Dickens Charles
POWIEŚĆ O DWÓCH MIASTACH
KAROL DICKENS.
Żadna forma literackiej twórczości nie przeżywa się tak szybko, jak powieść. To wiadomo. Jestto naturalny cień, jaki rzuca jej popularność, właśnie dlatego, iż łatwiejszą jest do zdobycia, niż wszelkie inne na polu piśmiennictwa.
W dzisiejszych zwłaszcza czasach gorączkowej gonitwy za jakimś świeżym, nieznanym sposobem wypowiadania się, powieść staje się wprost aktualnością i miewa życie barwnego motyla, za którym, gdy się ukaże, śledzą ciekawie wszystkie oczy, aby się wnet od niego odwrócić, dla innej efemerydy, która zamigoce nową grą kolorów na swych jednodniowych skrzydełkach.
I odwrotny ten stosunek poczytności do jej trwania jest tak ścisłym, że z małemi wyjątkami, powieść, im większego w danej chwili narobiła hałasu, tem w głębsze, po jego uciszeniu się, wpada zapomnienie. Jeżeli zaś w dodatku była tendencyjną, jeżeli z krzywdą dla swej artystycznej strony odzwierciadlała jakiś specyalny prąd czasu, to ubrane w jej szatę prze
brzmiałe hasła stają się czemś wprost niesmacznem i nudnem dla nowego pokolenia czytelników, które ich nie odczuwa.
De tych nielicznych powieściopisarzy, którzy wzruszali dziadków, a dziś jeszcze wnuków wzruszyć potrafią, należy Karol Dickeus.
Zestarzało się w nim niejedno; zestarzały się przedewszystkiem jego wady, które przy dzisiejszym, podniesionym poziomie artystycznych wymagań nie pozwoliłyby mu nigdy osiągnąć tej sławy, jaką się u swoich współczesnych cieszył.
Dzisiejsza krytyka nie przebaczyłaby mu chorej na niedokrwistość, rozwlekłej i niezrównoważonej budowy jego powieści; nie przebaczyłaby mu częstych nieprawdopodobieństw w sytuacyach, tem bardziej rażących, że bohaterowie Dickensa są to zawsze ludzie prawdziwi, z krwi i kości, mają żywe, z natury modelowane nogi; a nielicząca się z logiką rzeczywistości fantazya autora każe im nieraz stąpać po takim gruncie, który mógłby się nie zapaść jedynie pod stopami bezcielesnych manekinów.
Ale w Dickensie świeżym jest dotychczas i chyba pozostanie nim zawsze, jego niezrównany, słoneczny humor. Złożyły się nań dwa czynniki. Naprzód wyjątkowa czułość i bystrość oka na efekta tej, że ją tak nazwiemy życiowej przekładni, która każdy tragizm, każdy ból doli ludzkiej, zaprawia jakąś czasem prawie zgoła niedostrzegalną, a przecież zawsze istniejącą domieszką komizmu i naodwrót; powtóre ogromna miłość do ludzi i współczucie dla ich niedoli.
Pierwsza z tych cech zaklęła w humor Dickensa ów wielki czar chwytanej na gorącym uczynku
prawdy życiowej, zwłaszcza tam, gdzie malował śmierć, pogrzeby i wszelkiego rodzaju nędzę; druga uchroniła go od zgryźliwości i pessymizmu.
Przeciwnicy zarzucają mu filisterstwo.
Zapewne. Z punktu widzenia wszechwładnych dziś nastrojów, psychologicznych łamańców i zagadek bytu, horyzonty jego mogą i muszą wydawać się zacieśnione, a nawet płaskie. Zamyka on je w granicach życia realnego; w obrębie powszednich trosk i walk; cierpień, wypływających, nie z przyrodzonej męki istnienia, na którą żadnej rady niema, lecz narzuconych twardą i wrogą ręką losu, co do którego autor nie wątpi, że opłaca się z nim walczyć, bo go czasem, nawet dosyć często, zwyciężyć można.
Jego bohaterowie tylko wtedy bywają "samotni", gdy nie mają ani rodziny, ani przyjaciół, ani pożytecznego celu w życiu, gdy są w nędzy i opuszczeniu; ale cokolwiekbądź dałoby się przeciw tak mieszczańskiemu pojmowaniu samotności powiedzieć, zaprzeczyć się nie da, iż Dickens umie ją malować, jak prawdziwy poeta; i nawet, znajduje nieraz na swojej palecie takie barwy, jakichby się dzisiejsi moderniści nie powstydzili.
Gdyby szczupłe ramy tej informacyjnej notatki pozwalały na to, możnaby wykazać, iż ten pisarz z przed pięćdziesięciu lat, którego filozofia życia była tak pogodną, trzeźwą i prostą, że przeczulone oko poszukiwacza "niezbadanego" lekceważąco na nią pogląda i chrzci ją mianem płytkiej dobroduszności; że ten pisarz miewał w twórczości swej momenty, które niejako przeczuciami modernizmu nazwaćby się dało.
Taka naprzykład postać małego Pawełka z "Dombey and son" tego dziecka, które zamęcza się chorobliwem odczuwaniem życia, wpierw nim się ono dla niego właściwie zaczęło; ów tajemniczy łącznik, jaki zdaje się istuieć pomiędzy niem a morzem, tak poetycznie przeprowadzony aż po chwilę jego śmierci, są to czysto Maeterlinckowskie pomysły, a w każdym razie wybiegające daleko po za czas, w jakim powstały.
A trudno istotnie o świetniejszy typ dekadenta swojej epoki, jak ów Sydney Carton z Tale of two cities (Powieści o "Dwóch Miastach"), którą teraz pod sąd czytelników oddajemy.
I jest to rzecz nader ciekawa, że ów praktyczny, fllisterski Dickens w żadną, może ze swych męskich postaci nie wlał tyle poezyi, i nie opromienił jej ciepłem takiej sympatyi, jak tego właśnie zwichniętego desperata i pijaka, którego rozpustne, zmarnowane życie uwieńcza czynem najszczytniejszego heroizmu.
Choćby dla tego jednego Sydneya Cartona "Powieść o Dwóch Miastach" zasługuje na wydobycie z pyłu zapomnienia, jakim ją czas przysypał. Jest ona zresztą, obok "Dawida Cooperfielda" najlepiej pod względem artystycznym zbudowaną powieścią Dickensa, a jeżeli nie zdobyła sobie takiej popularności jak "Pickwick's papers", "Nickolas Nickleby", "Oliver Twist" i inne, to przyczyna tego spoczywa, według nas, w mniejszej, niż w tamtych, przewadze żywiołu komicznego, którego, czytająca publiczność, nauczywszy się widzieć w Dickensie przedewszystkiem humorystę, głównie też od niego żądała.
Wybredniejsze umysły znajdą w niej za to mnóstwo scen owianych szczerem tchnieniem poezyi; znakomicie uchwycone tło epoki, na jakiem się rozgrywają; artystyczne zestawienia dwóch odrębnych narodowości w akcyę wplecionych; zdumiewające jak u Anglika odczucie francuskiego ludu; który wszędzie czy to jako tłum. czy jako pojedyncze postacie, żyje i tętni prawdą, naprzód w swej nędzy i ucisku, potem w rozbestwieniu swego straszliwego odwetu
A jeżeli mowa o niewieścich typach Dickensa, to pierwiastek kobiecości, zapoczątkowany takim przecudnym, prawdziwym "puchem ludzkim", jakim jest Dora Spenlow z "Dawida Cooperfielda," znalazł tu w osobie pani Defarge swój ostatni, krańcowo przeciwny wyraz.
Wszystko co kiedykolwiek o kobiecie napisano i powiedziano, znajdzie dla siebie miejsce w przepaści dwie te postacie dzielącej; ale pójść dalej w jednym lub w drugim kierunku niepodobna. Dora Spenlow to pastel, do malowania którego artysta posługiwał się pyłkami z motylich zdejmowanemi skrzydeł; pani Defarge to najwyższe stężenie wszystkich władz duchowych w tych dwóch uczuciach, w których kobieta o tyle mężczyznę poza sobą zostawia: nienawiści i zemsty.
Dickens, niejednokrotnie wpadający w karykaturę, przy odtwarzaniu typów krańcowych, zachował tu po mistrzowsku miarę skończonego artysty.
"Dawid Cooperfield" jest tak rozpowszechnioną u nas powieścią naprzód w wolnej przeróbce F. S. Dmochowskiego, p. t. "Wspomnienie Sieroty" (rok ), następnie w pięknym przekładzie p. Kościałkowskiej,
że czytelnicy nasi niewątpliwie pamiętają ową przeuroczą postać "żonydziecka", która pod względem wdzięku, świeżości, naiwności, swych czystych jak łza uczuć i tego nawskróś wiośnianego zapachu, jakim ją autor przepoił, niema sobie równej w żadnej europejskiej literaturze; obecnie zapoznając się z panią Defarge będą mieli alfę i omegę Dickensowskich kreacyi kobiecych, przedewszystkiem z artystycznego punktu widzenia. Duchowo bowiem przeciwstawieniem francuskiej megery jest bardziej Agnes Wickfield, z tegoż "Dawida Cooperfielda," na którą Dickens zlał wszystkie doskonałości niewieście i która ma być upostaciowaniem jego kobiecego ideału.
Ale Agnes, może dlatego właśnie, że jest tak skończenie doskonałą, jest zarazem nudną, i blednie w oczach czytelnika, oddającego należny hołd jej cnotom, obok słonecznej Dory, w takim samym stopniu, w jakim Karol Darnay w powieści "O Dwóch Miastach" chevalier sans peur et sans reproche traci przy takim hulace jak Sydney Carton.
Na zakończenie tej pobieżnej wzmianki nie zawadzi przypomnieć parę dat i garść szczegółów z życia znakomitego pisarza.
Dickens urodził się w r. w Landport pod Portsmuth, umarł . Początkowo los ciężką miał dla niego rękę. Echa tych wczesnych zapasów z życiem, błąkają się na kartach "Dawida Cooperfielda" i "Little Dorrit" pierwszy zwłaszcza uważany jest poprostu za jego autobiografię, chociaż niektórzy z jego biografów niewiadomo dlaczego starają się temu przeczyć.
Faktem jest, że podobnie jak mały Dawid, Dickens
dzieckiem jeszcze będąc, musiał zarabiać na kawałek chleba, i dopiero w dwunastym roku życia mógł wstąpić do szkół. Początkowo również miał zamiar poświęcić się zawodowi prawniczemu, jak jego bohater, i jak on długi czas był stenograficznym sprawozdawcą z posiedzeń parlamentu do różnych dzienników i jak on wreszcie cisnął to wszystko, aby oddać się wyłącznie literaturze, zachęcony powodzeniem pierwszych swych drobnych prac z życia niższych warstw londyńskich drukowanych w "Morning Chronicie" i innych pismach, a wydanych później zbiorowo p. t. "Sketches of London".
Zrazu używał pseudonimu Boz. Podwaliną jego olbrzymiej popularności stał się Klub Pickwick'a, "Pickwick's papers", dzięki jaskrawie komicznym scenom, w których z ową szaloną, nieliczącą się z wymaganiami artystycznej miary werwą, odmalował różne śmiesznostki charakterów i obyczajów swego społeczeństwa.
O wiele głębszym, bo do rdzenia społecznych urządzeń sięgającym satyrykiem okazał się Dickens w takich powieściach jak "Oliver Twist" i "Nickolas Nickleby". Dotkliwej chłoście, jaką w tej ostatniej powieści, a również i w Dawidzie Cooperfieldzie, poddał wady ówczesnych szkolnych urządzeń, zawdzięcza Anglia zwrócenie się opinii publicznej w tę stronę i wywołaną na skutek tego reformę naukowych zakładów.
Dickens był płodnym autorem. W okresie pomiędzy — obejmującym epokę jego twórczości napisał przeszło trzydzieści wielkich tomów przeważnie o podkładzie społecznym i satyrycznym. Do najlepszych, oprócz powyższych należy "Barnaby
Rudge" świetny obraz nędzy i namiętności życia fabrycznego, będący właściwie drugą częścią powieści "Old Ciuriosity Shop". W "Martin Chutzlewitz" dotknął Dickens i amerykańskich stosunków, które poznał w wycieczce swej za Atlantyk. Wielkim wdziękiem odznaczają się powiastki znane pod ogólnym tytułem "Tales for Christrnas Eve". "Dombey and Son" byłby świetną, a pod względem psychologicznym jedną z najgłębiej pomyślanych powieści, gdyby nie karykaturalna fantastyczność niektórych typów. "Bleak House" i "Little Dorrit" nużą zbytnią rozwlekłością.
O ile w zaraniu życia Dickens jadł gorzki chleb biedy i przeciwności, o tyle później świeciły mu przyjazne gwiazdy. Jako człowiek cieszył się szczęściem rodzinnem, jako pisarzowi sława przynosiła mu nietylko moralne ale i materyalne wielkie, jak na owe czasy, zadowolenie. Zwłaszcza odczyty jego powieści, z jakiemi jeździł nietylko po trzech królestwach Wielkiej Brytanii, ale i po Ameryce przyniosły mu znaczne zyski.
Wreszcie w pośmiertnym hołdzie złożono zwłoki jego w Opactwie Westminsterskiem.
Hajota
Księga pierwsza.
Wrócony życiu.
ROZDZIAŁ I.
DYLIŻANS.
Były to czasy najlepsze, i były to czasy najgorsze; był to wiek mądrości i był to wiek głupoty; była to epoka wiary i była to epoka niedowiarstwa; była to wiosna nadziei i była to zima rozpaczy; przed ludźmi było wszystko, i przed ludźmi nie było nic; wszyscy szli prosto do nieba i wszyscy szli prosto do piekła — krótko mówiąc, były to czasy tak do obecnych czasów podobne, że niektóre z głośniejszych powag uważają je poprostu tylko jako najwyższy stopień porównania czy to w złem, czy w dobrem znaczeniu.
Był król o szerokich szczękach i królowa o brzydkiej twarzy na tronie angielskim; był król o szerokich szczękach i królowa o pięknej twarzy na tronie
francuskim. — W obu krajach było rzeczą jaśniejszą niż słońce dla wszystkich, że taki porządek rzeczy, jaki istniał, istnieć będzie zawsze.
Był to rok Pański tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty.
Owego roku w listopadzie, nocą z piątku na sobotę, gościńcem wiodącym do Dover toczył się ciężko zabłocony dyliżans. Droga szła pod górę i pasażerowie dla ulżenia koniom, wyciągającym z trudem zmęczone kopyta z grzązkiego, lepkiego błota, wysiedli i dreptali tuż obok wlokącego się leniwie wehikułu.
Było ich trzech. Wszyscy mieli wysokie, podróżne buty i byli okutani powyżej uszu. Żaden z nich nie byłby mógł powiedzieć, nawet w przybliżeniu, jak wyglądali dwaj inni, a każdy z nich krył się zarówno starannie przed oczyma ciała, jak przed oczyma duszy swoich dwóch towarzyszów.
W owych czasach podróżni nie kwapili się do zawierania znajomości, każdy z nich bowiem mógł być rozbójnikiem lub przynajmniej w zmowie z rozbójnikami. Co się tycze tych ostatnich, skoro każda przydrożna karczma była ich jaskinią, przypuszczenie takie należało do najprawdopodobniejszych w świecie. Tak też sobie myślał owej piątkowej nocy w listopadzie, roku Pańskiego tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego, konduktor dyliżansu, dążącego do Dover, stojąc na swojej specyalnej ławeczce i mając oczy utkwione i rękę złożoną na podręcznej pułeczce, na której spoczywała nabita hakownica w towarzystwie pół tuzina nabitych pistoletów i kilku kordelasów.
Dyliżans dover'ski znajdował się tedy w swem zwykłem miłem położeniu, że konduktor podejrzywał podróżnych; podróżni podejrzywali siebie wzajem i konduktora, a woźnica był pewnym jedynie swoich koni, co do których mógł z czystem sumieniem zaręczyć, że nie były zdatne do drogi.
— Wio! — rzekł woźnica — A nuże! To dopiero przeklęte szkapy! Bodaj was pokręciło... Nu! Joe!
— A co? — odpowiedział konduktor.
— Która godzina, powiadasz, Joe?
— Dobrze kwadrans po llej.
— Psia krew! — zaklął woźnica — a my się jecze nie wygramolili na wzgórek. Ho! Aho! Wio!
Podcięte biczem konie przyśpieszyły kroku; dyliżans zatrząsł się trochę żwawiej, a i pasażerowie zaczęli pracowiciej dreptać po błocie, trzymając się też drzwiczek dyliżansu. Gdyby któremu z nich przyszła była ochota wysunąć się trochę naprzód w mgle i ciemności, byłby natychmiast uczęstowany kulką w plecy bez żadnych ceregieli, jak prosty rabuś.
Po niejakim czasie dyliżans wywindował się na szczyt pagórka. Konie przystanęły, aby odpocząć, konduktor zszedł, aby spuścić stopień i otworzyć dzwiczki podróżnym.
— Pst! Joe! — zawołał woźnica ostrzegawczym tonem, przechylając się na koźle.
— Co powiadasz, Tom! Obaj zaczęli nadsłuchiwać.
— Powiadam, że słyszę tętent. Ktoś jedzie kłusem, Joe.
— A ja powiadam, że jedzie galopem, Tomie — odparł konduktor, puszczając drzwiczki i wskakując żywo na swoje miejsce. — Panowie! w imię króla, proszę wsiadać!
To powiedziawszy, odwiódł hakownicę i przybrał postawę zaczepną.
Podróżni wsiedli pośpiesznie, następując sobie na pięty, i wychylając się jeden przez drugiego, zaczęli nadsłuchiwać i patrzeć w tył. Patrzył w tył woźnica i patrzył w tył konduktor; nawet zmęczone konie nadstawiły uszu i poodwracaly głowy.
Turkot ustał, chlebotanie się dyliżansu ustało i zrobiło się nadzwyczaj cicho w tej wielkiej już ciszy nocnej. Słychać było tylko ciężkie dyszenie koni, od którego dyliżans drżał lekko, jak gdyby zaniepokojony. Serca podróżnych biły gwałtownie; wyraźnie
czuło się w tem nagłem milczeniu zawieszone oddechy ludzkich piersi i przyśpieszone oczekiwaniem tętna. Gwałtowny galop konia pędzącego po wzgórzu przybliżał się coraz bardziej.
— Ho la! — zawołał konduktor przeciągle i jak mógł najgłośniej. — Hej tam! Stój! Dam ognia!
Tentent ucichł natychmiast i wśród chlupotu i plusku, jakiś męzki głos zawołał przez mgłę:
— Czy to dyliżaus dover'ski?
— A co komu do tego? — odpowiedział konduktor. — Kto mówi?
— Czy to dyliżans dover'ski?
— Po co ta wiadomość?
— Mam interes do jednego pasażera.
— Którego pasażera?
— Pana Jarvis'a Lorry.
Jeden z podróżnych wychylił się jeszcze więcej, okazując w ten sposób, że on jest właśnie owym panem Jarvis'em Lorry. Woźnica, konduktor i dwaj pozostali towarzysze spojrzeli na niego podejrzliwie.
— Hej! stać tam na miejscu — zawołał konduktor przez mgłę — bo nuż się omylę, to już będzie na wiek wieków. Pan, nazwiskiem Lorry, niech odpowiada.
— O co chodzi? — zapytał ów podróżny, łagodnie dygocącym głosem. — Kto mnie potrzebuje. Czy to ty, Jerry?
— Nie podoba mi się głos Jerry'ego, jeśli to jest Jerry — zamruczał do siebie konduktor: — Strasznie jest zachrypnięty mój Jerry.
— Tak, panie Lorry.
— Co się stało?
— Depesza wysłana za panem z bank od T. i Ska.
— Znam tego posłańca, konduktorze — rzekł pan Lorry, wysiadając z dyliżansu, z nader spieszną, choć niekoniecznie grzeczną pomocą współtowarzyszów, któ
rzy natychmiast zamknęli drzwiczki i podnieśli okna. — Może podjechać; niema w tem nic podejrzanego.
— Tak się spodziewam, alebym na to nie przysiągł, mruknął konduktor. — Hejtam!
— No! Też hejtam! — rzekł Jerry bardziej jeszcze zachrypniętym głosem.
— Podjedź stępa, rozumiesz! A jeśli masz olstra u siodła, to niech ci nie przyjdzie ochota sięgnąć do nich ręką, bo ja się dyablo szybko mylę i mogłoby być z tobą krucho. Zrozumiałeś?
Postać jeźdzca na koniu wynurzyła się zwolna z mgły i podjechała do stojącego na gościńcu pasażera. Jeździec zatrzymał się i rzucając spojrzenie na konduktora, podał podróżnemu złożony papier. Koń był zapieniony, a zarówno on, jak jeździec, okryci byli błotem od kopyt końskich do kapelusza jeźdzca.
— Konduktorze! — przemówił podróżny spokojnym, pewnym siebie głosem.
Baczny konduktor z prawą ręką na łożu hakownicy, z lewą na lufie i z oczyma utkwionemi w jeźdzca, odpowiedział krótko:
— Panie!
— Niema się czego obawiać. Jestem urzędnikiem banku Tellson. Musicie znać bank Tellsona w Londynie? Jadę do Paryża w interesie. Oto korona na piwo. Mogę to przeczytać?
— Dobrze panie, byle prędko.
Podróżny rozłożył papier i przy świetle powozowej latarni przeczytał naprzód pocichu, potem głośno:
— "Czekać w Dover na pannę M()". To wszystko. Jerry, powiedz, że moja odpowiedź była: Wrócony życiu.
Jerry podskoczył na siodle.
— To jakaś osobliwsza odpowiedź — zauważył najbardziej ochrypniętym głosem, na jaki się mógł zdobyć.
— Powtórz ją, a już tam będą wiedzieli, żem odebrał zlecenie, tak, jak gdybym na nie odpisał. Pospiesz się. Dobranoc.
Z temi słowy podróżny otworzył drzwiczki i wsiadł napowrót do dyliżansu, tym razem bez żadnej pomocy ze strony współpasażerów, którzy przez ten czas pochowali ukradkiem zegarki i sakiewki za cholewy butów, a teraz nie wiadomo dlaczego udawali, że śpią, może dlatego, iż żadna nowa odpowiedniejsza czynność na myśl im nie przyszła.
Dyliżans ruszył z miejsca i zaczął zwolna spuszczać się ze wzgórza, podczas gdy coraz gęstsze mgły gromadziły się dokoła niego. Konduktor wprędce złożył hakownicę do skrzynki, obejrzał resztę jej zawartości, obejrzał również parę zapasowych pistoletów, jakie miał za pasem, poczem zajrzał do mniejszej skrzyneczki, umieszczonej pod siedzeniem, w której znajdowało się kilka ślusarskich narzędzi, parę pochodni i hubka. Posiadał bowiem wszystkie te przybory na wypadek, gdyby latarnie w drodze pogasły, co się nieraz zdarzało; wówczas zamykał się wewnątrz, aby iskry z krzesiwa nie zapaliły słomy, i po upływie jakich pięciu minut ( jeżeli mu szczęście sprzyjało) z umiarkowaną łatwością i bezpieczeństwem mógł się doczekać ognia.
— Tom! — zawołał półgłosem przez pudło dyliżansu.
— A. co, Joe?
— Czy słyszałeś zlecenie?
— Słyszałem, Joe.
— I co sobie z niego miarkujesz, Tom?
— Nic sobie nie miarkuję, Joe.
— A tośmy się zeszli — odrzekł konduktor — bo i ja tak samo nic wymiarkować z tego nie mogę.
Nastąpiło milczenie. Dyliżans trząsł się, turkotał, podskakiwał i zapadał, przechylał się to w prawo, to w lewo, stosownie do rodzaju przeszkód, jakie na swej ciemnej, mglistej i błotnej drodze napotykał,
a wewnątrz trzej podróżni, każdy w swoim kącie drzemali i kiwali się na różne sposoby przez resztę nocy.
Najwcześniej ocknął się podróżny z banku Tellsona, który i tak zresztą miał sen przerywany dziwnemi majaczeniami. Zdawałoby się, że urzędnik bankowy powinien śnić o wekslach, stratach, cyfrach, a on tymczasem widział wciąż przed sobą jakiś grób i siebie, rozkopującego ten grób, i jakieś straszliwe ludzkie widmo, które wychylało się z tego grobu, w miarę jak odrzucał szpadlem ziemię, i wciąż słyszał jakby urywki rozmowy, prowadzonej pomiędzy sobą a owem widmem:
— Jak długo byłeś pogrzebany?
— Prawie osiemnaście lat.
— Wiesz, żeś jest wrócony życiu?
— Tak mi powiadają.
— Czy cię to raduje?
— Nie wiem.
Podróżny budził się raptem, otwierał oczy i spuszczając okno, wychylał się na deszcz i mgłę, aby oprzytomnieć. Gdy mu się zdawało, że jest już dostatecznie w zgodzie z rzeczywistością, jak przystoi spokojnemu i rozsądnemu urzędnikowi banku Tellsona, zasuwał się w swój kąt i przymykał oczy, czując się bardzo znużonym. I znów widział ów grób i słyszał jednostajne szurganie szpadla i szelest odrzucanej ziemi; patrzył na owo widmo, podnoszące się z głębi i zawiązywał z niem rozmowę:
— Czy wiesz, że jesteś wrócony życiu?
Kiedy podróżny ocknął się poraz ostatni z tej męczącej drzemki, było już widno. Spuścił okno i popatrzył tym razem już nie na deszcz i mgłę, ale na wschodzące słońce. Przejeżdżali właśnie koło świeżo zaoranego pola, pośród którego stał pług, tak,
...
abc29