David Eddings - Prorokini z Kell.rtf

(1152 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

David Eddings

 

 

 

Prorokini z Kell

Księga Piąta Malloreonu

 

 

SCAN-dal
PROLOG

 

Wyjątki z „Księgi Wieków”, Księga Pierwsza Ewangelii Malloreańskich:

 

Albowiem takie są wieki Człowieka:

W Pierwszym Wieku został stworzony człowiek i zbudził się on zdumiony i oniemiały, kiedy ujrzał otaczający go świat. A ci, co go stworzyli, przyjrzeli mu się bacznie i wybrali spośród mu podobnych, którzy im się spodobali, a reszta została wypędzona. I niektórzy udali się na poszukiwanie ducha zwanego ULem, a ci opuścili nas i podążyli na zachód i więcej oczy nasze ich nie oglądały. A niektórzy przeczyli istnieniu bogów i poszli na daleką północ, aby zmagać się z demonami. A inni zwrócili się ku sprawom doczesnym i poszli na wschód, gdzie potężne miasta wznieśli rękami swemi.

My zaś oddaliśmy się rozpaczy i usiadłszy na ziemi w cieniu gór Korim z goryczą oddaliśmy się lamentom nad losem naszym, żeśmy najpierw stworzeni, a później wygnani zostali.

A stało się, że pośród tego zawodzenia jedna z niewiast naszego plemienia wpadła w nagły zachwyt i jakby potrzęsła nią jakaś potężna ręka. I wstała z ziemi, na której siedziała, i przewiązawszy oczy suknem jako znak, iż ujrzała co żadnemu ze śmiertelników ujrzeć nie było dane, jako że była to pierwsza prorokini na świecie całym. I mając jeszcze swą wizję przed oczyma przemówiła do nas takimi słowy:

- Ujrzyjcie! Uczta została wydana na cześć Tych, co nas stworzyli, a będziecie nazywać święto Ucztą Życia. A ci, co nas stworzyli, wybrali to, co ich raduje, a to, co ich nie raduje, nie zostało wybrane. My jesteśmy Świętem Życia i smućcie się, iż żaden Gość ze Święta nie wybrał was. Nie rozpaczajcie jednako, albowiem jeden Gość jeszcze nie przybył na ucztę. Inni Goście już się pożywili, lecz wielka Uczta Życia oczekuje wciąż na Ukochanego Gościa, który przybędzie później i zapowiadam, wszystkim ludziom, że to On nas wybierze.

Oczekujcie więc jego nadejścia, jako że pewne jest ono. Odrzućcie wszelki smutek i zwróćcie twarze ku niebu i ku ziemi, aby dane wam było odczytać znaki tam zapisane, jako że mówię to wszystkim ludziom. Na was spoczywa brzemię oczekiwania. Zaprawdę powiadam, iż On nie może was wybrać dopóty wy nie wybierzecie Jego. Takie jest Przeznaczenie, Los dla którego nas stworzono. A zatem powstańcie i nie siedźcie już nadaremnie na ziemi lamentując jeno. Podejmijcie zadanie i przygotujcie drogę dla Tego, który na pewno nadejdzie.

Zdumiały nas owe słowa i dokładnie je rozważyliśmy. Zadaliśmy pytania prorokini, lecz odpowiedzi zawiłe były i niejasne. Tak też się stało, że zwróciliśmy nasze twarze ku niebu i nachyliliśmy swe uszy na szepty, które dochodziły z ziemi, aby widzieć, słyszeć i uczyć się. A kiedy nauczyliśmy się czytać z księgi niebios i słuchać szeptów między skałami, znaleźliśmy niezliczone mnóstwo znaków mówiących, iż przybędą dwa duchy, z których jeden dobry a drugi zły będzie. Pracowaliśmy wytrwale, nieustannych zmartwień doznając, albowiem nie było wśród nas mędrca co by zdecydować umiał, który duch zły a który dobry. Jako że po prawdzie, zło jest przebrane za dobro w Księdze Niebios i w mowie ziemi, a nie ma takiego mędrca co by potrafił słusznego wyboru dokonać.

Wyszliśmy zatem z cienia gór Korim i udaliśmy się na ziemie leżące za nimi, gdzie zaczęliśmy wyczekiwać. Odłożywszy na bok wszelkie troski człowiecze, skupiliśmy wszystkie wysiłki na zadaniu, które mieliśmy wypełnić. Czarodziejki i wieszcze nasi poszukali pomocy w świecie duchów, a nekromanci radzili się zmarłych, a wróżbici nasi udali się po radę do ziemi. Lecz na nieszczęście nikt nie wiedział więcej niźli my sami.

Wtedy zeszliśmy się na żyznej równinie, ażeby zebrać wszystko czego się dowiedzieliśmy. A oto są prawdy, jakie poznaliśmy z gwiazd, od kamieni, z serc ludzkich i umysłów duchów:

Wiedzcie wy, że wszystko od początku czasów doznawało szpecącego rozdziału, jako że i podział począł się w istocie stworzenia. Niektórzy mówili, że jest to naturalne i że będzie tak aż po dni kres, lecz zaprawdę mylili się. Gdyby podział z przeznaczenia wiecznym miał być, wówczas celem stworzenia stałoby się jego doznawanie. Wszelako gwiazdy i duchy, i głosy pośród kamieni mówią o dniu, kiedy rozdziałowi nadejdzie kres, a wszystko stanie się jednością, jako że samo stworzenie wie o nadejściu owego dnia.

Wiedzcie, iż dwa duchy rywalizują ze sobą pośrodku czasu, a duchy jeno dwoma obliczami są tego, co podzieliło stworzenie. W czasie, co nadejść ma, owe duchy spotkają się na świecie naszym, a wtedy nadejdzie czas Wyboru. A jeśli Wybór nie zostanie dokonany, świat cały zniknie, a Ukochany Gość, o którym mówiła prorokini, nigdy nie przybędzie. Zaprawdę taką treść niosły jej słowa prorocze: - Ujrzyjcie! On nie może wybrać was dopóty wy nie wybierzecie Jego. - Wybór, jakiego mamy dokonać, jest wyborem miedzy dobrem i złem, i rozdziałem między dobro i zło, a rzeczywistość, jakowa zaistnieje po dokonaniu wyboru, będzie rzeczywistością dobra albo rzeczywistością zła i będzie panowała aż po dni kres.

Ujrzyjcie prawdę: skały tego świata jako i wszystkich innych światów mruczą nieustająco o dwóch kamieniach, co leżą pośrodku podziału. Onegdaj owe kamienie były jednym i stały w środku stworzenia, lecz tak jako wszystko inne zostały one podzielone i w momencie podziału oderwane od siebie z mocą, która zniszczyła całe słońca. Tam gdzie kamienie spotkają się ponownie, dojdzie do ostatecznego spotkania miedzy dwoma duchami. I nadejdzie dzień, kiedy wszystko na powrót stanie się jednym, z wyjątkiem owych dwóch kamieni, jako że podział ich jest tak wielki, iż nigdy nie mogą zostać połączone. W dniu, kiedy skończy się podział, jeden z kamieni przestanie istnieć na wieki i w owym dniu jeden z duchów odejdzie na zawsze.

Takie zatem były prawdy, jakie zebraliśmy, a nasze odkrycie tychże znaczyło koniec Wieku Pierwszego.

Drugi Wiek człowieka zaczął się od grzmotów i trzęsienia ziemi, jako że ziemia się rozszczepiła, a szczelinę zapełniło morze, aby rozdzielić lądy i ludzi, tak jak stworzenie jest podzielone. Góry Korim zatrzęsły się, jęknęły i wydały z siebie ciężkie westchnienie, kiedy połknęły je wód bezmiary. My jednak wiedzieliśmy, że to nadejdzie, jako że nasi prorocy ostrzegli nas, że tak będzie. Poszliśmy zatem swoją drogą i znaleźliśmy bezpieczne schronienie, zanim świat pękł, a morze pierwej odpłynęło, potem wróciło i nigdy już się nie cofnęło.

W dniach, jakie nastały po wpłynięciu morza, dzieci Boga Smoka uciekły z wód i zamieszkały na północ od nas za górami. Nasi prorocy powiedzieli, że dzieci Boga Smoka pewnego dnia przyjdą do nas jako zdobywcy. Naradziliśmy się miedzy sobą, rozważając jak nie obrazić dzieci Boga Smoka, kiedy przybędą, ażeby nie przeszkadzały w dziełach naszych. W końcu uradziliśmy, że naszych wojowniczych sąsiadów najmniej zainteresują prości ludzie uprawiający glebę, żyjący we wspólnotach prostych, i tak też ułożyliśmy swe życie. Zburzyliśmy miasta nasze i odnieśliśmy kamienie i wróciliśmy do ziemi, żeby nie wzbudzać czujności ani zazdrości naszych sąsiadów.

Mijały lata i stawały się wiekami, a te również mijały. I jak się spodziewaliśmy, przybyły dzieci Angaraku i ustanowiły swe panowanie narzucając prawa i zwyczaje swoje. Nazwali ziemie, które zamieszkali, Dalazją, a my robiliśmy co nam kazali i nadal prowadziliśmy nasze badania i rozwijali nauki.

Na dalekiej północy zdarzyło się wówczas, iż uczeń Boga Aldura przybył wraz z innymi, aby odzyskać rzecz, którą Bóg Smok skradł Aldurowi. Czyn ten był tak ważny, że kiedy się dokonał, Drugi Wiek skończył się i zaczął Trzeci.

W Trzecim Wieku kapłani Angaraku, których ludzie nazywają Grolimami, przyszli do nas, aby prawić o Bogu Smoku i jego głodzie naszej miłości, a my rozważyliśmy ich słowa, tak jak rozważaliśmy słowa wszystkich ludzi. Zajrzeliśmy do Księgi Niebios i wyczytaliśmy, iż Torak był inkarnacją boskiego aspektu jednego z duchów, co rywalizują w środku czasu. Gdzież zatem był drugi? Jak ludzie mogli wybierać, skoro przybył do nich jeden duch? Wtedy to świadomość straszliwej odpowiedzialności dotarła do umysłów naszych. Duchy przybędą do nas, każdy w swoim czasie i każdy będzie głosił swą dobroć i zło tego drugiego. Wybór należał do człowieka. Radziliśmy się między sobą i zdecydowaliśmy, iż pochylimy głowy, do czego Grolimowie tak usilnie nas nakłaniali. To da nam możliwość zbadania natury Boga Smoka i lepszego przygotowania do Wyboru, kiedy drugi bóg się pojawi.

I wydarzenia dziejące się na świecie przeszkodziły nam; Angarakowie łączyli się z wielkimi budowniczymi miast ze wschodu, jakowi zwali się Melcenami i wznieśli imperium, co siadło okrakiem na całym kontynencie.

I stały się ludy Angaraku wykonawcami czynów, albowiem Melcenowie byli wykonawcami zadań. Czyn raz dokonany pozostaje dokonanym, wszelako zadanie powraca z każdym dniem. I przybyli do nas Melcenowie szukając tych, którzy mogli im pomóc w ich nie kończących się zadaniach. Zdarzyło się, że jeden z naszego rodu pomógł Melcenom i przemierzył ziemie północy, aby wykonać zadanie. Przybył on do miejsca zwanego Ashaba szukając tam schronienia przed burzą, co go w drodze zastała. A panem domu w Ashabie nie był ani Grolim, ani Angarak, ani jakikolwiek inny człowiek, jako że był to Dom Toraka.

Toraka ciekawili nasi ludzie i posłał po wędrowca i wszedł on, aby ujrzeć Boga Smoka. W chwili kiedy spojrzał w twarz Toraka, skończył się Wiek Trzeci, a zaczął Czwarty Wiek, jako że Bóg Smok Angaraku nie był jednym, na którego czekaliśmy. Znaki, jakowe były na nim, nie prowadziły poza niego i brat nasz natychmiast dostrzegł, iż wiecznie potępiony ów bóg stał się i umrze wkrótce.

Wtedy poznaliśmy omyłkę naszą i dziwiliśmy się temu, czego wcześniej nie wiedzieliśmy, iż nawet bóg bywa jeno narzędziem przeznaczenia. Zaprawdę zważcie, iż Torak był jednym z dwóch przeznaczeń, lecz nie był całym przeznaczeniem.

Zdarzyło się, że na dalekim krańcu świata został uśmiercony król, a wraz z nim cała rodzina, z wyjątkiem jednego. A król był strażnikiem jednego z owych kamieni mocy i kiedy doniesiono o tym Torakowi, Bóg Smok zatriumfował, albowiem uwierzył, iż odwieczny wróg jego unicestwiony na zawsze został. Następnie rozpoczął Torak przygotowania do wojny z Królestwami Zachodu. Wszakże znaki na niebiosach i szepty w skałach powiedziały nam, że nie było jak sądził Torak. Kamień nadal był strzeżony, a Unia strażników pozostała nieprzerwana. Wojna Toraka miała przynieść mu smutek.

Przygotowania trwały długo, a zadania jakie nałożył na swe ludy były zadaniami dla pokoleń całych. Podobnie jak my, Torak patrzył w niebo, aby czytać znaki, które wskazałyby mu dzień wyprawy. Ale Torak szukał na niebie tylko tych znaków, jakowe pragnął dojrzeć, i nie czytał całego przesłania zapisanego w gwiazdach. A widząc jeno część znaków popchnął swe siły w najgorszy z możliwych dni.

I nieszczęścia spadły na wojowników Toraka na rozległej równinie przed miastem Vo Mimbre na dalekim Zachodzie, a Bóg Smok zapadł w sen, aby oczekiwać przyjścia swego wroga.

Wtedy do naszych uszu dotarły szepty z innym imieniem.

Szept ów stawał się dla nas coraz bardziej wyraźny i w dzień narodzin szept przemienił się w krzyk wielki, i oto przyszedł na świat Belgarion, Zabójca Boga.

Bieg wydarzeń nabrał teraz większego tempa, a pęd ku straszliwemu spotkaniu stał się tak oszałamiający, że litery na stronicach Księgi Niebios zamazały się od pędu owego. W dzień, w którym ludzie świętują stworzenie świata, kamień mocy został dostarczony Belgarionowi. A w chwili kiedy dłoń jego zacisnęła się na kamieniu, Księga Niebios napełniła się światłem, a dźwięk imienia Belgariona dochodził z najdalszej nawet gwiazdy.

I udał się Belgarion do Mallorei dzierżąc kamień mocy i czuliśmy jak Torak budzi się ze snu. I nastała owa noc straszliwa. Patrzyliśmy bezradnie, a ogromne stronice Księgi Niebios wicher dziejów przekładał tak szybko, iż nie mogliśmy odczytać znaków na nie naniesionych. Aż wreszcie karty zatrzymały się i odczytaliśmy jeden wers straszliwy - „I nastał kres żywota Toraka”, i księgą wstrząs targnął i światło ponad wszelakim stworzeniem zgasło. W owej straszliwej chwili ciemności i ciszy skończył się Wiek Czwarty i zaczął Wiek Piąty.

U zarania Wieku Piątego znaleźliśmy tajemnicę w Księdze Niebios. Albowiem pierwej wszystko zmierzało do spotkania między Belgarionem a Torakiem, jednako owe wydarzenia były jeno zapowiedzią innego spotkania. I były znaki pomiędzy gwiazdami, jakowe powiedziały nam, iż Przeznaczenia wybrały dwie drogi ostatecznego spotkania, i czuliśmy obecność tych, których nie znaliśmy imienia, jako że stronice Księgi Niebios były ciemne i niewyraźne. Zaprawdę czuliśmy obecność odzianą w ciemność, a owa obecność poruszała się między ludźmi, i księżyc mówił wyraźnie, iż niewiasta jest posłańcem ciemności.

I w wielkim, zamęcie, jaki przesłonił nam wersy Księgi Niebios, ujrzeliśmy rzecz jedną: wieki człowieka stawały się coraz krótsze w miarę jak mijały i Wydarzenia, co były spotkaniem miedzy dwoma przeznaczeniami, zbliżały się coraz bardziej do siebie. I minął czas kontemplacji, i teraz musimy się śpieszyć, aby ostatnie z Wydarzeń nie zastało nas nie przygotowanych.

I stało się, iż uradziliśmy prowadzić uczestników ostatecznego Wydarzenia, ażeby przybyli oboje w wyznaczone miejsce o wyznaczonym czasie.

Wysłaliśmy podobieństwo Tej, Która Musi Dokonać Wyboru, ku zakapturzonej posłanniczce ciemności i Belgarionowi, Zabójcy Boga, a ona wskazała im ścieżkę, która zaprowadzi ich do miejsca Wyboru.

I zabraliśmy się za przygotowania, jako że wiele zostało do zrobienia, i wiedzieliśmy, iż owo Wydarzenie ostatnim będzie. Podział stworzenia trwał zbyt długo i podczas spotkania dwóch Przeznaczeń dobiegnie jego kres i wszystko na powrót jednym się stanie.


CZĘŚĆ PIERWSZA

Kell
Rozdział I

 

Wodne powietrze silnie wypełniała woń drzew, które nie zrzucały liści, lecz stały ciemnozielone, żywiczne aż po kres swych dni. Promienie słońca odbijające się od pokrytych śniegiem pól oślepiały blaskiem, a w uszach podróżnych nieustannie dźwięczało szemranie wody spływającej korytami górskich strumieni, karmiących opasłe rzeki wijące się wiele mil dalej na równinach Darshivy i Gandaharu. Temu szemraniu, a nierzadko rykowi kipieli pędzącej na spotkanie wielkiej rzeki Magan towarzyszyły delikatne, melancholijne westchnienia wszechobecnego wiatru owiewającego ciemnozielone, sosnowe, świerkowe i jodłowe lasy porastające bujnie wzgórza, które sięgały tęsknie ku niebu.

Szlak, jaki obrali Garion i jego przyjaciele, wznosił się nieustannie i wił wzdłuż potoków torując sobie drogę wśród górskich zboczy. Dotarłszy na jeden szczyt dostrzegali kolejny, a ponad wszystkimi majaczyły niewyraźnie w dali szczyty wyższe ponad wszelkie wyobrażenie - wystrzeliwały ku górze, by dotknąć samego sklepienia niebios; szczyty pierwotne i dziewicze, otulone okrywą wiecznego śniegu.

Garion był już wcześniej w górach, lecz nigdy nie widział tak wysokich i choć wiedział, że te sięgające nieba wieżyce wznosiły się wiele mil przed nimi, przejrzyste górskie powietrze sprawiało, że odnosił wrażenie, iż mógłby ich dotknąć wyciągając rękę.

Dokoła panował niezmącony spokój; spokój, który zmył wszelki zamęt i obawy towarzyszące podróżnym na równinach leżących poniżej, a jednocześnie uśpił uwagę i nawet myśli. Każdy zakręt i grzbiet górski odsłaniały nowe, niesamowite widoki, urzekające jeszcze bardziej niż poprzednie, tak że oczarowani jechali w ciszy i głębokim uniesieniu. Niemożliwym wydawało się, by kiedykolwiek wcześniej człowiek dotknął stopą tych wiecznych gór.

Panowało lato i długie, ciepłe dni wypełnione były słońcem. Nie opodal krętego traktu śpiewały wesoło ptaki, a zapach ogrzanych promieniami słonecznymi, wiecznie zielonych roślin urozmaicała delikatna woń dzikich kwiatów porastających rozległymi kobiercami strome łąki. Od czasu do czasu dziki, przeszywający krzyk orła odbijał się dźwięcznym echem od skał.

- Czy myślałeś kiedykolwiek o przeniesieniu swej stolicy? - spytał Garion jadącego obok cesarza Mallorei. Mówił ściszonym głosem. Czuł instynktownie, że głośna rozmowa w pewien sposób profanowałaby otaczające ich piękno.

- Nie. Raczej nie, Garionie - odparł Zakath. - Mój rząd nie mógłby tutaj funkcjonować. Biurokracja to domena Melcenów, którzy sprawiają wrażenie rozsądnych, nieskłonnych do uniesień ludzi, lecz w istocie nimi nie są. Obawiam się, że moi urzędnicy spędziliby połowę czasu rozkoszując się tą scenerią, a drugą połowę straciliby na pisanie kiepskiej poezji. Nie byłoby mowy o żadnej pracy. Poza tym, nie masz najmniejszego pojęcia, jak tu jest zimą.

- Śnieg?

Zakath skinął głową.

- Ludzie zamieszkujący te tereny nie zadają sobie trudu, by mierzyć grubość pokrywy w calach. Mierzą ją w stopach.

- Czy są tu jacyś ludzie? Nikogo jak na razie nie widziałem.

- Jest ich trochę; głównie traperzy, poszukiwacze złota i im podobni. - Zakath uśmiechnął się słabo. - Prawdę mówiąc, myślę, że ich profesja to tylko pretekst. Niektórzy ludzie po prostu wolą samotność.

- To wymarzone miejsce.

Cesarz Mallorei zmienił się znacznie od czasu, gdy opuścili enklawę Ateski na brzegu rzeki Magan. Wyszczuplał znacznie, a z jego oczu zniknął martwy wyraz. Jechał ostrożnie, podobnie jak Garion i reszta, bacznie obserwując otoczenie. W Zakacie nie nastąpiła jednak tylko zewnętrzna przemiana. Cesarz należał do łudzi zadumanych, nawet melancholijnych, popadających często w głęboką depresję, lecz zawsze kierujących się ambicją. Garion nierzadko odczuwał, że malloreańska ambicja i widoczna żądza władzy nie wynikały tak bardzo z jakiejś wewnętrznej potrzeby tkwiącej w tym człowieku, lecz były sposobem nieustannego sprawdzania samego siebie, a prawdopodobnie na głębszym poziomie wywodziły się z dążenia do samounicestwienia. Często zdawało się, że Zakath rzucił samego siebie oraz wszelkie zasoby swego imperium do wprost niemożliwej do wygrania walki, potajemnie licząc na to, że w końcu napotka kogoś, kto okaże się dość silny, by go zabić, a co za tym idzie, wyswobodzić od ciężaru życia, który stał się dla niego nie do zniesienia.

Ten okres należał już do przeszłości. Spotkanie Cyradis na brzegu rzeki Magan odmieniło go. Świat, który do tej pory wydawał mu się płaski i zjełczały, nabrał nowego kolorytu. Czasami Garionowi wydawało się, że dostrzega na obliczu przyjaciela słaby blask nadziei, jaka nigdy wcześniej nie gościła na twarzy cesarza.

Na szerokim zakręcie Garion dostrzegł wilczycę, którą znalazł onegdaj w martwym darshivańskim lesie. Siedziała cierpliwie, najwyraźniej ich oczekując. Zachowanie zwierzęcia coraz bardziej zdumiewało Gariona. Teraz, kiedy okaleczona łapa wygoiła się zupełnie, wilczyca czasem przepadała gdzieś w pobliskich lasach w poszukiwaniu stada, lecz zawsze wracała, wyraźnie nie przejmując się faktem, że nie udało jej się zlokalizować swych towarzyszy. Przebywanie z nowymi przyjaciółmi zdawało się napawać ją szczególnym zadowoleniem. Póki przemierzali lasy i niezamieszkałe górskie tereny, jej szczególne zachowanie nie sprawiało żadnych kłopotów, lecz wiedzieli, że nie zawsze będą wędrowali przez dzicz, a pojawienie się nieoswojonego i nerwowego wilka na zatłoczonej ulicy sporego miasta z pewnością przyciągnęłoby uwagę jego mieszkańców.

- Co u ciebie, mała siostro? - spytał grzecznie Garion językiem wilków.

- Dobrze - odparła.

- Znalazłaś ślady swego stada?

- Dookoła dużo wilków, lecz nie należą do mego stada. Zostanę jeszcze z wami. Gdzie moje młode?

Garion spojrzał przez ramię na niewielki, dwukołowy pojazd toczący się z tyłu.

- Siedzi koło mojej partnerki w tej rzeczy z okrągłymi stopami.

Wilczyca westchnęła.

- Jeśli dalej będzie tak siedział, niedługo zapomni, jak się biega, nie mówiąc już o polowaniu - stwierdziła z dezaprobatą - a jeśli twoja partnerka dalej będzie go tak karmiła, szczenię rozepchnie sobie brzuch i nie przetrwa później chudego okresu, kiedy jest mało jedzenia.

- Porozmawiam z nią.

- Posłucha?

- Prawdopodobnie nie, ale mimo wszystko porozmawiam z nią. Ona bardzo lubi małego i cieszy się, kiedy ma go przy sobie.

- Wkrótce powinnam nauczyć go polować.

- Tak, wiem. Wytłumaczę to mojej partnerce.

- Jestem wdzięczna. - Przerwała rozglądając się uważnie. - Miejcie się na baczności - ostrzegła. - Mieszka tu pewne stworzenie. Poczułam kilka razy jego zapach. Jest dość duży.

- Jak duży?

- Większy niż ta bestia, na której siedzisz. - Spojrzała wymownie na Chretienne. Wielkiego szarego ogiera mniej już denerwowała obecność znajomej wilczycy, lecz Garion podejrzewał, że wolałby, żeby nie podchodziła aż tak blisko.

- Powiadomię przewodnika stada - obiecał Garion. Z jakiejś przyczyny wilczyca unikała Belgaratha. Garion domyślał się, że jej zachowanie mogło wynikać z jakiegoś nie znanego mu punktu wilczej etykiety.

- Będę szukała dalej - powiedziała stając na cztery łapy. - Może natrafię na bestię, a wtedy dowiemy się co zacz. - Umilkła. - Jej zapach mówi mi, że jest niebezpieczna. Żywi się wieloma rzeczami, nawet takimi, których my byśmy się wystrzegali. - Po tych słowach odwróciła się i zagłębiła w las poruszając się szybko i bezszelestnie.

- To niesłychane - zauważył Zakath. - Słyszałem już wcześniej, jak ludzie rozmawiali ze zwierzętami, ale nigdy ich językiem.

- Taka rodzinna osobliwość. - Garion uśmiechnął się. - Z początku również nie mogłem uwierzyć. Ptaki ciągle przylatywały, aby porozmawiać z Polgarą, zwykle o swoich jajkach. Ptaki uwielbiają rozprawiać o jajkach. Czasami są dość głupawe. Wilki są dużo bardziej dostojne. - Przerwał na chwilę. - Nie musisz się chwalić cioci Pol, że ci o tym mówiłem - dodał.

- Strach, Garionie? - roześmiał się Zakath.

- Ostrożność - poprawił Garion. - Muszę porozmawiać z Belgarathem. Miej oczy otwarte. Wilczyca twierdzi, że czai się tu jakieś zwierzę. Mówi, że jest większe od konia i do tego bardzo niebezpieczne. Sugerowała, że to ludojad.

- Jak wygląda?

- Nie wie. Wywęszyła bestię i widziała jej ślady.

- Będę uważał.

- Dobrze. - Garion odwrócił się i pojechał w kierunku rozmawiających Belgaratha i Polgary.

- Durnik potrzebuje wieży w Vale - mówił Belgarath.

- Nie rozumiem po co, ojcze - odparła Polgara.

- Wszyscy uczniowie Aldura mają wieże, Pol. To zwyczaj.

- Stare zwyczaje nieźle się trzymają, jak widzę, nawet gdy już niczemu nie służą.

- Będzie musiał się uczyć, Pol. W jaki sposób to zrobi, kiedy będziesz ciągle przy nim?

Obdarzyła go długim, chłodnym spojrzeniem.

- Mogę wyrazić swe myśli innymi słowami.

- Nie śpiesz się, ojcze. Chętnie poczekam.

- Dziadku - odezwał się Garion wstrzymując swego wierzchowca. - Właśnie rozmawiałem z wilczycą. Mówi, że w lesie jest jakieś duże zwierzę.

- Może niedźwiedź?

- Nie sądzę. Wywęszyła je kilka razy, a prawdopodobnie rozpoznałaby woń niedźwiedzia.

- Raczej tak.

- Nie powiedziała tego wprost, lecz odniosłem wrażenie, że to coś nie wybrzydza jeśli chodzi o jedzenie. - Przerwał. - Czy to tylko moja wyobraźnia, czy rzeczywiście jest ona dziwnym wilkiem?

- Co konkretnie masz na myśli?

- Mówi tyle, ile może przekazać mową wilków, a ja czuję, że ma do powiedzenia dużo więcej.

- Jest po prostu bystra. To wszystko. To rzadka cecha u samic, ale słyszałem o takich przypadkach.

- Rozmowa zaczyna przybierać fascynujący kierunek - zauważyła Polgara.

- Och - zdziwił się starzec - wciąż tu jesteś, Pol? Sądziłem, że do tej pory znalazłaś sobie coś do roboty.

Zmroziła go lodowatym spojrzeniem, lecz zdawał się zupełnie tym nie przejmować. - Lepiej ostrzeż pozostałych - zwrócił się do Gariona. - Wilk minąłby zwyczajne zwierzę bez słowa komentarza. Bez względu na to, co to za stwór, jest on niezwykły, a niezwykły zazwyczaj oznacza niebezpieczny. Powiedz Ce’Nedrze, żeby dołączyła do reszty. Wystawia się na niebezpieczeństwo wlokąc się w ogonie. - Zastanowił się chwilę. - Nie mów nic, co mogłoby ją przerazić, lecz każ Liselle usiąść z nią na wozie.

- Liselle?

- Ta płowowłosa, z uroczymi dołeczkami w policzkach.

- Wiem, kto to Liselle, dziadku. Czy nie lepiej byłoby posadzić tam Durnika, albo Totha?

- Nie. Gdyby któryś z nich dołączył do Ce’Nedry, natychmiast domyśliłaby się, że coś nie tak, i mogłaby się przerazić. Zwierzę na łowach z łatwością wyczuje strach. Nie wystawiajmy jej niepotrzebnie na niebezpieczeństwo. Liselle jest świetnym wojownikiem i prawdopodobnie ma gdzieś ukryte dwa lub trzy sztylety. - Wyszczerzył zęby w chytrym uśmiechu. - Sądzę, że Silk powiedziałby ci, gdzie dokładnie się znajdują - dodał.

- Ojcze! - wysapała Polgara.

- Chcesz powiedzieć, że o niczym nie wiedziałaś, Pol? Wielkie nieba, cóż za brak spostrzegawczości!

- Punkt dla ciebie - podsumował Garion.

- Cieszę się, że ci się podobało. - Belgarath uśmiechnął się szelmowsko do Polgary. Garion odwrócił Chretienne tak, żeby ciocia nie widziała uśmiechu, którego nie mógł powstrzymać.

Tej nocy z większą niż zazwyczaj ostrożnością rozbili obóz, wybierając do tego celu niewielki osinowy zagajnik położony między stromym urwiskiem z jednej strony a głębokim potokiem górskim z drugiej. Kiedy słońce zatopiło się w wiecznych śniegach ponad nimi i zmrok wypełnił wąwozy i przełomy lazurowymi cieniami, powrócił Beldin. - Czy trochę nie za wcześnie na postój? - spytał przybrawszy uprzednio ludzką postać.

- Konie są zmęczone - Belgarath rzucił ukośne spojrzenie na Ce’Nedrę. - To wyjątkowo stromy szlak.

- Poczekaj, poczekaj - zamruczał Beldin kuśtykając w kierunku ognia. - Dalej robi się jeszcze bardziej stromy.

- Co ci się stało w nogę?

- Trochę posprzeczałem się z orłem. Co za głupie ptaszyska z tych orłów. Nie potrafił odróżnić jastrzębia od gołębia. Musiałem dać mu lekcję. Dziobnął mnie, kiedy wyszarpywałem mu pióra z ogona.

- Wujku - odezwała się z wymówką Polgara.

- Sam zaczął.

- Czy widziałeś jakieś oddziały? - spytał go Belgarath.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin