Karol May - Traper.rtf

(436 KB) Pobierz
Traper

Karol May

 

 

 

Traper

 

Der Waldläufer I


Pepe śpioch

 

Tam, gdzie zatoka Biskajska, znana każdemu żeglarzowi jako „cmentarzysko marynarzy”, wciska się między Francję a półwysep Pirenejski, leży na północnym wybrzeżu Hiszpanii mały port Elanchove. Lekko i wdzięcznie, a zarazem groźnie wyrasta z morza tarasami ląd, chroniony przed żarłocznymi falami przez wał zbudowany z ciosanych kamieni. Z niego, poprzez na kształt stopni uformowane skały, można się dostać do jednej drogi przypominającej potężne schody, które natura stworzyła jakby dla olbrzymów i które tworzą wieś Elanchove.

Na najwyższym wierzchołku łańcucha skał wznosi się na wpół zrujnowany zamek spoglądający daleko w morze swoimi łupkowymi dachami i gotyckimi chorągiewkami, wskazującymi kierunek wiatru. Należy on do starego, bogatego rodu Mediana. Już od długiego czasu grafowie de Mediana nie zamieszkiwali go, położony był bowiem w dzikiej okolicy. Właściciele prawie stale przebywali w Madrycie, w pobliżu króla, z powodu swych militarnych obowiązków.

W tym czasie, gdy armie Napoleona zalały Hiszpanię, Juan de Mediana, starszy z dwóch braci, służył w armii jako wyższy oficer. Młodszy don Antonio miał stanowisko w marynarce, ale w czasie jednej z ekspedycji do kolonii hiszpańskich przepadł bez wieści w Ameryce Południowej. Ponieważ po jego statku zaginął wszelki ślad, mówiono, że umarł, co jednak nigdy nie zostało potwierdzone przez wiarygodne źródła.

Zwycięskie legiony francuskiego imperatora zajmowały prowincję po prowincji; wojna rozwijała się z całą właściwą jej, namiętną zawziętością i rząd hiszpański ujrzał, że jedynie największy wysiłek pozwoli powstrzymać bezwzględnego najeźdźcę. Także graf Juan de Mediana otrzymał rozkaz wzięcia udziału w walkach. Zanim ruszył na wojnę, zawiózł swoje żonę, donę Luizę i małego Fabiana, swoje jedyne dziecko, do zamku Elanchove. Wierzył, że odosobniona okolica uchroni ich od każdego niebezpieczeństwa i polecił ich specjalnej opiece swojego administratora don Juana de Diaz — aż do swego powrotu, jak powiedział. Ale nie wrócił już nigdy i nie zabrał do domu swoich najbliższych. Padł ofiarą francuskiej kuli w czasie jednej z tych walk, jakie miały miejsce przed walną bitwą pod Burgos.

Od tej pory doña Luiza wraz ze swoim ukochanym dzieckiem mieszkała w zamku Elanchove i pogrążała się w żałobie po mężu, którego los zabrał jej w tak niespodziewany sposób. Z macierzyńską troską dbała o małego Fabiana, który — a była o tym przekonana — był ostatnim z rodu.

Mieszkańcy wsi to przeważnie rybacy i całymi dniami przebywali na morzu. Z tego powodu na pierwszy rzut oka Elanchove to miejsce opuszczone i niezamieszkałe. Od czasu do czasu nad dachami bez kominów unosi się dym, co oznacza, że kobiety przygotowują posiłek dla powracających z połowu mężczyzn. Co jakiś czas w małym oknie pojawia się kobieca twarz, albo na progu drzwi ukazuje się kobieca sylwetka w jaskrawej sukni i z długimi warkoczami. Kobiety sprawdzają czy mężczyźni wyciągnęli już na brzeg swoje czółna. Jednostajne, biedne życie na skalistym wzniesieniu, z towarzyszącym mu nieustannym, huczącym łoskotem fal u jego stóp, nadawało Elanchove melancholijny charakter pogłębiany jeszcze przez nędzną wegetację roślin walczących z piaskiem i sztormami.

Łatwo się domyślić, że samotne położenie portu Elanchove wymagało licznej, składającej się głównie z miqueletów, załogi.

Sytuacja owej straży przybrzeżnej nie należała do najprzyjemniejszych. Rząd hiszpański nie wzbraniał się wprawdzie przed wypłaceniem jej żołdu, ale ciągle zapominał, że ma to zrobić. Skutkiem czego najlepsi ze strażników wzmagali swoją czujność tylko wtedy, gdy konfiskata szmuglowanych towarów mogła im przynieść spodziewany zysk. Mniej sumienni urzędnicy wchodzili w spółkę z kontrabandzistami, dzieląc się z nimi owocami zakazanego rzemiosła. Z tego powodu wszyscy od karabinierów do najmniej znaczącego miqueletz, uwijali się jak w gorączce, przy czym oczywiście ich ukryte interesy stały ze sobą we wrogiej sprzeczności i musieli używać całej swojej przebiegłości i sprytu, aby wywalczyć sobie zarobek.

Był między nimi jeden wartownik, któremu ten pokątny handel był całkowicie obojętny; posuwał się nawet tak daleko, że twierdził, iż w Elanchove szmugiel jest nie tylko niemożliwy, lecz nawet nie do pomyślenia. Wszyscy wiedzieli, że regularnie trzymając wartę zasypiał i z tego powodu nie nazywano go inaczej, niż „śpioch”. Wytrwale starał się zasłużyć na zaszczyt noszenia tego przezwiska.

Naprawdę nazywał się Pepe, miał dwadzieścia pięć lat, był wysoki, chudy, żylasty i niezwykle silny. Jego czarne, głęboko pod krzaczastymi brwiami schowane oczy patrzyły na świat z nieokreśloną obojętnością, lecz stawały się nadspodziewanie bystre, gdy ich właściciel był pewny, że nie jest obserwowany. Wyraz twarzy miał senny, a jego chód i cała jego postawa należały do człowieka, któremu jest całkowicie wszystko jedno. Mimo zewnętrznych oznak, świadczących o mocnym ciele i płomiennej duszy wydawało się, że to najbardziej powolny i leniwy człowiek jakiego ziemia nosiła. Bez końca leżał w swoim hamaku i spał po dwadzieścia godzin na dobę, dzień w dzień, gdy się budził i zapalał papierosa, myślał ze wzruszeniem tylko o tym, że wkrótce znowu będzie mógł zasnąć.

Możnaby pomyśleć, że jego przełożony, kapitan don Lucas Despierro, będzie bardzo rozeźlony jego brakiem zapału w wykonywaniu obowiązków; ale dziwnym trafem wcale tak nie było i istniały po temu zasadnicze powody.

Wprawdzie w kontrakcie don Lucasa było wyznaczone wysokie wynagrodzenie, lecz od wielu lat, podobnie jak jego podwładni, nie zauważył w swojej kieszeni najmniejszego po nim śladu, a ponieważ finanse królestwa wyglądały bardzo mizernie, nie było więc nadziei, że kiedykolwiek i cokolwiek zostanie wypłacone. Z tego powodu kapitan prowadził następujące filozoficzne rozważania: „Skoro króla nie gryzie sumienie, że ja mimo mego wysokiego stanowiska przymieram głodem, to moje też mnie nie będzie gryzło, że ja, mimo mej pozycji, próbuję jako tako przeżyć. Mam pilnować wybrzeża i cierpieć biedę — dobrze, będę miał szeroko otwarte oczy i zarabiał. Moi karabinierzy nie mogą oczywiście niczego zauważyć, w innym razie mógłbym stracić obfite źródło dochodów, a posada, chociaż bez wynagrodzenia, to lepsze niż w ogóle nic. Przecież najsprytniejszy ze wszystkich miqueletów jest ten potulny Pepe. Przysypia głód i nigdy do głowy mu nie przyjdzie martwić się tym, czyjego kapitan robi prywatne interesy. Mogę zupełnie zaufać jego nałogowi spania i poślę go zawsze tam, gdzie nie chcę, żeby mnie ktokolwiek widział”.

Pepe zgadzał się z tym całkowicie i nie podejmował najmniejszego wysiłku, aby wyciągnąć na światło dzienne swoje zdolności służbowe. Także i to miało z pewnością swoje powody.

Pewnego wieczora oparł się o drzwi i słuchał nie milknących nigdy odgłosów przyrody. Nad morzem leżała listopadowa mgła i pospołu z zapadającym nocnym mrokiem stanowiła dla wzroku przeszkodę nie do przebycia. W zapadającym zmierzchu Pepe zauważył jednak na horyzoncie niewielki żagiel, który krążył po morzu jakby zamierzał doczekać nocy i niezauważenie zbliżyć się do nabrzeża.

Nagle rozległy się czyjeś kroki i Pepe natychmiast zamknął oczy, opuścił głowę na pierś, a z jego półotwartych ust wydobywały się owe melodyjne tony, które nie muzykalny laik określa wstrętnym słowem „chrapanie”. Nadchodzącym okazał się jeden z kolegów.

 Pepe! — krzyknął, rozpoznawszy śpiocha. Ten odburknął coś niezrozumiałego.

 Pepe, obudź się, ty stary susie!

 Gdzie… jak… co… co? — ocknął się wreszcie miquelete, wyrwany zdawać by się mogło z najgłębszego snu.

 Por Dios, ten facet śpi nawet na stojąco, tak jak stara krowa, która nie ma sił się położyć! Wytrząśnij piasek z oczu i zmykaj stąd; kapitan chce z tobą natychmiast mówić!

 Kapitan? — wydobyło się z ust Pepego wraz z przeraźliwym ziewnięciem.

 Tak, kapitan don Lucas Despierro.

 Ach tak, kapitan. Jakby to było cudownie, gdyby człowiek mógł spać i nie być ciągle budzony! Idź, zobaczę, czy będę mógł przyjść!

 Mógł przyjść? Mógł? Musisz, ja ci to mówię! Służba wzywa, rozumiesz, a ona jest ważniejsza niż spanie!

 Dobrze, że mi o tym przypomniałeś. A więc idę.

Wszedł do chaty po czapkę, a jego kolega prędko się oddalił. Pepe stwierdziwszy, że jest sam, wyprostował sflaczałe ciało i jego zamglony wzrok nabrał blasku, po którym można było poznać, że ma się do czynienia z gorącokrwistym i zdecydowanym charakterem.

 Naprawdę myślał, że śpię na stojąco; santa Lauretta, jacy ci ludzie są łatwowierni! Co naszło tego kapitana, że kazał mnie zawezwać? Czyżby znowu odpłynęła mu gotówka z kasy, a teraz ma przypłynąć razem z tym żaglem? Wkrótce się dowiem.

Udał się do mieszkania swojego przełożonego. Ten był tak zatopiony w myślach, od których wyraźnie nie mógł się uwolnić, że nawet nie zauważył przybycia „śpiocha”.

Pepe oparł się o ścianę i zamknął oczy, lecz przedtem z pewnością zauważył wyświechtaną kartkę papieru leżącą na podłodze, która przez pewien czas noszona była w czyjejś kieszeni. Szybkie spojrzenie spod przymkniętych powiek na zwróconego do niego plecami kapitana powiedziało mu, że nie ma niebezpieczeństwa. Błyskawicznie schylił się i podniósł papier chowając go pod płaszcz. Potem zapadł ponownie w swój zwykły stan. Powiedział sobie, że przecież byłoby szkoda, gdyby ten papier miał tak leżeć, tym bardziej, że z pewnością ma swoją wartość, skoro do tej pory był przechowywany.

Wtem kapitan odwrócił się i zauważył go.

 Hola Pepe, śpisz?

Miquelete westchnął głęboko i otworzył oczy.

 Jestem, panie kapitanie — odpowiedział, salutując z szacunkiem. — Myślałem, że pan mnie wzywał.

 Myślałeś? Nie do wiary, ten człowiek przybiegł tu pogrążony w głębokim śnie i nie bardzo wie, czy to jawa czy sen!

 Przychodzę nawet we śnie, panie kapitanie, oto dowód posłuszeństwa, jakiego nikt inny nie jest w stanie dostarczyć.

 Rzeczywiście! — roześmiał się don Lucas. — Przejdźmy jednak do rzeczy! Złe czasy nastały, prawda Pepe?

 Już gdzieś to chyba słyszałem.

 Tak sądzisz? Tak, cała niedola naszych obecnych czasów dotyczy cię tylko w połowie: stale śpisz.

Pepe stłumił ziewnięcie.

 Gdy śpię nie jestem głodny, a od czasu do czasu śni mi się nawet, że rząd wypłaca mi mój zaległy żołd.

 W ten szczęśliwy sposób jesteś tylko przez krótki okres dnia jego wierzycielem. Ale wiesz przecież także, że twoje ciągłe spanie właściwie nie daje się pogodzić z obowiązkami miqueleta!

 A to czemu?

 Strażnik wybrzeża przede wszystkim musi być stale czujny. Codziennie mówi się coraz więcej o twojej gnuśności, a stąd niedaleko już do stwierdzenia, że należy cię przegnać z urzędu jak zbędnego służącego. Byłoby to naprawdę smutne, gdybyś stracił pracę.

 To byłoby straszne, panie kapitanie! — zgodził się Pepe niezwykle dobrodusznie. — Już na służbie umieram z głodu, a co by było dopiero, gdybym w ogóle nie miał pracy!

 Byłoby to jeszcze straszniejsze niż śmierć z głodu na służbie. Ale mam zamiar uchronić cię od takiej nędzy i okazać ci dzisiaj moje zaufanie, co przywróci ci dobrą opinię.

 Niech pan to zrobi, panie kapitanie — rzekł Pepe i wyciągnąwszy tytoń oraz bibułki starannie i ze znawstwem skręcił papierosa. — Świadomość pańskiego zaufania jest prawie tak samo pokrzepiająca, jak mała drzemka!

 Dzisiaj w nocy będziesz trzymał straż w miejscu, na którym mogę postawić tylko najbardziej odpowiedzialnego z moich ludzi. Jeszcze nigdy nie byłeś tam odkomenderowany i mam nadzieję, że sprawisz się bardzo dobrze!

 Santa Lauretta! Jakby to nie było zrozumiałe samo przez się! Gdzie to jest?

 W Esenadzie.

 W zatoce? Świetnie! Co mam tam robić?

 Przede wszystkim nie spać na służbie!

 Dołożę wszelkich wysiłków, chociaż już od trzech godzin nie zmrużyłem oka, panie kapitanie! A potem?

Don Lucas wydał mu instrukcje w tak zawiły sposób, że nawet najbardziej sprawny umysł nie byłby w stanie ich zrozumieć, mimo to spytał:

 Zrozumiałeś wszystko dokładnie, Pepe?

 Bardzo dokładnie! — zapewnił miquelete, dokładając wszelkich wysiłków, aby nie zamykać oczu.

 Przede wszystkim weź ze sobą latarnię, żebym mógł cię odnaleźć w ciemnościach, gdy przyjdę na inspekcję. Teraz możesz odejść!

Pepe nawet się nie ruszył, jakby nie słyszał rozkazu; jego powieki opadły. Kapitan potrząsnął go za ramię.

 Nie słyszałeś? Możesz odejść!

Miquelete drgnął.

 Świetnie, panie kapitanie!

Podreptał człapiącym krokiem w stronę drzwi; a don Lucas zadowolony zatarł ręce.

 Ten facet jest na wagę złota. Gdyby udało mi się pozyskać go do mojej wyłącznej dyspozycji, nie mógłbym trafić lepiej. Będzie spał i chrapał jak jakiś nosorożec, a ja napcham sobie kieszenie dukatami!

Także Pepe prowadził monolog po opuszczeniu mieszkania kapitana.

 Santa Lauretta! Cała ta sprawa wygląda dokładnie tak, jak myślałem! Don Lucas ma coś do roboty w zatoce, z pewnością coś, co nielegalnie przynosi pieniądze, a ponieważ ktoś inny czuwałby i przeszkadzałby mu, mnie właśnie kazał trzymać straż. Zgoda, mój drogi don Lukasie, będę spał, ale tylko tak długo, jak sam uznam za stosowne. A także rzucę okiem na list, może znajdzie się w nim klucz do całej tej sprawy. Nic nie przynosi tylu zysków, jak spanie akurat wtedy, gdy przydałoby się czuwać!

Szybkim elastycznym krokiem wrócił do swojej chaty, tam zapalił lampę i wyciągnął papier. Umiał czytać czym nie mógł się poszczycić żaden z jego kolegów, ale umiejętność tę trzymał w najgłębszej tajemnicy. Treść listu w pełni spełniła jego oczekiwania.

 Oczywiście! Ten statek to bryg „Esmeralda”, ale kapitan nie podaje swojego nazwiska. Prosi o pozwolenie wylądowania szalupą z paroma swoimi ludźmi w Ensenadzie o dziesiątej wieczór. Za pozwolenie płaci czterdzieści sztuk złota i prosi o sygnał świetlny, który będzie mu służył za wskazówkę. Z tego więc powodu kapitan rozkazał mi wziąć latarnię! List został mu dostarczony przez jednego z marynarzy „Esmeraldy” i nie mógł się dostać w lepsze ręce! Panie kapitanie, rząd nie płaci mi żołdu, więc pan będzie zmuszony oddać mi do dyspozycji pańską sakiewkę!

Mała zatoka, zwana Ensenadą, która została polecona czujności Pepe, leżała tak ukryta między skałami, że wydawała się jakby stworzona do tego, aby sprzyjać przemytowi kwitnącemu u wybrzeży Hiszpanii. Z powodu odosobnionego położenia nie było tu zbyt bezpiecznie.

Tej listopadowej nocy mgła znad morza wisiała, jak gruby koc uniemożliwiając niewprawnemu oku zobaczenie czegokolwiek i tłumiąc skutecznie wszelkie głosy, które ewentualnie mogłyby wzywać pomocy. Pepe naładował karabin, wsadził nóż za pasek spodni, zapalił ślepą latarkę i zanurzył się w ciemnościach. Podążył w stronę swego stanowiska. Kto teraz ujrzałby tego zaspanego, stale zmęczonego miqueleta z pewnością by go nie poznał, tak zdecydowany i pewny był jego zazwyczaj ociężały krok; tak elastyczne i sprężyste były jego ruchy, i tak wyprostowana oraz zwinna była jego, zwykle senna sylwetka.

Było już chyba po dziewiątej. Noc była cicha, ponura i zimna. Od strony wsi nie dobiegał najmniejszy odgłos i tylko fale bez chwili wytchnienia z głuchym łoskotem rozbijały się w dole o skały. Na niebie nie było widać ani jednej gwiazdy; jedyne światło pochodziło z latami miqueleta. Doszedł właśnie do zatoki i rozejrzał się ostrożnie. Stwierdził, że jest sam.

Ustawił latarnię w ten sposób, że jej promień padał na morze i na prowadzący do wsi wąwóz, po czym owinął się płaszczem i parę kroków dalej położył się na ziemi. Mógł stąd obserwować zarówno drogę jak i zatokę.

 Panie kapitanie — mruknął zadowolony — doprawdy trochę za bardzo ufa pan ludziom, którzy stale śpią; bardzo panu zależy na tym, abym uciął sobie drzemkę. Dobrze, przekona się pan, że jestem posłuszny!

Przez blisko godzinę nic nie zakłócało jego samotności. Zatopił się w myślach i obserwował bardzo uważnie zatokę oraz wąwóz. Miał bardzo bystre oczy, jak mało kto i był pewien, że nic nie zdoła ujść jego uwadze.

Przed upływem następnej godziny usłyszał chrzęst piasku na drodze i w kręgu światła padającego z latami pojawiła się ciemna postać. Pepe rozpoznał don Lucasa. Natychmiast zamknął oczy, rozchylił usta i zaczął wydawać dźwięki typowe dla snu w niewygodnej pozycji. Kapitan podszedł bliżej i pochylił się nad nim.

 Pepe! — wykrzyknął półgłosem.

Miqueletowi nawet nie przyszło do głowy żeby odpowiedzieć.

 Pepe! — zawołał kapitan po raz drugi, tym razem głośniej.

Pepe chrapał spokojnie dalej. Don Lucas stał przez chwilę, jakby nie wiedział co ma robić, potem jednak odszedł zadowolony i wkrótce jego kroki ucichły w dali.

 Naprzód! — rzekł Pepe zrywając się z miejsca. — Musiałbym być straszną niezdarą, gdyby mi się nie udało złowić czegoś tam, gdzie także kapitan zarzucił swoje sieci!

Ostrożnie podczołgał się na brzeg zarośli, poniżej których rozciągała się wąska plaża i tam przycupnął za gęstą trawą. Zamiast na darmo wytężać wzrok, skoncentrował się z całych sił na nasłuchiwaniu.

Wtem znad powierzchni wody dobiegł go słaby szelest i parę chwil później usłyszał wyraźnie odgłos naoliwionych wioseł i stłumiony skrzyp dulek, o które ocierały się ramiona wioseł. We mgle pojawił się czarny punkt, który się powiększał z sekundy na sekundę i wkrótce ukazała się łódź, ciągnąca za sobą białą pienistą bruzdę. Zatrzymała się u brzegu zatoki i została wciągnięta na piasek.

 Senior Despierto! — rozległ się stłumiony okrzyk.

 Tutaj!

W pobliżu łodzi ukazała się nagle sylwetka kapitana, do tej pory zupełnie niewidocznego.

 Wszystko w porządku?

 Tak jest.

 Jesteście sami?

 Na górze przy latarni leży jeden z moich karabinierów i śpi, jak zabity. Żeby się nie zdradzić musiałem obsadzić Ensenadę, a zrobiłem to przy pomocy człowieka cierpiącego na nieuleczalną śpiączkę.

 Dobrze, macie tu czterdzieści sztuk złota. Ale teraz zadbajcie o to, aby nikt nam nie przeszkadzał. Wycofajcie się do wsi, lecz przedtem dajcie mi znak, że ten człowiek naprawdę śpi.

 Według życzenia. Wydam odgłos mewy na znak, że jesteście zupełnie bezpieczni!

Pepe zdążył usłyszeć brzęk złota i czym prędzej pospieszył na swoje stare miejsce. Nie minęła minuta, gdy pojawił się przed nim kapitan.

 Pepe!

Pepe zachrapał głośniej, ale nie poruszył się. Don Lucas potrząsnął nim.

 Pepe wstawaj!

Miquelete nie zareagował w najmniejszym stopniu i jego przełożony odszedł.

Gdy rozległ się umówiony znak, strażnik wybrzeża leżał z powrotem na skraju zarośli i obserwował łódź. Znajdowali się w niej tylko trzej mężczyźni i żaden z nich nie wysiadał. Ich ubiór jednak nie przypominał w żadnym razie ubioru noszonego zwykle przez przemytników.

 Och — szepnął zdziwiony Pepe — W czółnie nie ma ani śladu towaru! Czyżby to nie byli szmuglerzy? Co więc mają zamiar robić?

 Wysiadajcie; jesteśmy bezpieczni! — dał się słyszeć głos jednego z trzech mężczyzn, w którym zabrzmiał ton przywykły do wydawania rozkazów. — Pójdziecie teraz wzdłuż brzegu, potem wdrapiecie się po szczelinie prowadzącej na balkon. Muszę wiedzieć, czy jeszcze nie śpią!

Z łodzi wyskoczyło dwóch mężczyzn i poszli we wskazanym kierunku. Pepe zauważył, że ich ubrania przypominają strój korsarzy; rysów twarzy nie był w stanie rozróżnić z powodu ocieniających je baskijskich kapeluszy. Pozostały w łodzi mężczyzna owinął się ciasno płaszczem i wpatrywał się w wysokie morskie fale. Nie mógł więc zauważyć sylwetki Pepego, który powoli wyprostował się i usiłował zmierzyć na oko odległość dzielącą go od płaskiej plaży. Wtem obcy poruszył się zwracając się w stronę lądu i w tej samej chwili miquelete zwinnie jak tygrys skoczył w jego stronę. Zanim zaskoczony mężczyzna zdołał wydobyć jakikolwiek dźwięk miał opartą o pierś lufę karabinu.

 Ani słowa i nie ruszać się, senior! W przeciwnym razie wpadnie pan w objęcia śmierci.

 Kim jesteś? — zapytał napadnięty, mierząc karabiniera płonącym wzrokiem.

 Kim jestem? A kimże by innym, jak nie owym Pepe, który leży tam na górze i śpi jak zabity. Mewa nie jest ptakiem, któremu można ufać!

 A więc don Lucas Despierto oszukał mnie? Biada mu!

 On pana oszukał? Nawet mu to do głowy nie przyszło! Działam całkowicie na własną rękę. On nie byłby zdolny do tego, aby pana oszukać. Dowodem tego są owe czterdzieści sztuki złota, które wziął ze sobą do domu.

 Bierzesz nas za przemytników?

 Nie. Nie macie przecież ze sobą żadnego towaru. Chyba, że tę plecioną drabinkę, która leży tu na ławce potraktujemy jako jego próbkę. Bardziej wygląda mi pan na człowieka, mającego zamiar zrobić sobie spacer w Ensenadzie, aby rozprostować zdrętwiałe od długiego siedzenia nogi. A ponieważ właściwie nie powinienem na to pozwolić, to pochlebiam sobie, że ma pan jeszcze parę sztuk złota w sakiewce.

 Ach tak! Ile chcesz?

 Kapitanowi dał pan czterdzieści!

 Dwadzieścia!

 Na pana miejscu wybrałbym powiedzenie prawdy, bo w rzeczywistości było ich czterdzieści i…

 Powiedziałem dwadzieścia!

 Dobrze, będę taktowny i nie będę się z panem długo targował. A zatem kapitan dostał dwadzieścia! Nie chciałbym być nieskromny: on jest oficerem a ja zwykłym żołnierzem; gdyby on dostał czterdzieści, to ja zadowoliłbym się dwudziestoma; lecz ponieważ on dostał tylko dwadzieścia, muszę domagać się czterdziestu!

 Szubrawiec!

Obcy był młodym mężczyzną w wieku około dwudz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin