Sandemo Margit - Opowieści_29 - Światełko na wrzosowisku.pdf

(425 KB) Pobierz
8592779 UNPDF
MARGIT SANDEMO
ŚWIATEŁKO NA WRZOSOWISKU
Ze szwedzkiego przełożyła
LUCYNA CHOMICZ - DĄBROWSKA
POL - NORDICA
Otwock 1998
ROZDZIAŁ I
Zabłądził, w końcu musiał spojrzeć w oczy okrutnej prawdzie.
Zapewne już kilka dni temu zboczył z właściwej drogi, bo od tego czasu nie natknął
się na ludzkie siedziby i na próżno szukał jakiegoś znaku, który mógłby go utwierdzić w
przekonaniu, że posuwa się w dobrym kierunku.
Teraz jednak, kiedy coraz wyraźniej słyszał huk morskich fal, sprawdzały się jego
najgorsze obawy: jechał dokładnie w przeciwną stronę.
Po kilku latach wojaczki wracał do swej ojczyzny, do rodzinnego domu. Z początku
wierzył, że walczy w słusznej sprawie, ale rychło zrozumiał, że coś takiego jak wojna w imię
szlachetnych ideałów nie istnieje. Tylko tyle, a może aż tyle.
Ów młody mężczyzna o imieniu Roland miał długie jasne włosy i łagodne oczy w
kolorze nieba, z których teraz wyzierało niezadowolenie. Przybiła go świadomość, że choć
tak długo już był w drodze, cel jego podróży ani trochę się nie przybliżał. Mimo że znużony i
głodny, wciąż trzymał się prosto w siodle i wyglądał niezwykle dostojnie.
Kiedy znalazł się na rozległym wrzosowisku, już zmierzchało, tylko na zachodzie
złoty blask podświetlał ciężkie ciemne chmury.
Jak okiem sięgnąć rozpościerała się naga równina, na której wiało niemiłosiernie.
Tamtejsi ludzie powiadają, że w tej okolicy wichry urządzają sobie harce. Roland, choć nic o
tym nie wiedział, sam uznał, ze to miejsce nie nadaje się na postój. Głuchy huk fal w oddali
kazał mu się domyślić, że wrzosowisko ciągnie się wysoko nad poziomem morza, a spienione
wody z wielką siłą podmywają ląd i kształtują wysokie, urwiste klify.
Zmarnowałem życie, myślał Roland, a w kącikach jego ust pojawił się wyraz goryczy.
Tyle straconych lat.
W młodzieńczym zacietrzewieniu i naiwności ruszył na wojnę przeciwko papistom.
Był za młody, by wstąpić do wojska we własnym kraju, ale ponieważ postanowił walczyć za
wszelką cenę, zaciągnął się jako najemnik, bo w armii zaciężnej nikt nie pytał o wiek.
Nienawidził wszystkich, którzy ośmielali się wyznawać inną niż on wiarę, póki nie zaczął
myśleć samodzielnie. Uświadomił sobie wówczas, że jest tylko jeden Bóg, bez względu na to,
jak go ludzie nazywają ani jakie formy kultu obierze religia. I że zabijając wrogów, nie
przysparza się swemu Panu nowych wyznawców. W ten sposób można raczej stracić własną
duszę.
Kiedy został poważnie ranny w biodro, nikt nie czynił mu przeszkód, by porzucił
służbę i wrócił do domu.
Wojna religijna to najgłupszy rodzaj wojny, uznał. Rok pański 1640 jest tego
najlepszym dowodem.
Może ludzie to w końcu zrozumieją i przestaną wojować tylko w tym celu, by
narzucić innym swoje przekonania? Rozmarzył się, wyobrażając sobie nowy świat, na którym
zapanuje pokój pomiędzy przedstawicielami wszystkich ludów i religii. Bo przecież kiedyś
musi skończyć się to piekło długoletniej wojny pomiędzy protestantami i katolikami!
Nagle Roland wstrzymał gwałtownie konia, bo na jego drodze stanęła sarna, równie
zaskoczona jak on sam. Zastrzygła lękliwie aksamitnymi uszami i popatrzyła nań
rozszerzonymi ze strachu oczami.
Powinienem ją ustrzelić, pomyślał żołnierz. Od trzech dni nie miałem nic w ustach.
Ale nie mógł się na to zdobyć. Sarenka była taka piękna i taka bezbronna!
Trudno, dalej będę żuł korzonki i popijał wodę ze strumyków, zadecydował Roland i
westchnąwszy ciężko, pospieszył konia. Dość mam już zabijania!
Jasne pasmo na horyzoncie kurczyło się coraz bardziej i wreszcie nad wrzosowiskiem
zapadły ciemności. Równina poddała się władaniu nocy.
Roland wytężył wzrok. W oddali, skąd dochodził najgłośniejszy szum fal, dostrzegł
światełko. Migotało, to stawało się jaśniejsze, to znowu prawie zanikało. Czyżby jakaś
gwiazda? Nie, znajduje się zbyt nisko.
Popędził zdrożonego wierzchowca, aż zabrzęczały uprząż i strzemiona.
Tak, to na pewno jest światło! pomyślał z radością i zawołał:
- Gnaj, przyjacielu! Jeszcze chwila i pochylisz się nad żłobem.
Morze grzmiało teraz z ogromną siłą. Rolandowi zdawało się, że ziemia pod nim drży.
Zapewne dotarłem już dość blisko brzegu, pomyślał i wyobraził sobie strome klify
podmywane przez fale.
Światełko było coraz bardziej widoczne. Migotało dość wysoko nad ziemią, ale
Roland miał już całkowitą pewność, ze to nie gwiazda.
Zatrzymał się i zdumiony patrzył na wyłaniające się z gęstego mroku kontury. Wieża?
Tak, rzeczywiście, nawet dwie. A może to latarnia morska, stoi wszak tuż przy brzegu?
Nie, oczy, przywykłe do ciemności, rozróżniły na tle granatowego nieba sylwetkę
potężnego zamczyska.
Zamek na takim odludziu? zdziwił się Roland, przyglądając się pogrążonej w mroku
twierdzy. Tylko wysoko na wieży migotało światełko.
Roland utwierdził się ostatecznie w przekonaniu, że znajduje się z dala od swej
ojczyzny. Tam nie wznoszono tak okazałych budowli.
W miarę jak zbliżał się do murów, zamczysko coraz bardziej przytłaczało go swoją
wielkością. Podjechał do wrót przypominających szczerzącą kły paszczę i zeskoczył z siodła.
Trzymając konia za uzdę, zastukał do bramy. Odpowiedziało mu głuche, budzące grozę echo.
Odniósł wrażenie, że nagle cały zamek wstrzymał oddech.
Cofnąwszy się kilka kroków, popatrzył w górę na wieżę. Światełko migotało i
przesuwało się, tak jakby ktoś schodził po schodach, trzymając przed sobą świecę, a potem
całkiem znikło. Po chwili Roland usłyszał odgłos kroków zbliżających się do bramy.
- Kto tam? - wyszeptał cieniutki zalękniony głos.
Roland znał ten język. Nauczył się go od towarzyszy broni.
- Jestem żołnierzem. Wracam z wojny do swej ojczyzny! - odparł. Nie mam złych
zamiarów. Chciałbym się posilić i przenocować. Czy użyczycie mi na noc dachu nad głową i
odrobinę jadła?
Za bramą zapadła cisza, a potem znów rozległ się szept:
- Niestety, to niemożliwe. Spróbujcie, panie, we wsi, tam jest gospoda.
- We wsi? - zdziwił się Roland, rozglądając się wokół. Dopiero teraz spostrzegł kilka
chat, które dotąd skrywało wzgórze. - Dziękuję - powiedział. - Proszę mi wybaczyć, że
niepokoiłem.
- Ciesz się, żołnierzu, że nikogo nie zbudziłeś - dobiegł go szept zza bramy, po czym
lekkie kroki oddaliły się w głąb dziedzińca.
Roland westchnął ciężko i zawrócił konia.
Pół godziny później gniadosz posilał się owsem w ciepłej stajni, a jego właściciel,
któremu wiadomość o wolnym pokoju zdecydowanie poprawiła humor, zasiadł nad gorącym
posiłkiem. Roland uważał wprawdzie, że określenie „zajazd” jest w przypadku tych
skromnych pomieszczeń trochę przesadzone - po prostu w zwykłej chacie jakaś rodzina
przyjmowała ludzi na noc - ale musiał przyznać, że było schludnie. W przestronnej izbie o
nierównych ścianach stały dwa długie stoły. Ogień buzował w palenisku, rozgrzewając nie
tylko wnętrze chaty, ale i duszę zdrożonego żołnierza. Posiłek smakował wyśmienicie.
Roland zjadł miskę zupy rybnej, pogryzając chlebem odłamywanym z wielkiego bochna.
Usługująca mu dziewczyna przyniosła też puchar czerwonego wina najlepszego gatunku. Po
wypiciu kilku łyków trunku Roland ujrzał świat w jaśniejszych barwach.
Dziewczyna, wyraźnie zafascynowana przystojnym gościem, a szczególnie niezwykła
w tych stronach barwą jego włosów, uśmiechała się zalotnie, dając mu do zrozumienia, że
gdyby zechciał, gotowa jest na wszystko.
Ale Roland, który nosił w sercu mocno wyidealizowany obraz kobiety, za nic w
świecie nie zniżyłby się do tego rodzaju umizgów. Dla niego każda panna była uosobieniem
cnoty. Zresztą obawiał się, że nim zdąży ująć jej dłoń, przybiegną rodzice i zażądają, by się z
nią ożenił. A tak naprawdę był zbyt wyczerpany, by myśleć o dziewczętach. Wykorzystując
jednak okazję, że krzątała się wokół niego, postanowił zadać jej kilka pytań.
- Powiedz, panienko, jak nazywa się ta osada? - odezwał się.
- Osada? - zdumiała się. - Po prostu wieś. - Roland domyślił się, że wioska położona
jest na odludziu, a dziewczyna dodała pośpiesznie: - Chyba Castel de la Mer.
Zamek nad Morzem.
- Czy daleko stąd do sąsiedniej wsi?
- Nie, w zatoce jest przystań i tam też stoi kilka chat. Życzysz, panie, więcej wina?
- Nie, dziękuję. Skoro macie zajazd, to znaczy, że zatrzymują się tu jacyś podróżni?
Przez twarz dziewczęcia przemknął cień.
- Przypływają tu łodzie - mruknęła zmieszana.
- A zamek? - wypytywał dalej Roland. - Czy także zwie się Castel de la Mer?
- Nie, to Castel de la Silence.
Zamek Ciszy. Nazwa nasunęła Rolandowi jakieś mgliste, acz niemiłe wspomnienia.
Nie mógł sobie jednak przypomnieć nic bliższego.
- Kto w nim mieszka? - zapytał. - Właściciel tych ziem?
Dziewczyna zawzięcie szorowała stół.
- Nie znamy mieszkańców zamku - powiedziała tonem, który kazał mu uznać pytanie
za zbyt obcesowe.
Reakcja dziewczyny jednak tylko zaostrzyła jego ciekawość.
- Czyżby się tu dopiero wprowadzili?
Dziewczyna wyprostowała się i spojrzawszy z lękiem, pośpiesznie zaprzeczyła:
- Ależ skąd, mieszkali tu od... od... zawsze.
Dwaj rybacy przy sąsiednim stole podsłuchiwali zrazu ciekawie, zwłaszcza że Roland
nie posługiwał się zbyt biegle ich językiem, kiedy jednak rozmowa zeszła na temat zamku,
ostentacyjnie odwrócili się do obcego przybysza plecami.
Roland zamyślił się. Skądś znał nazwę Castel de la Silence. Tylko skąd?
Podziękował uprzejmie za strawę i wstał od stołu. Zmęczony, udał się prosto na
spoczynek.
W pokoju, który mu wskazano, unosiła się przyjemna woń roślin zebranych na
wrzosowisku. Wielka, miękka pierzyna wabiła znużonego przybysza do łóżka. Nie
pozostawało mu nic innego, jak zrzucić buty i zakurzone ubranie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin