Misja 1-8.doc

(1357 KB) Pobierz

 

Beta : Lirczur  Rozdziały 1 - 2

            Nefer13 – Rozdziały 3 - 8

 

 

Spis treści

 

PROLOG – 2 str.

ROZDZIAŁ 1 – 2 str.

ROZDZIAŁ 2  - 8 str.

ROZDZIAŁ 3 14 str.

ROZDZIAŁ 4 – 28 str.

ROZDZIAŁ 5 – 41 str.

ROZDZIAŁ 6 – 52 str.

ROZDZIAŁ 7 – 72 str.

ROZDZIAŁ 8 – 105 str.

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Nazywam się Isabella Marie Swan i mam 18 lat. W zasadzie to 218. Jak to możliwe? Cóż, tak samo jak moi bracia, jestem wampirem. Urodziłam się w Londynie w 1782 r. jako najmłodsza z trojga rodzeństwa. Mój ojciec, Charlie, był angielskim lordem. Matka Renee, z pochodzenia Włoszka, także miała szlachecki rodowód. Jak stałam się tym, czym się stałam? Dobre pytanie.

Z mojego ludzkiego życia pamiętam tylko tyle, iż po śmierci mojej matki zostałam odesłana do Włoch wraz z braćmi, którzy mieli mnie eskortować. Zanim wyruszyliśmy w podróż, miałam dziwne wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Mój bliźniak, Gabriel, twierdził, iż to tylko moja wyobraźnia, jednak to uczucie narastało z każdym dniem dzielącym nas od wyjazdu z Anglii. William, nasz starszy brat, odkąd usłyszał o wyjeździe, był ciągle pogrążony we własnych myślach. Kilka dni później, kiedy już przekroczyliśmy granicę Szwajcarii, moje dziwne przeczucia wezbrały na sile.

W pewnym momencie coś uderzyło w powóz, potem widziałam, jak moi bracia wyskakują do zakapturzonych, ciemnych postaci.

Poczułam szarpnięcie do tyłu, palący ból… potem była już tylko ciemność.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o moje ludzkie wspomnienia.

 

 

 

 

 

Rozdział 1.

Przebudzenie, zdu

miewająca prawda i nowa siła.

 

PWB

 

Ocknęłam się po kilku dniach w komnacie pałacu Volturi. Wpatrywała się we mnie kobieta nieskazitelnej urody, z oczami o odcieniu rubinu. Heidi, bo tak jej było na imię, była przy mnie w czasie mojej przemiany. Chciałam się zapytać, jak tu trafiłam? Co się stało z moim rodzeństwem? Co z ludźmi, którzy jechali razem z nami? Dlaczego czuję piekący ból w gardle?

Miałam tyle pytań, jednakże ona wyprzedziła mój ruch, mówiąc tylko:

- Dobrze, że się obudziłaś, Isabello. Aro czeka na ciebie w głównej komnacie. Na pewno masz wiele pytań. On rozwieje twoje wątpliwości. Idź za mną.

Uśmiechnęła się do mnie lekko, po czym wyszła, a ja razem z nią.

Szłyśmy w milczeniu długim, ciemnym korytarzem, choć brak światła, ku mojemu zaskoczeniu, nie był dla mnie problemem. Stanęłyśmy przed masywnymi drzwiami. W jednej chwili otworzyły się i moim oczom ukazała się ogromna owalna sala, otoczona marmurowymi kolumnami, z płaskorzeźbami na ścianach. W centralnym punkcie stał podest z trzema siedzeniami przypominającymi trony. Miejsce to wypełnione było ludźmi w czarnych strojach o bladej cerze bez skazy i zarówno pięknymi, jak i przerażającymi, szkarłatnymi oczami. Wtedy to do mnie dotarło, chociaż nie chciałam jeszcze uwierzyć.

Spojrzałam z niemym pytaniem w oczach na wysokiego mężczyznę z ciemnymi włosami, który siedział na środkowym tronie. W tej chwili dołączyły jeszcze cztery postaci prowadzące moich braci. Miałam mętlik w głowie. Byłam szczęśliwa, że żyją i przerażona jednocześnie tym, kim się stali. Chciałam im się rzucić na szyję i widziałam w ich oczach tę samą mieszankę uczuć: przerażenie, ulgę, ból, świadomość tego, kim teraz jesteśmy, lecz coś w podświadomości zabraniało nam wykonać jakikolwiek ruch. Po chwili, która trwała dla nas wieczność, ciemnowłosy mężczyzna wstał i podszedł do nas, czym przyciągnął uwagę wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu.

- Isabello, Williamie, Gabrielu, jestem Aro. Witam was w Volterrze. - Podał powoli dłoń moim braciom, po czym chwycił moją i przypatrywał mi się przez chwilę.

- Zaiste… ciekawe… - wyszeptał bardziej do siebie niż do nas, jednak każdy doskonale go usłyszał.

- Aro? - odezwał się jasnowłosy mężczyzna siedzący na tronie po prawej stronie.

- Cóż, Eleazar miał rację. Cała ta trójka jest niezwykła, nie mogę odczytać żadnej myśli naszych gości, tylko to, co mają w umyśle w tej chwili. Natomiast nasza droga Izabella jest dla mnie zupełną niewiadomą. U niej nie widzę nic. Fascynujące - odpowiedział.

- Co masz na myśli? - spytał zaintrygowany blondyn.

- Eleazarze?  - Aro zwrócił się do jasnego szatyna stojącego blisko filaru.

- Rodzeństwo Swan posiada niezwykłe dary. Ich aura była zauważalna już kiedy byli ludzkimi dziećmi. Mają moc, z jaką się nigdy nie spotkałem. – Lustrował nas wzrokiem i mówił dalej. - Ich dary są od siebie zupełnie różne, jednakże Isabella jest czymś w rodzaju tarczy. Trudno jest mi powiedzieć, jak rozległa jest jej umiejętność, gdyż wciąż mnie blokuje, ale to poprzez jej mentalną więź z rodzeństwem oraz więzy krwi nie możesz odczytać ich myśli. Oni nawet nieświadomie chronią się wzajemnie. Dla siebie nie stanowią żadnego zagrożenia, lecz są bardzo groźni dla innych naszych pobratymców, nie wspominając o ludziach. Nawet armii doświadczonych wampirów ciężko będzie ich pokonać. Ponieważ dziewczyna jest tarczą, jej bracia także posiadają coś w rodzaju filtru, przez który ciężko się przebić. Jednak nie jest to niemożliwe, tak jak w przypadku ich siostry. Na Izabelę natomiast nie działa ani dar Williama, ani Gabriela, chyba że sama na to pozwoli.

Ja i Gabriel staliśmy osłupiali, niezdolni do jakiegokolwiek manewru, spoglądając to na siebie, to na przemawiających mężczyzn, choć niewiele byliśmy w stanie zrozumieć z tej wymiany zdań. William z nieodgadnionym wyrazem twarzy stał i tylko słuchał, po czym zrobił krok w przód i spytał:

- Kim WY w ogóle jesteście? Kim MY teraz jesteśmy i czego od nas chcecie?!

- Och, wybaczcie naszą nieuwagę. Jesteśmy Volturi, stoimy na straży wampirzego prawa. Można powiedzieć, że jesteśmy rodziną królewską, a wy… cóż, wy teraz jesteście jej członkami. Jesteście bowiem jednymi z nas.

 

PWW

 

Słuchałem tego, co Eleazar mówił na nasz temat, próbując przetrawić wszystkie informacje. Wiedziałem już, kim jestem, lecz wciąż nie chciałem wierzyć. Musiałem to usłyszeć. Widziałem strach w oczach Belli, dezorientację wymalowaną na twarzy Gabriela. Nie mogłem tak bezczynnie stać, musiałem się odezwać. Będę bronić mojego rodzeństwa, ale najpierw muszę wiedzieć przed czym.

- Kim WY w ogóle jesteście? Kim MY teraz jesteśmy i czego od nas chcecie?!

Żądałem odpowiedzi. W mojej głowie rodziło się tyle pytań, choć niektórych odpowiedzi mogłem się domyślić.

- Och, wybaczcie naszą nieuwagę. Jesteśmy Volturi, stoimy na straży wampirzego prawa. Można powiedzieć, że jesteśmy rodziną królewską, a wy… cóż, wy teraz jesteście jej członkami. Jesteście bowiem jednymi z nas.

- Jednymi z was? - Nadal nie rozumiałem, dlaczego po prostu nas nie zabili, tak jak zrobili to z naszą eskortą.

- Tak - odpowiedział Marek, brunet siedzący na tronie znajdującym się po lewej stronie. – Taka moc… To byłoby wielkie marnotrawstwo pozwolić wam zwyczajnie umrzeć lub gorzej: pozwolić, byście zostali przemienieni przez przypadkowego nomada.

- Nic nie rozumiem. Więc nie każdy posiada dodatkowe zdolności?  - Teraz to Gabriel wyprzedził moje pytanie.

- Nie. Nie każdy. Wiem, że jeszcze wiele nauki przed wami. Ale uwierzcie, mamy na to czas.

Mówiąc to, Aro skinął dłonią na dwójkę wampirów stojących po obu stronach podestu.

- Alec, Jane, sprawdźmy, czy nasze drogie rodzeństwo jest także odporne na wasze zdolności. Najpierw Izabella - rozkazał brunet. W tym momencie dziewczyna spojrzała przenikliwym wzrokiem na moją siostrę, a jej mina stawała się coraz groźniejsza. Mogłem przysiąc, iż widziałem żądzę mordu w jej oczach. Chciałem zasłonić Izabellę, ale powstrzymało mnie dwóch mężczyzn. Bella zamknęła oczy i ani drgnęła.

- Dość! – Aro klasnął w dłonie i przyjrzał się Belli nieprzeniknionym wzrokiem. W tym czasie Jane zwróciła się w stronę mężczyzny z twarzą, na której wymalowana była złość, porażka i  frustracja.

Wszyscy przypatrywali się tej scenie w milczeniu, jedynie brunet wymienił porozumiewawcze spojrzenia z jasnowłosym i obaj z ekscytacją w oczach wpatrywali się w moją siostrę. Po chwili, która wydawała mi się wiecznością, Aro podszedł do  blondyna.

- Fascynujące, nieprawdaż Kajuszu? - stwierdził.

- Zaiste fascynujące - zgodził się Kajusz.

- Teraz bliźniak - rozkazał Aro.

Kiedy blondynka zwróciła swój wzrok na Gabriela, wszystko potoczyło się jednocześnie. Usłyszałem krzyk brata padającego na podłogę, Bellę wołającą: nie! I uświadomiłem sobie, że krzyczałem razem z nią. W tym samym momencie wszyscy stanęli niczym kamienne posągi. Gabriel podniósł się w mgnieniu oka, wydał z siebie głośny charkot i wszystkie postaci, oprócz nas, zaczęły majaczyć. Ich oczy, wcześniej przytomne, teraz wyglądały na zamglone.

W jednej sekundzie znalazłem się koło mojego rodzeństwa. Załapaliśmy się za ręce, a kiedy poprzez majaki zgromadzonych coraz częściej przebijało się błagalne „dość”, powoli każde z nas zdążyło się uspokoić.

 

PWG

 

Poczułem ogromnie palący ból, gorszy niż podczas przemiany. Upadłem na podłogę, w myślach błagając o śmierć. Myślałem, że moje ciało jest rozszarpywane komórka po komórce i każda czująca cześć mnie jest wrzucana na rozżarzony węgiel. Jak przez mgłę usłyszałem, że moje rodzeństwo krzyczy „nie!” i w tej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, po bólu nie było ani śladu. Zerwałem się na równe nogi. Mój wzrok zaszedł czerwoną mgłą, a ja wyobraziłem sobie płomienie podobne do tych, które czułem przed chwilą.

Will i Bella zjawili się przy mnie. Trzymaliśmy się mocno. Mgła zaczęła schodzić z moich oczu, uspokoiłem się.

Wszyscy zebrani w tym momencie osunęli się na ziemię. Staliśmy zdezorientowani, gdy uświadomiłem sobie, że oni upadli przeze mnie. To ja swoją wyobraźnią sprawiłem im ból! Odetchnąłem z ulgą, widząc, że Bella i Will tego nie doświadczyli. Ciszę przerwał Aro, który na powrót przybrał pionową pozycję.

- Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. To było zarazem interesujące, zdumiewające i przerażające. Moi mili, wybaczcie moją nieopatrzną prowokację. Jestem dumny, iż staliście się członkami naszej rodziny. Żadne z tu obecnych osób nie zaatakuje was i nie wymusi na was użycia swoich darów. Tu jesteście bezpieczni. A teraz czas na ucztę. Jeszcze musicie się wiele dowiedzieć i dużo nauczyć, a przecież nie możemy pozwolić, aby dłużej doskwierało wam pragnienie. Heidi, Corin przyprowadźcie tu ludzi, czas się posilić.

- Posilić?! – Bella krzyknęła z niedowierzaniem. – Żadne z nas nie zabije człowieka! – wycedziła przez zęby z determinacją w oczach. - Jeżeli to jest nakaz, to możecie od razu nas zgładzić!

Will i ja poparliśmy siostrę. Pomimo tego kim się staliśmy, żadne z nas nie chciało dopuścić się mordu. Gdzieś tam w naszych duszach tliła się pozostała cząstka człowieczeństwa. Pytanie tylko, czy my wciąż mamy duszę? A jeśli nie, to gdzie w takim razie schowały się uczucia, skoro nasze serca już nie biją? Przecież wciąż myślimy, kochamy się, mamy swoją wolę. One nadal w nas są, więc i dusza musiała pozostać.

- Spokojnie, moi drodzy – odezwał się Marek. – Jeżeli nie chcecie uczestniczyć w naszym posiłku, Chelsea i Feliks zaprowadzą was do waszych komnat. Po zmroku poślemy po was i ruszycie razem ze strażami, aby zaspokoić swój głód. Po powrocie powiecie nam, czy zmieniliście zdanie co do waszej „diety”. A teraz możecie odejść, musicie zapoznać się bliżej z waszym domem.

Po tych słowach odetchnęliśmy z ulgą, a choć pragnienie stawało się coraz mocniejsze, nie chcieliśmy uczestniczyć w tym, co miało za chwilę nastąpić.

 

PWB

 

Wychodząc z komnaty, poczułam się tak, jakby kamień spadł mi z serca… o ile mogę tak jeszcze o sobie powiedzieć, bo przecież już nie mam serca. Ale czy mam jeszcze duszę?

Szliśmy w milczeniu. Wiedziałam jednak, że Will i Gabriel myślą o tym samym co ja. Cieszyło mnie to, iż nie kazano nam zostać i zabijać lub, co gorsza, patrzyć jak robią to inni. Marek powiedział coś naszej diecie. W grę nie wchodzi ludzka krew, więc czym zaspokoić głód? Mamy inne wyjście? Tylko jakie? Czyżby… Oby to była prawda, to byłoby najlepsze wyjście. W tym momencie jak mantra po moim umyśle krążyły  dwa słowa. Polowanie. Zwierzyna.

Każde z nas zostało odprowadzone do naszych komnat. To miało być miejsce, w którym przyjdzie nam spędzić resztę życia. Jakie to  zabawne myśleć o życiu, będąc umarłym. Jak nasze istnienie nazwać? Wiem. Egzystencja. Tak, to dobre słowo. I tu przyjdzie nam spędzić resztę naszej egzystencji. Tylko ile czasu będzie trwała ta reszta? Cóż, teraz to i tak nieistotne. W obecnej chwili najważniejszą sprawą jest poczekać do zmroku, aby przekonać się, czy moje przypuszczenia są słuszne. Potem dowiem się, jak dalej potoczy się nasz los.

Było ciemno, chociaż dla nas nie miało to już żadnego znaczenia. Im bliżej byliśmy wyjścia z zamku, tym pragnienie było silniejsze. Modliłam się, aby nie spotkać żadnego człowieka, wtedy mogłabym przestać panować nad sobą. Tego bym sobie nie wybaczyła, a tym bardziej nie mogłabym spojrzeć moim braciom w oczy. I stało się, byliśmy na zewnątrz. Po raz pierwszy od kiedy nie jestem człowiekiem widziałam  niebo, gwiazdy i… ludzi. Byliśmy w ciemnej, wąskiej uliczce, idealnej by móc zaatakować i jednocześnie nie skupić na sobie uwagi. Poczułam ich zapach: dwóch mężczyzn, zataczających się od ogromu wina krążącego razem z krwią, wyraźnie szukających „szczęścia” w zakazanych zaułkach. Łatwy cel, można by rzec, że szczęście nam sprzyjało. Jednak  takie „szczęście” nie było nam potrzebne.

Instynktownie wstrzymałam oddech i dotarło do mnie, że nawet ta umiejętność nie jest mi teraz potrzebna. Złapałam braci za ręce w obawie, iż moja silna wola na nic się nie zda. Spojrzeliśmy na siebie przelotnie i czym prędzej wycofaliśmy się, gnając w stronę lasu. Oczywiście Felix, Demetri i dwóch innych pilnujących nas wampirów pobiegło za nami. Znaleźliśmy się w lesie i nawet nie minęła chwila, a już wbijaliśmy swoje zęby w jelenia.

Po wszystkim nie potrzebowaliśmy słów, by zgodzić się, że zwierzyna to jest to, co pomoże zaspokoić nam nasze pragnienie. Skoro jako ludzie zabijaliśmy dla mięsa, teraz będziemy zabijać dla krwi. Tak czy inaczej, będziemy się żywić zwierzętami, więc wszystko zostanie po staremu.

- No, no, no… Widzę, że z wami będę miał ciągle pod górkę, ale nie szkodzi – stwierdził Felix z rozbawieniem w oczach. – Ja nie mam nic przeciwko, chętnie wrócę i zajmę tymi ludźmi.

- Ale chyba podzielisz się kolacją, co? – Teraz to Demetri nie krył uśmiechu. – Skoro nasze rodzeństwo gardzi takim jedzeniem, to ja ci z chęcią potowarzyszę. Myślę, że oni nie sprawią teraz żadnego problemu. Leo i Simon wystarczą, by dotrzymać wam towarzystwa w czasie dalszego „po-lo-wa-nia”. – W ostatnim słowie znacząco przeciągał sylaby z zadziornym uśmiechem na ustach.  - Spotkamy się za parę minut przed bramą Volterry, wtedy doprowadzimy was przed oblicze Aro i dowiecie się, co dalej.

Byliśmy już całkiem syci, jeżeli można to tak nazwać. Weszliśmy do auli, gdzie czekali już na nas. Tym razem oprócz wielkiej trójcy, Eleazara i kilku wampirów ze straży przybocznej nie było nikogo. Zanim ktokolwiek się odezwał, zauważyłam kątem oka, że Eleazar nie miał szkarłatnych oczu tak jak pozostali. Jego tęczówki były jakby brudne, błotniste. Zastanawiałam się dlaczego? Jednakże nie czas był teraz na tego typu pytania.

- Witajcie z powrotem moi mili – zaczął Aro. – Widzę Eleazarze, że twoi podopieczni wraz z jadem przejęli także twoje upodobania co do krwi. Czyżby filozofia życiowa Carlisle’a była bardziej powszechna, niż nam się wydawało?

Eleazar spojrzał na nas ze skruchą w oczach, po czym przemówił.

- Obiecałem, iż odnajdę i sprowadzę trójkę wampirów o niespotykanym darze i oto są. W dodatku to rodzeństwo, a ich moc jest całkiem odmienna. Aby wszystko potoczyło się jak należy, złamałem swoje zasady i osobiście ich przemieniłem. Wiesz, że nie chciałem mieć już do czynienia z ludzką krwią. Wywiązałem się z naszej umowy, dlatego proszę, chciałbym już odejść.

Zadziwiające, on także żywił się krwią zwierząt. Hmm... Czy to dlatego ma takie oczy? Im dłużej tu stałam, tym więcej myśli zaprzątało mój umysł. Byłam pewna, że moi bracia myślą teraz o tym samym. Ciekawe kim jest ten Carlisle? Wygląda na to, iż nie ma go w Volterrze. Czyżby przez to, że nie pije ludzkiej krwi? Nieważne. Tego dowiemy się potem.

- Cóż, szkoda, że chcesz nas opuścić. Sądziłem, że jednak zmienisz zdanie, lecz jeśli nie… to zgoda. Dotrzymałeś danego słowa. Wiesz, że jesteś członkiem rodziny, nie jej więźniem – mówił Aro z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Spojrzał przelotnie na Kajusza i Marka, po czym przemówi dalej. – Pamiętaj, że ciebie także obowiązują nasze zasady. Jeżeli je złamiesz, nie możemy mieć dla ciebie litości. Mam  nadzieję, iż za jakiś czas jednak wrócisz do nas. Szkoda marnować taki talent. Żegnaj przyjacielu. Pozdrów Carlisle’a, jeśli go spotkasz.

Eleazar nie powiedział już nic. Skłonił się tylko, odwracając się do drzwi. Spojrzał nam w oczy, wypowiadając nieme „wybaczcie”  i już go nie było.

William postanowił przerwać milczenie. Popatrzył na nas niepewnie i zaczął:

- Jak już wiecie, nie chcemy żywić się ludzką krwią, więc proszę, nie zmuszajcie nas do tego. My nie chcemy stawiać warunków, to jest jedynie prośba. Oczywiście, jeżeli mamy tu zostać.

Aro pokręcił głową z dezaprobatą, Marek natomiast odparł krótko:

- Zgoda, jeśli taka jest wasza wola.

Potem wstał i wyszedł z komnaty.

- Od jutra zaczynacie trening. Jeszcze nie panujecie całkiem nad waszymi umiejętnościami, a my pragniemy wiedzieć, jak bardzo są rozległe, poza tym nie chcemy, byście nieopatrznie je wykorzystywali – stwierdził Kajusz.

- Feliks, Alec i Demetri się wami zajmą. Teraz możecie odejść. - Aro skinął głową  i wrota auli otworzyły się przed nami.

- Dziękujemy – odparł krótko Gabriel i wyszliśmy, tym razem bez pilnującej nas straży.

Nie poczuwaliśmy się, jakbyśmy byli członkami tego klanu, jednakże przysługiwały nam ich pełne prawa i za takich nas uważano.

Od tego momentu minęło dwieście lat. W międzyczasie nauczyliśmy się wiele. Okazało się, iż jesteśmy silniejsi, niż przypuszczaliśmy. Wprawdzie żadne z nas nie chciało wykorzystywać swoich darów w celu przemocy, jednak bywało tak, że nie mieliśmy wyboru. Nie mieszkaliśmy na stałe w Volterrze, podróżowaliśmy wiele. Czasem, ponieważ wymagała tego misja, częściej, by móc wieść z pozoru normalne życie. Kilka razy odwiedziliśmy Eleazara i jego wybrankę Carmen. Nawet mieszkaliśmy z nimi przez jakiś czas. Nie żywiliśmy do niego urazy. Wiedzieliśmy, iż nie miał innej możliwości. Jakby się nad tym dłużej zastanowić, to jego czyn miał także pewne zalety.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2.

Misja.

 

PWB

 

- Wiedziałem, że tak będzie. Czułem to! W Genewie było zbyt pięknie, za długo mieliśmy święty spokój. To musiało się tak skończyć. A tak mi się tam podobało. Dom, jezioro. Tak, nasz dom… prawdziwy od dłuższego czasu. Nie ma co, następnym razem czekamy krócej, by tam wrócić. – Gabriel wyładowywał swoją frustrację, kiedy siedzieliśmy w samolocie lecącym do Włoch. Ani ja, ani William się nie odzywaliśmy, ale byliśmy tak samo rozgoryczeni jak on. Po jakimś czasie Will przerwał naszą wspólną zadumę.

- Bella, jak myślisz, co tym razem spowodowało, że zostaliśmy wezwani?

Nie zdążyłam odpowiedzieć na pytanie Willa, bo mój bliźniak przewrócił oczami i burknął tylko: – Co by to nie było, musiało być to coś ważnego. W celach towarzyskich Aro najchętniej zaprosiłby tylko Bellę.

- Gabriel! - wymówiłam jego imię tak cicho, że tylko nasza trójka mogła to usłyszeć, jednak doskonale zrozumiał dosadność mojego tonu. Byłam wściekła na niego za ten komentarz, jednak świadomość, że lecimy na wysokości ok. 10 kilometrów z ponad setką ludzi na pokładzie, skutecznie hamowała mój gniew. Zamiast tego wycedziłam tylko:

– Jeżeli według ciebie to miał być śmieszny żart, to twoje poczucie humoru pogarsza się i degraduje z wiekiem!

- Ja tylko stwierdzam fakt – prychnął i odwrócił głowę, udając, że śpi.

Mimo to nadal piorunowałam go wzrokiem. Will odgadł moje myśli, spoglądając to na mnie, to na Gabriela, gdyż powiedział tylko:

– Wiesz, że prawdopodobnie tylko ci ludzie, którzy lecą razem z nami samolotem, ratują cię, Gabrielu, przed gniewem Bell. – Choć starał się mówić poważnie, wiedziałam, że nieudolnie próbuje ukryć rozbawienie spowodowane naszą wymianą zdań.

Może ludzie by się na to nabrali, może obce wampiry… Ale ja znałam go zbyt dobrze i nawet przez myśl mi przeszło, czy przypadkiem specjalnie tak słabo się maskował. Po chwili jednak przerwał moje rozważania, ponawiając pytanie:

- Co o tym sądzisz, Bell?

- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Bardzo rzadko potrzebna im była nasza interwencja.

Ostatni raz jakieś siedemdziesiąt lat temu. Zazwyczaj Alec i Jane wystarczą, by siać przerażenie i egzekwować od niepokornych prawo w imieniu Volturi. Niewielu z naszych zdaje sobie sprawę z tego, kim tak naprawę jesteśmy – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Zastanawiało mnie jednak, dlaczego tym razem przysłano po nas. Odkąd Aro dał nam wolną rękę, nie mieszkaliśmy w Volterrze. Staraliśmy się prowadzić z pozoru normalne życie. Mieszkaliśmy w różnych częściach Europy, a czasem w USA lub w Kandzie. Nigdy nie wracaliśmy do Włoch bez konkretnego powodu i to mnie nurtowało. Każde wezwanie niosło za sobą poważne konsekwencje i nie oznaczało niczego dobrego.

- Myślę, że tu nie chodzi o zwykłe unicestwienie rebeliantów – stwierdził Will. - Nie sądzę też, że szykuje się wojna, by obalić władzę Volturi. Na pewno powód naszego powrotu nie jest z tym związany. To zbyt poważna sprawa. Gdyby coś się działo, zauważylibyśmy.

Zaciekawiona jego wywodem odwróciłam wzrok od Gabriela i spojrzałam na Willa, dając znak, by kontynuował.

- Spójrzmy prawdzie w oczy, Bell. Nie znamy wszystkich wampirów stąpających po ziemi, ale żyjemy...  – Zawahał się, mówiąc to słowo. - Tak… – dokończył, patrząc mi w oczy – na tyle długo, by już wiedzieć co nieco o naszych pobratymcach. Nie każdy ma nadprzyrodzone zdolności. Poza tym, nie zawsze są one przydatne… jeśli wiesz, o co mi chodzi. - Spojrzał na mnie znacząco. - Nikt by się nie porwał na to, by z premedytacją łamać nasze prawo. Bądźmy szczerzy, Bello. Tylko my mamy taką moc, by móc zbliżyć się i zagrozić w jakiś sposób Volturi, nie będąc wcześniej zauważonymi. Jak myślisz, dlaczego Marek, Aro i Kajusz nie próbowali nas do czegoś zmusić? Dali nam wolną rękę? Jesteśmy dla nich zbyt cenni.

- I zbyt groźni - dokończył za niego Gabriel, nie zmieniając swojej pozycji.                         

- Jeżeli ktoś faktycznie planowałby przejąć władzę, musiałby zyskać wielu zwolenników, dysponować czymś więcej, niż tylko cechami odróżniającymi nas od ludzi. Rozumiesz? – spytał Will, choć nie oczekiwał odpowiedzi, bo doskonale ją znał. Razem zostaliśmy przemienieni, razem szkoleni, razem odkrywaliśmy nasze możliwości, razem wykonywaliśmy powierzone nam zadania, razem podejmowaliśmy decyzje. Wszystko od początku robiliśmy razem. Pokiwałam zatem twierdząco głową - nie potrzebowaliśmy słów.

Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, co mówili moi bracia. Nasz świat nie jest taki, jak się wydaje. Nie ma nas aż tylu, ilu zwykłych ludzi. Tu wieści rozchodzą się inaczej. Takie ewidentne działania nie mogłyby nie przejść bez echa. Jeżeli coś by się święciło, Volturi nie daliby urosnąć temu do tego typu rozmiarów, by pozwolić na bitwę o szerokim zasięgu. Ich działanie zawsze opierało się na „zduszeniu w zarodku”. Nie przypatrywaliby się takiemu procederowi z założonymi rękami. A z drugiej strony, nie było mowy, by nagle zacząć działać na wielką skalę i szczelnie, do ostatniej chwili, ukrywać swoje zamiary. Chyba że mieliby kogoś, kto by posiadał taki dar… Zakpiłam w myślach na ten pomysł i mimowolnie na sekundę podniosłam kącik ust w krzywym uśmiechu. Ale to niedorzeczne i niemożliwe. Ledwo dostrzegalnie potrzasnęłam głową, aby oczyścić umysł i przybrać z powrotem kamienny wyraz twarzy. Jednakże Will znał mnie tak dobrze, jak ja jego i od razu zauważał każdą minimalną zmianę odbijającą się w wyrazie mojej twarzy.

- O czym myślisz? Co tak cię rozbawiło i zdenerwowało zarazem? – zapytał, po czym dodał: – Jeżeli nie chcesz, nie mów. - Zawsze był  wobec mnie taktowny i nie chciał w żaden sposób naruszać mojej prywatności. Dobrze jednak wiedziałam, że z troski o mnie chciał wiedzieć o wszystkim, co mnie dotyczy. Dostrzegłam w jego spojrzeniu, że ciekawość go zżera, chociaż starał się to ukryć. Mimo wszystko zawsze będę jego młodszą siostrą, a on moim starszym, nadopiekuńczym bratem.

- Pomyślałam o tym, że ktoś musiałby mieć talent „maskowania zamiaru przejęcia władzy” i rozbawiła mnie ta niedorzeczna myśl. A tak na poważnie, o co może im chodzić? Przecież nie lecimy tam dlatego, że się za nami stęsknili. To cały czas mnie zastanawia.

- Nie pomyśleliście o tym, że tym razem to o nas chodzi? – Gabriel otworzył oczy i odwrócił twarz od okna w naszą stronę. – Nie przyszło wam na myśl, że właśnie dobrowolnie udajemy się do jaskini lwa? Tylko że tym razem to my mamy być zwierzyną, która będzie potulnie układać się na złotej tacy, zanim „lwy” rozszarpią ją na drobne kawałki.

- To miałoby sens - wymamrotałam pod nosem, jednak i tak mnie usłyszeli. Zaskoczeni spojrzeli na mnie wyczekująco, więc postanowiłam kontynuować.

- Will, sam stwierdziłeś, że tylko my możemy im w jakiś sposób zagrozić. Chcemy spokojnie żyć z dala od tego wszystkiego i nie chcemy problemów. My to oczywiście wiemy, ale czy ONI to wiedzą? Jeżeli Volturi rzeczywiście postrzegają nas jako potencjalne zagrożenie, to Gabriel ma rację: idziemy na pożarcie prosto do jaskini lwa – powiedziałam głosem pełnym irytacji, ale nie przez wzgląd na zszokowane wyrazy twarzy moich braci, próbujących przetrawić w myślach naszą rozmowę i wyciągnięte wnioski, lecz dlatego, że tak do końca żadne z nas nie wiedziało, co będzie nas czekać po wylądowaniu. A jedynym sposobem, by się tego dowiedzieć, było zjawienie się w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło.

Reszta podróży minęła bardzo szybko. Właśnie dojeżdżaliśmy do bram Volterry, kiedy naszym oczom ukazał się „komitet powitalny”. Felix i Demetri czekali już na nas z uśmiechem na ustach.

- Spójrz, Bella. Widzisz, jak nie mogą się nas doczekać. A zwłaszcza ciebie. Ten wyraz twarzy rozpoznałbym nawet z centrum Mediolanu - odezwał się Gabriel sarkastycznym tonem. Zignorowałam jego uwagę i przemówiłam spokojnie:

- Jak na kogoś, kto myśli o nas jak o zagrożeniu, to dość mały komitet będzie nas witał.

- Do końca chcą zachować pozory - wymamrotał Will, gniewnie zaciskając dłonie na kierownicy. Kiedy wysiadaliśmy z auta, szybko podeszli do nas, unosząc ręce w iście przyjacielskim geście.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin