Karol May - W krainie srebrnego lwa.rtf

(1131 KB) Pobierz
W krainie srebrnego lwa

Karol May

 

 

 

W krainie srebrnego lwa

 

Przełożyła Halina Leonowicz

Tytuł oryginału Im Reiche des Silbernen Löwen


Kraina gorączki

Basra

 

Każdemu czytelnikowi baśni z Księgi tysiąca i jednej nocy znana jest nazwa Basra, albowiem równie piękna, jak mądra narratorka Szehere — zada umiejscawia akcję części swych opowieści w tym niegdyś sławnym mieście. Basra — dawniej zwana Bassorą albo Balsorą — jest najstarszym spośród miast kalifa nad Eufratem i Tygrysem, założonym w 636 roku przez Omara I w celu odcięcia Persom połączenia z morzem, a tym samym drogi morskiej do Indii.

W owych czasach u ujścia rzeki, teraz całkowicie wyschniętego, leżało stare miasto Teredon albo Diridotis; ze względu na niezwykłą żyzność okolicy przez stulecia Arabowie zaliczali je do czterech rajów islamu. Od Nabuchodonozora do czasów macedońskich Diadochów było ono w rozkwicie, a znane jest nam również dlatego, że jesienią 325 roku, płynąc z delty Indusu, zawinął tu ze swoją flotą przyjaciel z młodości Aleksandra Wielkiego, Nearchos. Między tym miastem handlowym i Basrą istniała rywalizacja, z której zwycięsko wyszło podówczas młode jeszcze miasto kalifów, Basra. Teredon podupadł zapewne przede wszystkim wskutek nieustannego, nie dającego się powstrzymać zapiaszczania rzeki, gdy tymczasem Basra stawała się ośrodkiem handlu dla towarów przeznaczonych dla Bagdadu i doszła do takiego znaczenia, że Zatokę Perską nazwano „Morzem Basry”.

Miasto korzystnie usytuowane i znajdujące się pod szczególną opieką kalifów nie tylko osiągnęło materialny dobrobyt, ale zyskało też rozgłos jako miejsce spotkań najznakomitszych poetów i uczonych świata muzułmańskiego, zwłaszcza od czasu powstania tam pierwszej akademii, której założycielem był sławny Ibn Risaa. Intelektualne i religijne znaczenie tej akademii było tak doniosłe, że Basra otrzymała zaszczytne miano: Kubbet el Islam — Kopuły Islamu. Ta świetność nie trwała jednak długo, i wkrótce miasto podzieliło los swego dawniejszego rywala, Teredonu, do czego przyczyniło się z czasem postępujące nieubłaganie wysychanie rzeki, a także niepomyślne układy polityczne. Teraz „Kopuła Islamu” stanowi zbiorowisko rozsianych wśród ruin ubogich domostw i choć jest bazą wyjściową dla karawan wyruszających do Arabii, prawie całkowicie utraciła dawne znaczenie. Nawet sama miejscowość utraciła nazwę: obecnie zwie się Zobeir — od małego meczetu z grobowcem wzniesionym w miejscu, gdzie tego imienia zwolennik wdowy po Mahomecie, Aiszy, znalazł śmierć. Basra jest interesująca zresztą i dlatego, że Mahomet jako chłopiec towarzyszył w podróży swemu wujowi Abu Talebowi i tu zetknął się z chrześcijańskim mnichem o imieniu Dżirdżis (Georgius), który, często z nim obcując, zwrócił później uwagę wujowi na duchowe predyspozycje chłopca. W tym prawdopodobnie należy doszukiwać się korzeni chrześcijańskiej myśli, której kwiaty tak często odnajduje się w Koranie.

Obecnie Basra znajduje się w odległości około dwu mil na północny wschód od starego miasta. Ktoś, w kim lektura Księgi tysiąca i jednej nocy wzbudziłaby podniosły, poetycki nastrój, zobaczy tu wokół siebie całkowicie odartą z poezji nędzę i już w pierwszej godzinie pobytu chce możliwie najszybciej opuścić tę scenerię uroczych baśni. Przede wszystkim miasto, niestety, nie leży nad rzeką, tylko o pół godziny drogi dalej, nad stojącą — i dlatego cuchnącą — wodą. Miejsce to ukazuje oczom przybysza jedynie oznaki rozkładu; jest położone na bagnistym gruncie, który wydziela groźne miazmaty. Każdego roku wybucha tu epidemia febry tak złośliwej, że na przykład przeniesienie urzędnika z Bagdadu do Basry uważa się za skazanie go na śmierć. Żaden z miejscowych lekarzy nie zna skutecznego środka przeciwko tej febrze, a ponieważ i nasi medycy okazują się bezradni, przeto Europejczyk, przyjechawszy tu, chce jak najszybciej stąd odjechać. W dwudziestych latach dziewiętnastego wieku liczbę mieszkańców szacowano jeszcze na sześćdziesiąt tysięcy co najmniej, teraz zaś*[1] Basrę zamieszkiwała zaledwie dziesiąta część tego i gdyby nie znajdował się tu Kut–i–Frengi — port dla dużych morskich parowców, prowadzących handel pomiędzy Mezopotamią i Indiami — Basry wkrótce trudno by szukać w jej obecnym miejscu.

Doskonale widdziałem o tym wszystkim, a jednak przybyłem tu z moim Hadżim Halefem, żeby zwiedzić starą Basrę, następnie, nie zatrzymując się tu dłużej, przeprawić się przez Szatt el Arab i Qarun, a potem jechać brzegiem Dżerrahi albo też Ab’Ergun w góry i tam szukać przez przełęcze drogi do Sziraz. Moi czytelnicy wiedzą, że byłem już raz wcześniej z Halefem w Basrze*[2]. Już wtedy mieliśmy zamiar udać się do Persji, zboczyliśmy jednak na drogę pielgrzymów do Mekki, i później nie mogliśmy już do końca zrealizować tego zamiaru, to zaś, co przeżyliśmy w starej Basrze, było tak interesujące, że i teraz nie chcieliśmy przejeżdżać tędy bez ponownego odwiedzenia tych miejsc.

Dziś właśnie wróciliśmy stamtąd i siedzieliśmy nie opodal budynku komory celnej w kahwe*[3], znajdującej się obok bramy w murze. Konie zostawiliśmy na wąskim brudnym podwórzu i czekaliśmy na przewoźnika, który miał nas przeprawić na lewy brzeg Szatt el Arab. Ów miły człowiek odprawił nas, odkładając to na później, okazało się bowiem, że przewoził już kogoś i teraz musi najpierw dobrze wypocząć. Irytowała nas strata czasu z tak błahej przyczyny, ale musieliśmy się z tym pogodzić, albowiem ten uparciuch na propozycję, że moglibyśmy sami wiosłować, a on będzie odpoczywał, oznajmił nam, że jego wiosła przeznaczone są tylko dla niego, a nie dla innych.

Ale ponieważ każda uciążliwość miewa też swoje dobre strony, co miało się potwierdzić i w tym przypadku, zwłoka wyszła nam na korzyść. Przyniosła nam taką niespodziankę, że większej i lepszej nie moglibyśmy sobie życzyć.

Muszę wspomnieć, że ściany kawiarni, podobnie jak komory celnej, wykonane były z trzcinowej plecionki. Kawiarnia miała dwa pomieszczenia: większe i mniejsze; siedzieliśmy sami w tym ostatnim i mogliśmy przez cienkie, ażurowe przepierzenie widzieć wszystko, co działo się w pierwszym pomieszczeniu i wyraźnie słyszeć, co tam mówiono. Do tej pory było tam kilku ludzi, ale wyszli. Gospodarz siedział leniwie rozparty na poduszce, z wygasłą fajką na kolanach, i sennie patrzył przed siebie. Młody Somali, nie musząc się zajmować obsługiwaniem gości, zajęty był fajkami, które wisiały na ścianach; zdejmował jedną po drugiej i nabijał. Fajki przeznaczone były dla palących gości. W obydwu pomieszczeniach było bardzo cicho, na zewnątrz też, tylko od czasu do czasu dobiegały głośne komendy z pokładu angielskiego parowca, który pod wieczór miał podnieść kotwicę i wyruszyć do Karaczi i Bombaju. Nagle rozległ się głośny dźwięk syreny okrętowej. Z góry albo od morza — tego nie wiedzieliśmy, gdyż nie mogliśmy go zobaczyć — przybywał nowy parowiec. I ten statek przyniósł nam niespodziankę, o której wcześniej wspomniałem. Upłynęło zaledwie dziesięć minut od sygnału syreny, gdy usłyszeliśmy, że do kawiarni wszedł nowy gość.

 Salam! — rzucił krótko.

 Salam alejkum! — odpowiedział gospodarz sennym, obojętnym głosem.

Nie mieliśmy powodu, by zajmować się gościem tego lokalu, ale znudzeni czekaniem rzuciliśmy okiem przez prześwit w przepierzeniu na wchodzącego. Ledwie to uczyniliśmy, a Halef już chciał się poderwać z miejsca, już otworzył usta do okrzyku zdziwienia, ale ja czym prędzej zatkałem mu usta dłonią i przygniatając go do poduszki, powiedziałem:

 Cicho! Bądź cicho, Halefie! To zupełnie niezwykłe spotkanie; ja też cieszę się z niego, że miałbym ochotę krzyknąć, ale chcę zobaczyć, jak on sobie poradzi bez znajomości języka arabskiego czy tureckiego.

Człowiek, do którego odnosiły się moje słowa, był osobą, jaka nawet wszędzie na Zachodzie, a co dopiero w tym zakątku Orientu, musiała przyciągać uwagę: był ogromnego wzrostu, kościsty, a na jego wydłużonej głowie tkwił szary cylinder. Niepomiernie szerokie usta o wąskich wargach przecinały na poprzek drogę nosa, który — mimo że ostry i wystarczająco długi — dążył jak gdyby do wydłużenia się jeszcze dalej, aż do brody. Jeśli dodam, że nos ten zachował ślady zdobiącego go niegdyś guza, to już łatwo można odgadnąć, kim był ów gość kawiarni. Goła, cienka szyja sterczała z bardzo szerokiego, wykładanego i doskonale wyprasowanego kołnierza koszuli; dalej był szary krawat w kratkę, szara, kraciasta kamizelka, takaż marynarka, spodnie i getry oraz szare kamasze. Talię opasywał mu szary, kraciasty pas, a za nim zatkniętych było kilka rewolwerów i noży. Od jednego ramienia skosem do biodra, z przodu i z tyłu, biegły wąskie, kraciaste ładownice. Na plecach miał niezwykle duży karabin w szarym, kraciastym pokrowcu, a w ręce mniejszy, w podobnym przyobleczeniu.

Ów szarokratkowany mężczyzna sztywno i z godnością podszedł do jednej z ułożonych wzdłuż ścian poduszek, ugiął kolana, żeby na sposób orientalny usiąść na niej ze skrzyżowanymi nogami, ale z braku wprawy i przesadnej sztywności członków, straciwszy równowagę, klapnął głośno na siedzisko z szeroko rozstawionymi kończynami, na sposób, w jaki zwykł siedzieć normalnie Europejczyk.

 The deuce! — wykrzyknął ze złością, ale zaraz opamiętał się i władczym tonem przywołał afrykańskiego chłopca: — Cybuch! — rzucił krótko.

Somali zdjął ze ściany jedną z nabitych fajek, przytknął do tytoniu kawałek rozżarzonego węgla drzewnego i wziąwszy do ust fajkę, pociągnął z niej, po czym już zapaloną wdzięcznym ruchem podał cudzoziemcowi.

 Chanzir*[4]! — ofuknął go gość, wytrącając mu fajkę z ręki, aż poleciała gospodarzowi pod nogi.

Ów zrozumiał przyczynę dziwnego zachowania się gościa i wyjaśnił ją młodemu Ganimedowi nikotyny:

 Ten cudzoziemiec to Angol i on nie chce fajki z twoich ust; sam ją sobie zapali.

Usłyszawszy to pouczenie, Somali przyniósł drugą fajkę z innym kawałkiem węgla. Anglik pociągnął z niej kilka razy; jego nos natychmiast energicznie wstrząsnął się z obrzydzenia, po czym druga fajka poleciała za pierwszą.

 Co jest? — spytał gospodarz. — Dlaczego odrzucasz i ten cybuch?

 Tytoń nędzny — odpowiedział zapytany.

 Mówisz o tytoniu, ale nie rozumiem tego drugiego słowa. Co ono znaczy?

 Tytoń battal! — brzmiała odpowiedź tym razem po arabsku.

 Nie mam lepszego. Jeśli u mnie ci nie smakuje, to możesz stąd odejść!

 Kahwe! — zażądał gość i spokojnie siedział dalej.

Somali podszedł do pojemnika, w którym stale żarzył się węgiel, przygotował filiżankę kawy i przyniósł mu.

Anglik powąchał kawę, wziął łyk na próbę, a potem z gestem obrzydzenia wylał zawartość filiżanki.

 Kahwe battal*[5]!

 Jeśli ci nie smakuje, to możesz odejść! — odparł gospodarz z właściwym dla Orientu niewzruszonym spokojem ducha, tylko dodał jeszcze: — Ale przedtem zapłacisz!

 Kaddaisz tamano? Ile? — spytał Anglik.

 Iszrin karusz… dwadzieścia piastrów.

Właściwie było to zdzierstwo i miało być karą dla gościa za jego obraźliwe zachowanie. Ale ten z obojętną miną wyjął z kieszeni monetę i rzucił; Somali podniósł ją i wręczył gospodarzowi, a kiedy ten chciał wydać resztę, Anglik lekceważącym ruchem dał do zrozumienia, że reszty nie trzeba. Wnosząc ze zdziwienia na twarzach tych dwu, można było domniemywać, że nadpłata była spora.

Mnie wcale nie zdziwiła owa wspaniałomyślność mego starego, dzielnego Davida Lindsaya, stała się ona bowiem jego drugą naturą. Lindsay… i oto wyjawiłem, kim był ów szarokratkowany cudzoziemiec. Tak! Można sobie wyobrazić moje i Halefa zdumienie i naszą radość z ujrzenia tak niespodziewanie lorda Lindsaya! Wiedziałem, że od lat nie było go w starej Anglii; ciągle podróżował, a ostatni list od niego dostałem przed czternastoma miesiącami z Kapsztadu. Dokąd stamtąd zamierzał się udać, nie wspominał. Aż nagle dziś wszedł tu, w tym samym osobliwym stroju, w jakim zobaczyłem go po raz pierwszy w Maskacie, również w kawiarni!

Jeszcze bardziej niż samym spotkaniem, zdziwiony byłem jego znajomością języka. Wówczas długo, długo przemierzaliśmy na koniach najróżniejsze zakątki Orientu, tu i ówdzie zatrzymując się na dłużej, tak że poznanie tamtejszych obyczajów i osłuchanie się z językami byłoby rzeczą normalną, ale „prawdziwemu Anglikowi” nie śniło się nawet, żeby choć trochę przyswoić sobie obyczaje oraz sposób wysławiania się ludzi, z którymi obcowaliśmy. Był Anglikiem i uważał, że powinien być zawsze pod każdym względem na wskroś angielski, przeto nie zadawał sobie najmniejszego trudu, by zapamiętać choćby jakieś słowo tureckie, arabskie, kurdyjskie czy perskie. Fakt, że rozumiał i mówił po niemiecku, można by uznać za cud, gdyby nie to, że znajomość tego języka posiadł jeszcze w wieku chłopięcym od niemieckiego krewnego ze strony matki. Żywił niezłomne przekonanie, iż nawet w najodleglejszym i najmniej znanym zakątku globu ze swoim angielskim sposobem bycia oraz wyłącznie angielskim językiem może z powodzeniem wszędzie się poruszać i wierzył, że nawet najmniejsze odstępstwo od tego zwyczaju byłoby równoznaczne z obrażaniem swego narodu. Ta jednostronność bywała dla nas często wielce niewygodna. Kiedy człowiek wraz z towarzyszącą mu osobą, która nie zna i nie rozumie języka i obyczajów danego kraju, musi funkcjonować wśród obcych, może nawet na wpół tylko cywilizowanych plemion, a przy tym ma nieszczęście znaleźć się w niebezpiecznej sytuacji — to oczywiście obecność takiego towarzysza, nawet gdyby był on najlepszym z ludzi, odczuwa się nie tylko jako przeszkodę i utrudnienie; w pewnych okolicznościach może ona stać się wręcz zgubna. Lindsay jednak nigdy nie mógł tego zrozumieć, i stąd można sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy w Basrze nagle przekonałem się, że nie tylko rozumie on po arabsku, ale nawet, co prawda jeszcze błędnie, po arabsku mówi!

W każdym razie latami bardzo pilnie zajmował się tym językiem i włożonego w to trudu nie uważał za poniżenie, co wydawało mi się u niego zupełnie dziwne i wzbudziło dla niego podziw. Do serdecznego zadowolenia z owej zaskakującej umiejętności posługiwania się językiem przyczyniła się pewna okoliczność: gdyby miał jechać z nami do Persji, gdzie można porozumiewać się zarówno w języku arabskim, jak i narodowym, fakt ten był dla nas, a zwłaszcza dla mnie, ogromnym ułatwieniem; nie byłoby bowiem nikogo wśród nas, kto z braku znajomości języka nie mógłby zrozumieć żadnego tubylca i któremu ja, jak to bywało dawniej z Lindsayem, musiałem każdą rozmowę tłumaczyć i wszystkie ważniejsze wydarzenia objaśniać. A to, że z nami pojedzie, nie ulegało wątpliwości. Zamiary, które go tu przywiodły, i wydane już przez niego dyspozycje, jakiekolwiek by one były — ujrzawszy nas, na pewno porzuci, żeby być razem z nami, o tym byłem przekonany. Lubił to, co niezwykłe, nawet niebezpieczeństwo, a przy tym darzył mnie tak serdeczną sympatią, że teraz z całą pewnością porzuci swoje fantazje podróżnicze, aby móc zostać z nami.

Jeśli mam być szczery, to powiem, że jego towarzystwo mogło mi nastręczać trochę trudności, z drugiej jednak strony pozytywne cechy, jakie posiadał, z nadwyżką wyrównywały owe, że tak je nazwę, fatalne. Był człowiekiem bardzo odważnym, niezwykle opanowanym, nadto posiadał kontakty, które mogły być dla nas korzystne. A do tego jeszcze jego ogromne bogactwo. Ja nie zaliczam się do tego rodzaju ludzi, którzy chętnie korzystają z okazji wyciągania korzyści z zamożności innych, jednak na wszelki wypadek lepiej jest mieć towarzysza, który dysponuje wszelkimi możliwościami finansowymi, niźli kogoś, kto trzy razy obróci w palcach fenig, zanim go wyda albo z powrotem wsadzi do kieszeni. Pod tym względem mieliśmy w Lindsayu niezwykle cennego towarzysza, którego arystokratyczne zachcianki dla kogoś innego na moim miejscu byłyby prawdopodobnie dobrym źródłem dochodu. I wreszcie, o czym nie należy zapominać, to jego dziwactwa, a były one dla nas nie wysychającą krynicą cichej wesołości i można było domniemywać, że znów będziemy mogli z niej czerpać.

Widzieliśmy, że choć gospodarz już dwukrotnie zachęcał go do opuszczenia lokalu, on najspokojniej siedział, nie ruszając się z miejsca. Wyglądało na to, że intensywnie myśli, czego by tu mógł jeszcze zażądać i skonsumować, albowiem dla niego, który był uosobieniem dżentelmena, takie siedzenie w lokalu publicznym bez możliwości zapłacenia przyzwoitego rachunku było czymś fatalnym. Wreszcie wpadł na pomysł:

 Frank kahwe! — zażądał.

Pod określeniem „frank kahwe” albo „frank kahwesi” lub też frankońska kawa rozumie się czekoladę.

 Nie mam — odpowiedział gospodarz.

 Kakao!

 Nie wiem, co to jest.

 Sherry!

 Nie rozumiem.

Lindsay otworzył szeroko usta i ziewnął. Czuł się znudzony tym, że nie otrzymał, czego żądał, a jego nos jakby nachylił się bliżej ust, prawie zaglądając do jamy otoczonej zębami, oczekując, że może stamtąd wyjdzie jeszcze jakieś życzenie, które mogłoby być spełnione. I stało się:

 Sorbet! — dało się słyszeć zbawienne słowo.

Somali spiesznie ruszył, by przynieść zamówioną wodę cukrową z sokiem owocowym, za co dostał tak hojny bakszysz, że twarz mu się rozjaśniła i podziękował trzema ukłonami.

Lindsay podniósł napój do ust, spróbował i wydawało się, że mu smakował, bo pociągnął jeszcze głęboki łyk. Ale kiedy odstawił naczynie i zajrzał doń, nagle wytrzeszczył oczy, na jego twarzy pojawiło się przerażenie, a nos ze strachu podniósł się do góry.

 The devil! — wykrzyknął, odsuwając daleko od siebie sorbet. — To jest przecież… to… to jest… jak też ślimak nazywa się po arabsku?

 I znów nie wiem, co masz na myśli — odparł gospodarz. — Czy coś tam jest w sorbecie? Pokaż! Chcę zobaczyć, co to jest.

Usłużny dzięki szczodrości Lindsaya podskoczył, wziął z jego rąk naczynie i zobaczył to samo co Anglik. Tyle tylko, że on nie przestraszył się wcale i najspokojniej powiedział:

 To jest bazzaka*[6], malutka bazzaka, nie dłuższa od mego serdecznego palca! Allach też ją stworzył, jak stworzył nas, i któż mógłby się bać takiego małego ślimaka! Byłoby szkoda, wielka szkoda tej słodkości. Zaraz każę ci przynieść drugi sorbet!

Wyjął ślimaka, odrzucił go na bok, po czym wypił lemoniadę do ostatniej kropli i znów zasiadł na swoim miejscu. Tymczasem Somali przyniósł następną porcję, ale Lindsay bardzo kategorycznym gestem dał do zrozumienia, że nie chce tego widzieć, nie mówiąc już o piciu; wobec czego ciemny chłopiec uznał za stosowne i konieczne wprowadzenie odrzuconego napoju do własnego organizmu. Dokonawszy tego, gołą stopą rozdeptał ślimaka i triumfalnie wrócił do swojej kawowej kuchenki. Ale Lindsay miał taki wyraz twarzy, jak gdyby wszystkie męki nieuleczalnej chandry cierpiącej ludzkości zagościły w jego duszy, nos zaś, który jak wiadomo pozostawał w stałej kongruencji z uczuciami swego pana, dawał wyraz wstrętu do bazzaki przez to, że zwiesił pobladły czubek. Ten podwójny smutek zrobił na gospodarzu tak głębokie wrażenie, że kompletnie wytrąconego z równowagi dżentelmena spytał:

 Czy zrobiło ci się niedobrze? Radzę ci wypić araki.

 Araki — ożywił się Lindsay. — Tak, chcę araki, tylko dużo!

 Naleję tak dużo, że i ja będę mógł z tego razem się napić.

 Dziękuję! Jeśli chcesz się napić, to każ sobie nalać oddzielnie.

 Tyle ile tobie?

 Tak.

I wtedy odezwał się somalijski podczaszy:

 I dla mnie też jeden?

 Może być!

 Czy też taki duży?

 Tak!

Chłopiec wniósł butlę z trunkiem, napełnił trzy spore gliniane czarki i rozstawił je według dobrze mu znanej reguły „jeden mnie, jeden tobie i jemu jeden”. Tym razem Lindsay był już ostrożny i najpierw zajrzał do czarki. Nie odkrywszy nic ślimakopodobnego, łyknął raz, a potem drugi raz i trzeci. Policzki wygładziły mu się; wyraz udręki zniknął z przedtem tak naznaczonych cierpieniem rysów, a głos odzyskał żywe brzmienie, kiedy wyraził pochwałę:

 Raki jest dobry, bardzo dobry!

Był to sygnał dla nosa, by się podnieść i zezwolić czubkowi tegoż na przybranie wdzięcznej barwy żywej czerwieni. Gospodarz, zobaczywszy to, opróżnił ze zrozumieniem swoją czarkę i kazał swemu podwładnemu ponownie ją napełnić. Ten w mgnieniu oka wypełnił polecenie i, wbrew oczekiwaniu, po panu uwzględnił i siebie po raz wtóry. Lindsay zauważył to z uśmiechem zadowolenia, choć wiedział, że to on będzie fundatorem. Zachęcał obydwu do picia, mieli pić do woli. A może z zemsty za ślimaka miał zamiar spić ich zupełnie nie po muzułmańsku.

Wydawało się, że gospodarz dokładnie przestudiował działanie raki i teraz, ujęty dobrocią gościa, poczuwał się do poufnego zwierzenia:

 Jesteś Angolem, a więc nie znasz reguł islamu. Może jednak wiesz, że picie wina jest nam zakazane. Ale raki to nie wino. Raki to mah es ssahha*[7], i dlatego zdrowie fundatora zawsze można wypić. Pozwól przeto, że powiem: sirreh mahabbehtak! — za twoje zdrowie!

 Sirreh mahabbehtak! — czym prędzej powtórzył Somali i, podobnie jak gospodarz kawiarni, wychylił swoją czarkę. A później znów obie zostały napełnione.

Ci dwaj muzułmanie mieli gardła niczym irlandzkie matrosy. Ja nie lubię gorzałki, a co dopiero tak łapczywego picia, jednak jak się później okazało, ta raki wychylana była nie tylko na Lindsaya, ale rzeczywiście i na nasze zdrowie. A przy tym Anglik, który teraz od czasu do czasu pociągał mały łyk, znakomicie porozumiewał się z obydwoma opojami. Podobnie jak w mowie ojczystej, tak też w języku arabskim zachowywał swój osobliwy sposób mówienia krótkimi zdaniami, oni za to byli coraz bardziej rozmowni i opowiadali mu mnóstwo rzeczy, które nie mogły go wcale interesować, ale słuchał chętnie, zapewne dla studiów językowych. W rozmowie napomknięto o znajdującej się nie opodal komorze celnej i zatrudnionych tam urzędnikach; to wywołało temat podatków, ceł, a w końcu także przemytu. Przemytnictwo jest dla każdego ciekawym tematem rozmowy, toteż Lindsay słuchał teraz jeszcze uważniej niż przedtem. Gospodarz zauważył to i, dzięki raki nieostrożny, wyjawiał mu różne sekrety, z których wynikało, że wiedział o tym zakazanym rzemiośle więcej, niż wolno mu było właściwie mówić. Na Somalijczyka raki podziałała usypiająco, ale gospodarz był bardzo ożywiony; chwalił się, że gdyby tylko chciał, mógłby powiedzieć bardzo dużo i nawet dodał, wyciągając rękę:

 Spójrz na ten pierścień na moim palcu! On jest niemy, ale gdyby mógł mówić, zdradziłby ci tajemnice, o jakich nawet nie masz pojęcia!

Kiedy napomknął o pierścieniu, ja naturalnie cały zamieniłem się w słuch. Czyżby to miał być pierścień Sillanów? Nie zwróciłem uwagi na ręce tego człowieka. Halef też przysłuchiwał się z wytężoną uwagą; nie chcąc stracić ani słowa, przysunął się do trzcinowej ściany tak blisko, że aż się poruszyła i zatrzeszczała. Lindsay zauważył to i spytał gospodarza:

 Czy jest tam ktoś? Słyszę szmer.

 Na Allacha! — odpowiedział zapytany. — Są tam dwaj obcy mężczyźni, piją kawę; zupełnie o tym zapomniałem. Ich konie stoją w podwórzu, takich cennych zwierząt jeszcze do tej pory nie widziałem.

 Ale chyba nie czystej krwi?

 Prawdziwie czystej krwi! Chcesz je zobaczyć?

 Bardzo chętnie.

 To ci je pokażę. Chodź!

Wstali z miejsc i wyszli na zewnątrz. Taki miłośnik koni jak David Lindsay nie przepuści okazji do zobaczenia prawdziwego araba!

 Sidi i co powiesz o tym cudzie? — zapytał teraz Halef. — Nasz Angol jest tu! Ależ zrobi oczy, kiedy nas zobaczy!

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, od drzwi dał się słyszeć podniesiony głos Lindsaya:

 Muszę zobaczyć tych ludzi, koniecznie muszę zobaczyć! Jedno siodło znam dokładnie. Co do konia, to mogę się mylić, ale jest podobny do wspaniałego ogiera, który wabił się Rih*[8], ogiera, którego ja…

Urwał w pół zdania. Mówiąc te słowa, szedł długimi, pośpiesznymi krokami, a za nim gospodarz, przez pierwszy pokój i stanąwszy w drzwiach, zobaczył nas obok siebie siedzących. Nie potrafiłbym opisać jego twarzy, to zupełnie niemożliwe! Osłupiał z zaskoczenia, stał przed nami bez ruchu, jak posąg. Usta otwarte, oczy wytrzeszczone, ale ani usta, ani powieka mu nie drgnęły.

 Sir David — powitałem go, wstając z miejsca. — Welcome znów tu na starej, kochanej Dżesireh*[9]! Któż by to pomyślał!

 Tak, witajcie Mister Angliku! — przyłączył się Halef, który szczęśliwie wygrzebał z pamięci te dwa słowa. I dodał kilka innych jeszcze: — We are z radości, kiedy zobaczyliśmy ciebie idącego, prawie tak samo zaskoczeni jak ty teraz. Czy przybywasz prosto ze swego native country? A może Allach przywiódł cię do nas z innego kraju?

Widać było, że mały Hadżi czuł się niesłychanie dumny z tych kilku dawniej zapamiętanych angielskich słów. Teraz i Lindsay się poruszył. Powoli podszedł do mnie, rozłożył ramiona i objął mnie bez słowa. Wzruszył mnie ten niemy przejaw największej radości; ja też przycisnąłem kochanego człowieka do serca.

I nagle, jak gdyby czar z niego opadł; mógł znów mówić. Powiedział więc najbardziej miękkim tonem:

 Mister Kara, jest pan tu? Pan? Powiadam panu, że to ponowne spotkanie poraziło mnie. Najchętniej chciałbym się rozpłakać, a tymczasem jestem wesoły, tak wesoły. Moje stare serce rzeczywiście płata mi figla!

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin