LEONARD CARPENTER-CONAN RENEGAT.rtf

(1250 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

LEONARD CARPENTER

 

 

 

Conan Renegat

 

 

 

 

 

 

I

PRÓBA STALI

 

- Kto idzie?

Ostry głos wartownika sprawił, że kary rumak bojowy zmylił krok. Zirytowany jeździec wbił pięty w boki konia, zawrócił go wokół strażnika i zatrzymał się na wprost niego.

- Nazywam się Conan, pochodzę z Cymmerii. Jestem najemnikiem tak jak ty. Któdy do obozu Hundolfa?

Jeździec mówił po kotyjsku z barbarzyńskim akcentem. Był okazałym mężczyzną u progu dorosłci. Jego czarne jak smoła, równo przycięte włosy wyglądały równie wspaniale jak grzywa rumaka. Twarz i ramiona najemnika pokrywała głęboka, równa opalenizna - zapewne dzieło blasku słca odbitego od północnych pól lodowych. Wzrost przybysza i ciężar bojowego rynsztunku tłumaczyły wybór tak krzepkiego wierzchowca. Cymmerianin był wysoki i szeroki w barach, a jego kolczuga ciasno opinała imponujące mięśnie. Do końskiego siodła przytroczone były miecz i topór oraz tarcza, hełm i włócznia; przy jukach zwisały zrolowane futra.

Wartownik, Koryntianin z rozwidloną brodą, siedzący w końskim siodle, przerzuconym przez naprędce skleconą zaporę, tarasująotnistą drogę, zmierzył Conana uważnym spojrzeniem. Nie spieszył się z odpowiedzią. Chociaż żnierz przybrał swobodną, pozbawioną karności pozę, jego ręka wspierała się na zakrzywionym łuku przełonym przez kolana ze znamionują doświadczonego wojownika pewnością. U jego boku wisiał kołczan pełen strzał.

- Skoro jesteś człowiekiem Hundolfa, gdzie podziałaszcz?

- Nie należę do jego kompanii. - Koń Conana prychnął nie- spokojnie. - Przynajmniej na razie.

- Rozumiem. - Wartownik nie spuszczał z przybysza wzroku. - Jeszcze jeden wygłodniały sęp zjawił się na polu bitwy. No dobrze, wjeżaj. - Wzruszył ramionami. - Obóz Hundolfa jest na piątym tarasie. Jedź na wprost, później skręcisz w lewo. - Najemnik poprawił się na niewygodnym siedzeniu. - Jeżeli wolałbyś zaciągnąć się do pewniejszej kompanii, spróbuj pogadać z Bragiem, prosto przed tobą. Jego ludzie zawsze zdobywają więcej łupów.

Cymmerianin kiwnął niezobowiązująco głową i zawrócił konia.

- Znam Hundolfa z dawnych czasów - rzucił i szybko ruszył w głąb obozowiska.

Obóz Wolnych Kompanii znajdował się na tarasach winnic u murów Tantuzjum, prowincjonalnego miasta we wschodnim Koth. Conan, który dopiero co powrócił z odludnych krain, był zdumiony gigantycznymi rozmiarami rozpościerającego się na skalistym zboczu zbiorowiska namiotów. Pasma siwego dymu wzbijały się z dziesiątków ognisk pod bladobłękitne niebo nad poznaczonymi polami i pastwiskami wzgórzami na horyzoncie.

Obóz rozbito bez żadnego planu. Od du ograniczały go najniższe tarasy i przecinający je płytki wąz. Conan dostrzegł jednak, że naturalne otoczenie obozowiska - niskie wały, usypane ze stert kamieni i gruzu - zapewniały mu jaką taką obronę.

Wydawało się, że nawet Tantuzjum liczyło na swe naturalnie obronne połenie na skalnej grzędzie, nie zaś na dzieła rąk ludzkich. Nad namiotami i pnącymi się w gódami winorośli widać było skraj miasta: biały mur, znad którego wystawała zębata linia krytych dachówkami i łupkiem domostw. Z tej odległci można było dostrzec, że mury miejskie zbudowano z obrzuconych zaprawą nierównych głazów. Nie były zbytnio wysokie czy strome, lecz miały na szczycie wąski parapet dla straży. Jedynym solidnym umocnieniem w polu widzenia był krzepki szaniec z równo ociosanych szarych bloków skalnych. Znajdował się on w najbardziej stromej części urwiska; pozostałą część murów miejskich dobudowano do jego boków. Był od nich znacznie wyższy, a jego szczyt zaopatrzony był w bate blanki. Najprawdopodobniej była to zewnętrzna ściana prastarej cytadeli lub dzielnicy pałaców.

Conan kontynuował taktyczną ocenę okolicy w miarę, jak jego koń wspinał się po brukowanym podjeździe. Wierzchowiec minął pawilon z dekoracjami w krzykliwych barwach i sztandarem z podobizną smoka - siedzibę Braga. Po obydwóch stronach zrobiło sięsto od namiotów. Tarasy z winoroślami, obramowane niskimi, skośnymi skarpami z polnych głazów ustąpiły miejsca bałaganowi nędznego obozowiska, pełnego prowizorycznych ludzkich siedzib. Parę stratowanych, odgrodzonych sznurami placyków sło za zagrody dla koni, lecz wszędzie indziej panowała odstręczająca ciasnota. Można było odnieść wrażenie, że z jej powodu większość mieszkańw obozu spędza bezczynnie czas na drodze.

W obozowisku najemników panował bród, hałas i całkowity brak dyscypliny. Wszędzie dookoła czyniono użytek z plonów winnicy: z rąk do rąk krąży chlupoczące dzbanki i kamionkowe garnce z naprędce pędzonym napitkiem. Z namiotów dobiegały przekleństwa, grzechot kości w drewnianych kubkach pospołu z piskami i gardłowymi śmiechami markietanek. Mężczyźni w oszałamiająco różnorodnych strojach - kompletnych lub w rozmaitym stopniu wybrakowanych - rozmawiali, spierali się i mocowali pośd kamieni i rachitycznej trawy.

Conanowi przyszło wyminąć parę piegowatych Gundarczyków, odzianych wyłącznie w sandały i krótkie spódniczki - kilty, okładających się zręcznie owiniętymi w futra kijami. Najemnicy uskakiwali przed ciosami, nie zważając na zagrzewające ich do walki kółko gapiów. Nieco dalej, na prostym odcinku grupka szemickich młodzików w kaftanach z owczych skór rzucała włóczniami w ledwie trzymają się kupy belęomy. Niechętnie rozstąpili się przed Cymmerianinem i wrócili do swojej rozrywki natychmiast, gdy koński ogon znalazł się poza celem.

Ci, którym nie odpowiadało pałętanie się po drodze, siedzieli przed namiotami, rozmawiając, polerując rynsztunek lub ostrząc broń. Większość obrzucała przejeżającego Conana wulgarnymi komentarzami; inni siedzieli w bezruchu i wpatrywali się przed siebie. Cymmerianin przyglądał się uważnie włnie tym ostatnim, gdyż dobrze znał kapryśne, niebezpieczne charaktery niektórych ludzi, zaciągających się w najemnicze szeregi. Barbarzyńca rozglądał się w tłumie za znajomymi twarzami na poły z nadzieją, na poły zaś z obawą.

py, zlatujące się nad świeżą ofiarę, pomyślał Cymmerianin. Uwaga wartownika trafnie oddawała naturę tego zgromadzenia. Sam Conan czuł pragnienie działania po niedawnej wizycie u kuzynów i dawnych towarzyszy w Cymmerii. Odludne wzgórza i dzikie urwiska rodzinnej krainy wydały się mu dziwnie ciasne. Na zwiezione do ojczyzny przez kupców wieści o buncie i zamieszkach w Koth zareagował jak na woń kuszącego, egzotycznego pachnidła. Gdy tylko śnieg stajał na przełęczach, barbarzyńca zabrał broń, zapasy oraz z trudem zdobytą kiesę ze srebrem i ruszył na południe.

Powtarzał sobie, że nie zamierza wieść żywota takiego jak większość zgromadzonych w obozie uciekinierów przed prawem i wygłodzonych wieśniaków, dla których szansa łatwego zdobycia bogactwa przeważa nad o wiele większym ryzykiem krwawej śmierci. Nie przybył tutaj również w czczym poszukiwaniu daremnej chwały czy za sprawą mirażu odrażających rozrywek, przywabiających do miejsc bitew zdeprawowane dusze.

Conan przeczuwał niejasno, że jest stworzony do większych rzeczy. Pragnął sprawdzić swe siły, chciał poddać próbie zdobyte w pocie czoła umiejętności. Zamierzał dowiedzieć się, czy zapewnianiu przetrwanie i powodzenie w tym surowym świecie.

Z nagłej zadumy wytrącił go rozlegający się na wysokości kolan głos:

- Conan, stary, podstępny złodziejaszku! Przyjechał przyłączyć...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin