczuwać…

 Już dobrze! Nie lubię umizgów. Proszę się do mnie zwracać po prostu monsieur. To wystarczy.

 Jak pan rozkaże!

 A teraz chciałbym… hm!… chciałbym dostać coś do picia.

Sir Dawidowi w żadnym wypadku nie podobało się w tej gospodzie piątej czy szóstej kategorii. Co prawda, od błądzenia po wypełnionej upałem plątaninie zaułków zaczęło go dręczyć pragnienie; jednakże myśl, że mógłby się tutaj czegoś napić, nie była wcale zachęcająca.

Fakt, że mimo to zażądał czegoś do picia, miał swe uzasadnienie jedynie w specyficznym sposobie myślenia Lindsaya.

Nigdy nie zapominał, że jest Anglikiem, synem dumnego wyspiarskiego narodu panującego nad morzami całego świata. Z tego to powodu wychodził z założenia, że nie wolno mu nigdy zachowywać się jak skąpiec, nawet w najbardziej oddalonym zakątku kuli ziemskiej. Do tego był przecież także sir Dawidem Lindsayem, angielskim szlachcicem. A jako taki postępował zawsze zgodnie z podstawową zasadą: szlachectwo zobowiązuje!

Z tych to dwóch powodów był przekonany, że także i w tym miejscu powinien być człowiekiem hojnym. Chętnie zapytałby się po prostu tylko o drogę, a potem poszedł dalej. Ale tak nie wypadało, jak sądził. Nie chciał, aby mu cokolwiek darowywano, nawet informację.

 Życzy pan sobie kawy, sorbetu czy też może coś innego? Ostatnie słowa Grek rozciągnął tak bardzo i dwuznacznie, że zdziwił tym sir Lindsaya.

 Ma pan jeszcze coś innego?

 Dla tych z moich gości, którzy nie wyznają nauki Proroka, mam na składzie doskonałe greckie wino, prawdziwe samos, stare, wystałe, prawdziwy napój bogów.

 Hm! Samos! Prawie tak samo dobre jak sherry czy portwein! Chciałbym skosztować.

 Wobec tego proszę, aby monsieur zechciał pofatygować się do winiarni.

Sir Dawid przymrużył nieco lewe oko.

 Musi pan wziąć pod uwagę — wyjaśnił gospodarz — że moi goście są głównie wyznawcami Proroka, który zakazuje picia wina. Zraniłbym ich uczucia religijne, gdybym na ich oczach podał wino wyznawcom innej religii, którzy odwiedzają moją gospodę. Mogłoby to prowadzić również łatwo do nieporozumień między gośćmi i zagrozić pokojowi mego domu. Stąd i odrębna winiarnia! Może się pan w niej bez przeszkód oddać rozkoszom delektowania tym szlachetnym trunkiem.

 Dobrze! — zdecydował się Lindsay. — Proszę pokazać mi to pomieszczenie!

Ruszył za Grekiem przez tylne drzwi, a potem ciemny korytarz, na którego końcu gospodarz otwarł po prawej stronie mały pokój. Sir Dawidowi wystarczył jeden rzut oka, by potwierdzić jego podejrzenie, iż długie wyjaśnienia gospodarza zdecydowanie przewyższały uzasadnienie istnienia tej winiarni. Pomieszczenie owo było tak samo, jak i salka z przodu kawiarni, urządzone w stylu orientalnym dywanami, poduszkami i dwoma niskimi stolikami. Nie sprawiało ono wrażenia, jak gdyby było przeznaczone dla greckich, armeńskich i innych, nie muzułmańskich gości. W przeciwnym bowiem razie stałyby tu krzesła, ławy i stoły na wysokich nogach. Wyglądało jednak na to, jak od razu podejrzewał sir Dawid, że do tej pory w tej kryjówce rozkoszowali się zakazanym płynem co poniektórzy, niezbyt wierni synowie Proroka. Byli tu dobrze ukryci przed nieprzyjemnymi wizytami. Jedyne okno znajdowało się na wysokości ponad dwóch metrów, niemal pod sufitem, i było tak małe, że z pewnością nikt nie mógł przez nie zajrzeć do środka. Do owych tajnych ceremonii pasowały doskonale puchate poduszki, a także stłumione światło lampy zwisającej z sufitu pośrodku pokoju.

Lindsay skrzywił usta w miłym uśmiechu.

 Podoba mi się tutaj! Spróbuję pańskiego samos.

Był zadowolony, że chęć zasięgnięcia informacji sprowadziła go tutaj. W ten sposób mógł połączyć przyjemne z pożytecznym. Łyk prawdziwego greckiego wina nie był do pogardzenia w tej krainie kawy. Zdjął rzemień ze zwisającą na nim lornetką z ramienia i postawił ją obok wielkiego parasola przeciwsłonecznego w kącie, a potem wolno opadł na miękką poduszkę.

Gospodarz stał w milczeniu obok. Dopiero teraz pojął ostatnią uwagę swego gościa.

 Och, zaręczam panu, monsieur, że nie skończy się na próbowaniu. Jeżeli jest pan znawcą wina, z pewnością wypije pan cały dzban mojego samos.

 Zobaczymy! Niech pan przyniesie wino!

Grek pośpiesznie wyszedł, aby spełnić ten rozkaz. Idąc uśmiechał się pod nosem. Fakt, że obcy nie zapytał najpierw ostrożnie o cenę, zdawał się pomyślnie świadczyć o jego zasobach finansowych. A poczciwy gospodarz miał zamiar z tego skorzystać, na ile to tylko było możliwe.

Nie minęła dłuższa chwila i wrócił do sir Dawida Lindsaya stawiając przed nim gliniany dzbanek i kieliszek.

 Czy mogę panu nalać?

Sir Dawid odsunął usłużną rękę.

 Chwileczkę! Czy jest pan muzułmaninem?

 Nie! Chrześcijaninem. Moją ojczyzną jest Grecja.

 Niech więc pan się ze mną napije!

 Och, to bardzo miło z pana strony! Pańska łaskawość jest…

 Już dobrze! Picie w samotności jest nonsensem.

Kiedy gospodarz wyszedł, aby przynieść dla siebie kieliszek, lord zapalił cygaro, które przezornie miał przy sobie. Mruczał przy tym pod nosem zadowolony z siebie.

 Ten stary lis cieszy się na myśl o poczęstunku! Jest wdzięczny za to, że może napić się z sir Dawidem Lindsayem! Wydaje się, że naprawdę nie przeczuwa, iż pozwolę mu się napić ze mną tylko dlatego, aby zachować całkowitą pewność. To człowiek, któremu nie należy zbytnio ufać. Mógłby mi czegoś nasypać do wina, by mnie uśpić i opróżnić potem kieszenie. Ale to nie ze mną, Dawidem Lindsayem! Nie na darmo byłem uczniem Kara Ben Nemziego. Nauczyłem się być ostrożnym w obcym otoczeniu.

Lindsay przerwał monolog, bowiem do pokoju wszedł gospodarz z drugim kieliszkiem. Z miną człowieka rozdzielającego pełnymi garściami złoto, Grek nalał wina, najpierw Anglikowi, a potem sobie.

 A votre sante, monsieur! Za pańskie zdrowie! — i opróżnił swój kieliszek nie odrywając od niego ust. Sir Dawid za to ostrożnie popijał wino małymi łykami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin