London Jack - Ksiezycowa Dolina.rtf

(1240 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Jack London

 

 

 

Księżycowa Dolina

 

Przełożyła Krystyna Tarnowska

Tytuł oryginału: The Valley of thr Moon

 

 


Nieś, koniu, nieś

Przez step, przez wieś,

Przez góry, rowy, gaje, bory!

Twa moc, twój pęd

Zabłyśnie wnet

W słonecznej, złotej słońca glorii.


Księga pierwsza


Rozdział pierwszy

 

Słyszysz, Saxon? Musisz przyjść. Co z tego, że to jest piknik murarzy? Będę tam miała znajomych panów, a ty też pewnie kogoś spotkasz. Grać będzie orkiestra Al Vista. Wiadomo, że oni cudownie grają. Przecie przepadasz za tańcami…

Tęga, starsza kobieta, stojąca w odległości dwudziestu stóp, przerwała perswazje dziewczyny. Była zwrócona do nich plecami i właśnie te jej plecy - bezkształtne, zdeformowane, pochylone - zaczęły drgać w konwulsyjnym oddechu.

- Boże! - zawołała. - O Boże!

Wodziła dzikim spojrzeniem osaczonego zwierzęcia po ogromnej, biało tynkowanej izbie, ziejącej gorącem i dusznej od pary, która wydostawała się z sykiem z wilgotnych tkanin dotykanych żelazkami prasowaczek. Kobiety i dziewczęta w pobliżu, prasujące ruchem miarowym, lecz bardzo szybko, rzucały jej ukradkowe spojrzenia, przez co wydajność pracy zmalała o co najmniej dwadzieścia opuszczonych albo niewłaściwych ruchów. Krzyk starej kobiety przejął dreszczem pracujące na akord prasowaczki luksusowej bielizny; groziło im zmniejszenie zarobków.

Z widocznym wysiłkiem kobieta opanowała się, schwyciła żelazko i bezładnymi ruchami prasowała delikatną, ozdobioną żabotem bluzkę.

- Już myślałam, że znowu ją chwyciło - powiedziała dziewczyna.

- To hańba, żeby kobieta w jej wieku i… i chora… - odparła Saxon karbując specjalnymi rurkami koronkową falbankę. Ruchy miała precyzyjne, pewne i szybkie, a chociaż twarz jej pobladła ze zmęczenia i wyczerpującego upału, ani na chwilę nie zwolniła tempa pracy.

- A w dodatku ma siedmioro drobiazgu, w tym dwoje w szkole poprawczej - dorzuciła współczująco dziewczyna przy sąsiedniej desce. - Ale musisz, Saxon, przyjść jutro do Weasel Park. Na pikniku u murarzy zawsze jest świetna zabawa… przeciąganie sznura, wyścigi grubasów, irlandzkie tańce i… i wszystko. Podłoga w pawilonie do tańca jest wspaniała…

Stara kobieta znowu przerwała im rozmowę. Upuściła żelazko na bluzkę i na próżno usiłowała chwycić się deski. Nogi ugięły się pod nią, opadła bezwładnie na ziemię, a jej przeciągłe wrzaski wypełniły aż pod sufit duszną izbę, w której szybko zaczął się rozchodzić drażniący zapach przypalonego materiału. Kobiety rzuciły się od pobliskich desek - wpierw do gorącego żelazka, aby uratować bluzkę, potem do niej - gdy tymczasem kierowniczka prasowalni pośpieszyła wojowniczo z drugiego końca sali. Kobiety przy dalszych deskach nadal pracowały, ale tak nierównomiernie, że strata ruchów dała jednominutowe opóźnienie w ogólnej wydajności prasowaczek z oddziału luksusowej bielizny.

- Pies by zdechł od takiego życia - mruknęła dziewczyna rzucając żelazko na podstawkę gestem zuchwałym i stanowczym. - Życie pracującej kobiety nie jest znowu takiej różowe, jak je opisują. Jeszcze trochę, a cisnę to wszystko!

- Mary! - Saxon wypowiedziała imię towarzyszki z wyrzutem tak głębokim, że musiała odstawić na chwilę żelazko, przez co straciła okrągłe dwanaście ruchów.

Mary rzuciła jej na pół wylęknione spojrzenie.

- Nie mówiłam tego poważnie, Saxon - wyjąkała. - Słowo daję. Ale powiedz tylko, czy taki dzień może nie działać człowiekowi na nerwy. Słyszysz?

Kobieta w konwulsjach leżała na wznak i bijąc piętami o podłogę wyła przeraźliwie, monotonnie, jak syrena parowa. Dwie prasowaczki chwyciły ją pod pachy, i zaczęły ciągnąć przez salę, ona zaś nie przestawała wyć i walić piętami. Otwarto drzwi i do środka wdarła się potężna fala ściszonego łoskotu maszyn, w którym utonęło walenie i wycie, zanim jeszcze drzwi z powrotem zostały zatrzaśnięte. O epizodzie przypominał tylko swąd przypalonego płótna unoszący się złowróżbnie w powietrzu.

- Człowiek może zwariować - powiedziała Mary.

Potem, bardzo długo, żelazka to podnosiły się, to opadały miarowo i tempo pracy w prasowalni ani trochę nie osłabło. Tymczasem kierowniczka przechadzała się po izbie powstrzymując groźnym wzrokiem wszelkie oznaki załamania czy histerii. Od czasu do czasu któraś z prasowaczek zgubiła na chwilę rytm, westchnęła lub jęknęła z cicha, a potem, znużona, lecz zdeterminowana, podejmowała znów pracę. Długi letni dzień dobiegał końca, ale upał nie zelżał i praca toczyła się dalej w jaskrawym blasku lamp elektrycznych.

O dziewiątej pierwsze kobiety zaczęły się zbierać do wyjścia. Góra luksusowej, krochmalonej bielizny zniknęła, tylko tu i tam na deskach leżały jeszcze jakieś resztki, nad którymi pochylały się prasowaczki.

Saxon skończyła pracę przed Mary i w drodze do drzwi zatrzymała się przy jej desce.

- Sobota wieczór i jeszcze jeden tydzień minął - powiedziała Mary posępnie. Policzki miała blade i zapadnięte, pod czarnymi oczami niebieskie sińce. - Jak myślisz, Saxon, ile zarobiłaś?

- Dwanaście dolarów i dwadzieścia pięć centów, - brzmiała odpowiedź leciutko zabarwiona dumą. - A miałabym więcej, gdyby nie ta paczka sfałszowanego krochmalu.

- Coś takiego! Bijesz mnie na głowę - pogratulowała Mary przyjaciółce. - Słowo daję, że jesteś prawdziwy wyścigowiec… Pożerasz te sztuki jedna po drugiej. Ja dostanę tylko dziesięć i pół, a cały tydzień ciężko pracowałam… Spotkamy się przy pociągu o dziewiątej czterdzieści. Umowa stoi. Połazimy trochę, dopóki się nie zaczną tańce. Po południu przyjedzie tłum moich znajomych.

W odległości dwóch bloków od pralni, w miejscu, gdzie pod łukową lampą stała na rogu gromadka łobuzów, Saxon przyśpieszyła kroku. Kiedy ich mijała, jej twarz przybrała nieświadomie wyraz surowy i twardy. Saxon nie dosłyszała wymamrotanej uwagi, ale po ordynarnym śmiechu, jaki jej towarzyszył, odgadła treść słów i zaczerwieniła się z gniewu. Szła przez chłodniejącą już noc, minęła dalsze trzy bloki, skręciła raz w lewo, raz w prawo. Po obu stronach stały domy robotnicze, drewniane, zniszczone przez wiatry i deszcze, o ścianach pokrytych łuską wiekowej farby ściemniałej od kurzu. Odznaczały się jedynie taniością i brzydotą.

Ciemno było bardzo, ale Saxon nie zabłądziła; gdy wyciągnęła rękę, przywitało ją znajome skrzypienie obluzowanej w zawiasach furtki. Wąską ścieżką okrążyła dom, machinalnie ominęła brakujący stopień i weszła do kuchni, gdzie migotał samotny płomyk gazu. Odkręciła kurek do końca, tak że gaz buchnął jasnym płomieniem. Izba była niewielka, ale panował w niej względny ład, brakowało bowiem sprzętów, które by ją mogły zagracić. Tynk na ścianach, wyblakły od pary licznych dużych prań, znaczyły pęknięcia powstałe ubiegłej wiosny w czasie wielkiego trzęsienia ziemi. Podłoga była nierówna, poprzecinana bruzdami i szerokimi szparami, a przed kominem tak zdeptana, że wyłatano ją dużą blaszanką po nafcie, sklepaną młotkiem na płask i złożoną podwójnie. Zlew, brudny ręcznik na rolkach, kilka krzeseł i drewniany stół dopełniały obrazu.

Ogryzek jabłka trzasnął jej pod bucikiem, kiedy przysuwała krzesło do stołu. Na postrzępionej ceracie czekała kolacja. Saxon wzięła do ust wystygłą fasolę, gęstą od zakrzepłego tłuszczu, ale odstawiła talerz i posmarowała masłem kromkę chleba.

Rozklekotana rudera zatrzęsła się od kroków ciężkich i wskazujących na brak próżności. Po chwili stanęła w drzwiach Sara, kobieta w średnim wieku, o obwisłych piersiach, rozczochranych włosach i tłustej twarzy pociętej bruzdami trosk i irytacji.

- Ach, to ty - mruknęła na przywitanie. - W żaden sposób nie mogłam trzymać dłużej ognia na kominie. Co za dzień! O mały włos nie padłam od tego gorąca. A mały Henry okropnie sobie przeciął wargę. Doktor musiał zeszyć ranę czterema szwami.

Sara podeszła bliżej i stanęła nad Saxon jak groźna góra.

- Co znowu z tą fasolą? - spytała zaczepnie.

- Nic, tylko… - Saxon wciągnęła w usta powietrze i dzięki temu nie wybuchnęła. - Po prostu nie jestem głodna. Ten upał przez cały dzień… W pralni było okropnie.

Odważnie wzięła do ust łyk zimnej herbaty, która parzyła się tak długo, że miała teraz smak kwasu, i odważnie, pod wzrokiem bratowej, przełknęła to i wypiła całą zawartość filiżanki. Otarła usta chusteczką i wstała.

- Pójdę chyba spać.

- Dziwne, że nie idziesz na tańce - syknęła Sara. - Swoją drogą ciekawe, że jak wracasz, co wieczór padasz ze zmęczenia, ale na tańce tobyś latała każdego dnia w tygodniu i wracała o Bóg wie której.

Saxon już miała coś powiedzieć, ale zacisnęła usta i zdołała się opanować. Potem nie wytrzymała i wybuchnęła:

- Czyś ty nigdy nie była młoda?

Nie czekając na odpowiedź poszła do swojego pokoju, który przylegał do kuchni.

Była to mała izdebka o wymiarach osiem stóp na dwanaście; i tu trzęsienie ziemi pozostawiło ślady na tynku ścian. Łóżko i krzesło z taniej sosny i bardzo stara komoda składały się na umeblowanie. Komodę pamiętała Saxon całe swoje życie. Jej obraz wpleciony był w najdawniejsze wspomnienia. Saxon wiedziała, że komoda przebyła wraz z jej rodzicami prerie w wielkim wozie pionierskim. Była z solidnego mahoniu, jeden bok miała pęknięty i wyszczerbiony - pamiątka po przekoziołkowaniu się wozu w Rock Canyon. Ślad po kuli w górnej szufladzie przypominał o walce z Indianami pod Little Meadow. O tych zdarzeniach mówiła jej matka. Powiedziała też, że komoda przybyła wraz z jej przodkami z Anglii na długo, zanim urodził się Jerzy Waszyngton.

Nad komodą wisiało lusterko. Pod ramkę wsunięte były fotografie młodych mężczyzn i kobiet oraz zdjęcia grupowe z pikników, na których młodzieńcy w kapeluszach zsuniętych zawadiacko na tył głowy obejmowali dziewczęta. Dalej wisiał barwny kalendarz, obok kolorowe ogłoszenia i rysunki wyrwane z magazynów. Od lampy gazowej u sufitu zwisało moc karnecików tanecznych, gęsto zapisanych.

Saxon zaczęła zdejmować kapelusz, nagle jednak usiadła na łóżku. Płakała cicho, usiłując stłumić łkanie, ale słaba zasuwka u drzwi puściła, drzwi otworzyły się bez szmeru i zaterkotał głos Sary:

- Co ty znowu wyprawiasz? Jak ci ta fasola nie smakowała…

- Nie, nie, to nie dlatego… - wyjaśniła prędko Saxon. - Jestem po prostu zmęczona i nogi mnie bolą. Nie byłam głodna, Saro. To tylko zmęczenie.

- Jakbyś się zajmowała tym domem - brzmiała odpowiedź - i musiała gotować i smażyć, i prać, i znosić to wszystko, co ja muszę znosić, miałabyś z czego być zmęczona. Masz powodzenie, a jakże. Ale poczekaj trochę. - Sara wybuchnęła złośliwym chichotem. - Poczekaj jeszcze trochę, to zobaczysz… Będziesz na tyle głupia, że wyjdziesz któregoś dnia za mąż, jak ja… a wtedy dostaniesz za swoje. Zaczną się bachory i bachory, i bachory… nie będzie już tańców i trzech par butów naraz, i jedwabnych pończoch. Masz teraz święte życie - o nikogo nie musisz się troszczyć, chyba tylko o siebie samą, i skacze koło ciebie kupa chuliganów, którzy mówią ci, jakie masz ładne oczy. Tfu! Któregoś pięknego dnia wyjdziesz za jednego z nich i wtedy czasem będziesz miała na zmianę podbite oko.

- Nie mów tak, Saro! - zaprotestowała Saxon. - Mój brat nigdy nie podniósł na ciebie ręki. Wiesz o tym.

- Ma się rozumieć, że nie podniósł. Za mało ma na to oleju w głowie. Ale swoją drogą i tak jest lepszy niż ta hołota, z którą latasz, chociaż na przyzwoite życie zarobić nie potrafi i własnej żonie trzech par butów nie kupi. O niebo jest lepszy od tych łobuziaków, na których żadna przyzwoita kobieta nie chciałaby nawet spojrzeć. Nie mogę zrozumieć, nie wiem, jakim cudem uniknęłaś dotąd nieszczęścia. Może młodzi są teraz mądrzejsi w tych sprawach… nie wiem. Ale wiem jedno. Młoda dziewczyna, co ma trzy pary butów i myśli tylko o tym, jak by się zabawić, dostanie zdrowo za swoje któregoś pięknego dnia. Tyle tylko mogę powiedzieć. Za mojej młodości tak nie bywało. Moja matka złupiłaby mi skórę, jakbym się zachowywała tak jak ty. I miałaby rację, a teraz na świecie jest wszystko na wywrót. Weź swojego brata. Nic, tylko biega na socjalistyczne wiece i zamiast żyć w zgodzie z pracodawcami, drze z nimi koty i wygrzebuje z kieszeni pieniądze na dodatkowe składki strajkowe dla związku, co oznacza mniej chleba dla jego własnych dzieci. Przecież za te składki, które płaci, mogłabym mieć siedemnaście par butów, jakbym była dość dumna, żeby tyle chcieć, Popamiętasz moje słowa - któregoś dnia Tom trafi do kozy, a co się wtedy z nami stanie? Co ja wtedy pocznę, biedna, z pięcioma gębami do żywienia i bez jednego centa w domu?

Umilkła, bo zabrakło jej tchu, ale aż kipiała od słów, które się w niej zebrały.

- Och, Saro, proszę cię, zamknij drzwi! - powiedziała błagalnie Saxon. Drzwi huknęły, ale zanim Saxon ponownie zaniosła się płaczem, usłyszała, jak jej bratowa stąpa ciężko po kuchni i na głos mówi do siebie.


Rozdział drugi

 

Przy wejściu do Weasel Park każda kupiła bilet dla siebie. I każda kładąc pół dolara uświadomiła sobie dokładnie, ile sztuk luksusowej bielizny musiała na to uprasować. Pora była wczesna, nie zebrały się więc jeszcze tłumy, ale przybywali już murarze obładowani wielkimi koszami z jedzeniem i dziećmi - zdrowa, krzepka klasa robotników, dobrze zarabiających i obficie żywionych. Tu i tam widziało się między nimi szczuplejsze i niższe postacie ludzi, których tożsamości nie zdołało ukryć dostatnie amerykańskie odzienie, postacie wysuszone nie tylko przez wiek; lecz także przez biedę lat chudych i dawne znoje. Byli to ich dziadkowie i babki, którzy światło dzienne ujrzeli na starej irlandzkiej ziemi. A gdy tak kuśtykali ze swoim bujnym potomstwem, które żywiło się lepiej niż oni, twarze ich wyrażały zadowolenie i dumę.

Mary i Saxon nie należały do ich grona. Nie znały ich nawet, nie miały między nimi przyjaciół. Było obojętne, czy festyny urządzali Irlandczycy, Niemcy czy Słowianie; czy gospodarzami pikników były związki murarzy, piwowarów czy rzeźników. One, Saxon i Mary, należały do tłumu tancerzy, który powiększał o pewien stały procent wpływy z biletów wejściowych na wszelkie tego rodzaju zabawy.

Przechadzały się między kioskami, gdzie łuskano już fistaszki i palono kukurydzę na dzisiejszy dzień. Potem poszły obejrzeć podłogę w pawilonie do tańca. Saxon objęła wyimaginowanego partnera i odtańczyła kilka pas wirowego walca. Mary klasnęła w ręce.

- Słowo daję! - zawołała. - Jesteś pyszna! A te pończochy to cudo!

Saxon uśmiechnęła się z wdzięcznością, wysunęła stopę w aksamitnym pantofelku na wysokim obcasie i leciutko uniósłszy czarną obcisłą spódnicę, odsłoniła zgrabną kostkę i delikatny łuk łydki; biała skóra prześwitywała przez cieniutką jak pajęczyna, czarną jedwabną pończochę za pięćdziesiąt centów. Saxon była smukła i niezbyt wysoka, ale jej ciało miało kobiecą krągłość. Ubrana była w białą bluzkę z plisowanym żabotem z taniej koronki, przepiętym modną broszką z imitacją korala. Na bluzkę włożyła szykowny żakiecik z rękawami do łokcia, strój zaś uzupełniła długimi rękawiczkami z imitacji zamszu. Jedynym naturalnym elementem jej wyglądu były nie tknięte przez żelazka kędziorki włosów, które wymykały się spod maleńkiego, zawadiackiego kapelusika z czarnego aksamitu, zsuniętego nisko na czoło.

Czarne oczy Mary zabłysły radością na ten widok. Podbiegła do Saxon, schwyciła ją w ramiona, uścisnęła ze wszystkich sił i ucałowała. Później, zawstydzona tym wybuchem, zarumieniła się i wypuściła ją z objęć.

- Strasznie mi się podobasz - zawołała z zapałem. - Gdybym była mężczyzną, ręce same by mi się po ciebie wyciągały! Zjadłabym cię żywcem, słowo daję.

Wyszły z pawilonu dłoń w dłoń i przechadzały się po słońcu, radośnie wymachując splecionymi rękami, znajdując w wesołości odprężenie po ciężkim znoju tygodnia. Przewieszone przez balustradę otaczającą wybieg dla niedźwiedzia, przyglądały się z drżeniem ogromnemu przybyszowi z obcych stron, a potem prędko pobiegły pod klatkę z małpami i przez dziesięć minut zanosiły się od śmiechu. Wędrując przez rozległe tereny zerknęły w dół na małą bieżnię u stóp naturalnego amfiteatru, gdzie wczesnym popołudniem miały się odbyć zawody. Potem zwiedziły las poprzecinany licznymi ścieżkami, na końcu których zaskakiwały coraz to nowe widoki malowanych na zielono ogrodowych stołów i ławek ukrytych wśród liściastych altan, częstokroć zajętych już przez rodziny murarzy. Wreszcie rozłożyły gazetę na zielonym, osłoniętym drzewami zboczu i usiadły na puszystej trawie, wysuszonej promieniami kalifornijskiego słońca. Częściowo zrobiły to dlatego, że skusiła je rozkoszna bezczynność po sześciu dniach nieustannego ruchu, częściowo, aby wypocząć przed tańcami.

- Bert Wanhope na pewno przyjdzie - szczebiotała Mary. - A obiecał, że przyprowadzi Billa Robertsa… Wielkiego Billa, jak go chłopcy nazywają. Bill Roberts jest po prostu wyrośniętym chłopcem, ale straszny z niego gagatek. Jest zawodowym bokserem i wszystkie dziewczyny za nim latają. Ja się go boję. W rozmowie nie jest taki znowu dowcipny. Trochę przypomina tego wielkiego niedźwiedzia, cośmy go przed chwilą widziały. Wrr! Wrrr! - i zaraz odgryzie ci głowę. Tak naprawdę to nie jest bokserem, tylko woźnicą i należy do związku. Pracuje w firmie Corberly i Morrison. Ale czasami walczy w klubach. Większość mężczyzn się go boi. Ma strasznie gwałtowne usposobienie i uderzyć człowieka to dla niego jak zjeść chleb z masłem. Nie będzie ci się podobał, chociaż tancerz z niego doskonały. Waży dużo, ale w tańcu lekki jak piórko. Tak czy siak, powinnaś z nim zatańczyć. A poza tym rękę ma szeroką. Niczego nie pożałuje. Tylko niech go licho! Straszny zabijaka!

Rozmowa, a właściwie monolog toczył się dalej. Mary wracała wciąż do osoby Berta Wanhope’a.

- Wygląda mi na to, że bardzoście się ze sobą zaprzyjaźnili - zaryzykowała Saxon.

- Jutro bym za niego wyszła! - rzuciła Mary impulsywnie. Nagle twarz jej stała się beznadziejnie smutna, niemal surowa w swojej żałosnej bezradności. - Tylko że on mnie o to nie prosi. Bo on jest… - Umilkła, ale zaraz wybuchnęła namiętnie. - Uważaj na niego, Saxon, jakby się tak kiedy zaczął do ciebie zalecać! Straszny z niego numer. Ale mimo to jutro bym za niego wyszła. Inaczej mnie nie dostanie. - Otworzyła już usta, ale nie powiedziała nic, tylko ciężko westchnęła. - Dziwny jest ten świat, prawda? - dodała. - Właściwie śmiechu wart. A wszystkie gwiazdy to też światy. Ciekawe, gdzie jest Pan Bóg. Bert Wanhope powiada, że Boga nie ma. Ale on jest okropny. Mówi straszne rzeczy. Ja tam wierzę w Boga. A ty, Saxon? Co myślisz o Bogu?

Saxon wzruszyła ramionami i roześmiała się.

- Ale kto popełnia złe uczynki, ten dostanie za swoje. Prawda, Saxon? - nalegała Mary. - Wszyscy tak mówią… z wyjątkiem Berta. Ben uważa, że może robić, co mu się żywnie podoba, a za swoje i tak nie dostanie, bo jak umrze, to będzie nieżywy, a wtedy chciałby zobaczyć, czy ktoś najgorszym nawet pyskowaniem potrafi go wskrzesić. Czy on nie jest okropny? Ale to wszystko takie właściwie śmieszne. Czasem, jak sobie pomyślę, że Bóg nigdy nie spuszcza ze mnie oka, strasznie się zaczynam bać. Czy ty przypuszczasz, że Bóg wie, co ja teraz mówię? A w ogóle, Saxon, jak on może wyglądać?

- Nie wiem - odparła Saxon. - Po prostu zabawny z niego osobnik.

- Saxon! - jęknęła Mary.

- Kiedy tak jest, sądząc z tego, co ludzie o nim mówią - ciągnęła Saxon rezolutnie. - Mój brat uważa, że jest podobny do Abrahama Lincolna. A Sara twierdzi, że nosi bokobrody.

- Ja znowu jakoś nigdy nie mogę go sobie wyobrazić z przedziałkiem - dorzuciła Mary ważąc się na tę śmiałą myśl, ale jednocześnie drżąc z przerażenia. - Moim zdaniem nie może mieć przedziałka. Dopiero to byłoby zabawne.

- Wiesz, jak wygląda ten mały, pomarszczony Meksykanin, który sprzedaje zgadywanki z drutu? - spytała Saxon. - No, więc dla mnie Bóg jakoś zawsze jest do niego podobny.

Mary wybuchnęła śmiechem.

- A to ci pomysł! Nigdy o nim tak nie myślałam. Jak na to wpadłaś, Saxon?

- Bo uważam, że Bóg, jak ten mały Meksykanin, handluje zgadywankami. Każdemu daje jedną i potem ludzie przez całe życie próbują ją rozwiązać. Ale nie potrafią. Ja w żaden sposób nie mogę rozwiązać mojej. Nie wiem, od której strony zacząć. A pomyśl tylko o zgadywance, jaką dostała Sara. Zresztą Sara jest częścią zgadywanki Toma i przez nią Tom ma więcej kłopotów z rozwiązaniem własnej. A oni i w ogóle wszyscy, których znam - nie wyłączając ciebie - są częścią mojej zgadywanki.

- Może z tym to masz nawet rację - powiedziała Mary z namysłem. - Ale Bóg nie wygląda jak ten mały, żółty Meksykanin. Na to się nie dam nabrać! Bóg nie wygląda jak człowiek. Pamiętasz, co jest napisane na ścianie w Armii Zbawienia? „Bóg jest duchem”.

- To jeszcze jedna z jego zgadywanek, bo przecież nikt nie wie, jak wygląda duch.

- To prawda. - Mary przypomniała sobie coś i zadrżała ze strachu. - Ile razy próbuję pomyśleć o Bogu jako o duchu, zawsze widzę Hena Millera, jak cały okryty prześcieradłem gonił nas, kiedy byłyśmy małe. Nie wiedziałyśmy, że to on, i o mało nie umarłyśmy ze strachu. Mała Maggie Murphy zemdlała, a Beatrice Peralta upadła i okropnie sobie podrapała twarz. Jak teraz pomyślę o duchu, widzę tylko białe prześcieradło uganiające się w ciemnościach. Ale tak czy siak, Bóg jest niepodobny do tego małego Meksykanina i nie nosi przedziałka.

Dźwięk muzyki płynący od strony pawilonu tanecznego poderwał dziewczęta na nogi.

- Mogłybyśmy zatańczyć ze dwa razy, zanim pójdziemy coś zjeść - zaproponowała Mary. - A potem zaraz będzie popołudnie i przyjdą chłopcy. Większość z nich to straszne skąpiradła i nie przyjeżdżają wcześniej tylko dlatego, żeby się wymigać od zaproszenia dziewczyny na obiad. Ale Bert lubi wydawać pieniądze, tak samo Bill. Jeżeli inne dziewczęta nie wejdą nam w paradę, Bert i Bill zaproszą nas do restauracji. Chodźmy, Saxon, prędko!

Kiedy przyszły do pawilonu, na parkiecie kręciło się zaledwie kilka par. Mary i Saxon zatańczyły pierwszego walca ze sobą.

- Idzie Bert - szepnęła Saxon, gdy po raz drugi okrążały salę.

- Udawaj, że ich nie widzisz - odpowiedziała Mary. - Będziemy tańczyły dalej. Niech sobie nie wyobrażają, że za nimi latamy.

Ale Saxon zauważyła silniejszy rumieniec na policzku przyjaciółki i usłyszała jej przyśpieszony oddech.

- Widziałaś tego drugiego? - spytała Mary prowadząc Saxon w długim okrążeniu wzdłuż przeciwległej ściany pawilonu. - To był Bill Roberts. Bert powiedział, że go przyprowadzi. Bert zaprosi mnie na obiad, a Bill ciebie. Zobaczysz, będzie świetna zabawa. Żeby tylko ta orkiestra nie przestała grać, zanim wrócimy na tamtą stronę sali.

Okrążyły więc salę w zamiarze złowienia tancerzy i zapewnienia sobie obiadu - dwie hoże, młode istoty, które tańczyły naprawdę dobrze i które okazały radosne zdumienie, kiedy orkiestra nagle umilkła osadzając je w miejscu niebezpiecznie bliskim upragnionego celu.

Bert i Mary zwracali się do sobie po imieniu, ale dla Saxon Bert był „panem Wanhope”, chociaż on nazywał ją po prostu Saxon. Przedstawieni sobie zostali tylko Saxon i Bill Roberts. Ceremonii tej dopełniła Mary w podnieceniu i z wymuszoną swobodą.

- Pan Roberts - panna Brown, moja przyjaciółka. Na imię jej Saxon. Czy to nie okropne imię?

- Mnie się podoba - odparł Bill zdejmując kapelusz i wyciągając rękę. - Miło mi panią poznać.

Gdy spotkały się ich ręce i Saxon poczuła stwardniałą od lejców skórę na dłoni Billa, jej bystry wzrok dostrzegł wiele. On zauważył tylko jej oczy, które zresztą wydały mu się niebieskie. Dopiero później, w ciągu dnia, spostrzegł, że są szare. Natomiast Saxon zobaczyła jego oczy takie, jakie naprawdę były - ciemnoniebieskie, duże i ładne w jakiś pochmurno chłopięcy sposób. Zobaczyła także, że patrzą prosto. Spodobały jej się te oczy, tak jak spodobała jej się ręka, którą w przelocie spostrzegła, i dotyk tej ręki. Zobaczyła też - choć niezbyt wyraźnie - krótki, prosty nos, różowość policzków i stanowczą, krótką linię profilu między nosem a górną wargą. Potem jej zachwycone spojrzenie dostrzegło w przelocie kształtne i duże wargi o szlachetnym zarysie, odsłaniające w ładnym uśmiechu wspaniałe, białe zęby. „Chłopiec, wielki mężczyzna–chłopiec” - pomyślała. A gdy uśmiechnęli się do siebie i Saxon wysuwała rękę z jego dłoni, zaskoczył ją przyjemny widok jego włosów - kędzierzawych i jasnych, przywodzących na myśl najbledsze złoto, chociaż właściwie były na to zbyt płowe.

Tak był jasny, że patrząc na niego Saxon pomyślała o postaciach na scenie, które widywała, takich jak Ole Olson i Yon Yonson. Ale na tym wyczerpywało się podobieństwo. Ograniczało się jedynie do kolorytu, bo oprawę oczu miał Bill Roberts ciemną, a same oczy nie patrzyły na świat z jakby dziecinnym zdumieniem, były natomiast chmurne i zdradzały temperament. Co więcej, ubrany był w szyte na miarę ubranie z gładkiego, brązowego sukna, na którym Saxon natychmiast się poznała, szacując je w duchu na sumę nie mniejszą niż pięćdziesiąt dolarów. Ponadto Bill nie miał w sobie nic z niezdarności skandynawskich imigrantów. Przeciwnie, należał do tych rzadkich mężczyzn, którzy promieniują fizycznym wdziękiem poprzez niezgrabne odzienie cywilizowanego człowieka. Każdy jego ruch był sprężysty, swobodny i z góry obmyślony. Saxon nie widziała tego wszystkiego i nie analizowała. Widziała tylko mężczyznę o pięknej postawie i ruchach. Wyczuwała raczej niż dostrzegała spokój i pewność gry jego mięśni; wyczuwała w nim także obietnicę spokoju i wytchnienia, szczególnie pociągającą dla kogoś, kto przez sześć dni w tygodniu prasował w pośpiechu luksusową bieliznę. Podobnie jak przyjemny był dla niej dotyk jego ręki, tak też w sposób mniej uchwytny on sam - ciałem i duszą - wydał się Saxon miły.

Gdy wziąwszy jej karnecik zaczął wzorem wszystkich młodych ludzi przekomarzać się z nią i żartować, Saxon pojęła, jak nieoczekiwanie szybko spodobał jej się ten człowiek. Nigdy żaden mężczyzna nie wywarł na niej takiego wrażenia. Zastanawiała się w duchu: czy to jest ON?

Tańczył wspaniale. Odczuwała radość, jaką zwykle odczuwają dobre tancerki, gdy trafią na godnego siebie partnera. Wdzięczne i płynne ruchy jego ciała harmonizowały doskonale z rytmem muzyki. Ani jednego wahania, ani sekundy niepewności. Saxon zerknęła na Berta, który prowadząc Mary „z rozmachem”, okrążał długi parkiet nierzadko powodując karambole z coraz liczniejszymi parami. Smukły, wysoki, cienki w pasie Bert miał po swojemu ruchy zręczne i był uważany za dobrego tancerza, ale taniec z nim nigdy nie sprawiał Saxon specjalnej przyjemności. Psuły go jak gdyby szarpnięcia - szarpnięcia, których właściwie nie było, ale które zawsze groziły. Umysł Berta działał jakby spazmatycznie. Był za szybki albo raczej bezustannie zagrażał nadmierną szybkością. To denerwowało. Bert rozsiewał wokół siebie niepokój.

- Tańczy pani jak mało kto - powiedział Bill Roberts. - Wiele razy słyszałem od znajomych, że pani świetnie tańczy.

- Lubię taniec - odparła. Ale ze sposobu, w jaki to powiedziała, wyczuł że nie ma ochoty na rozmowę, i tańczył dalej w milczeniu, podczas gdy ona z wdzięcznością oceniła, jak tylko kobiety potrafią ocenić, okazywane jej względy. W życiu Saxon okazywanie kobiecie względów było zjawiskiem rzadkim. Czy to jest ON? Przypomniała sobie słowa Mary: „Wyszłabym za niego jutro” i złapała się na tym, że rozważa możliwość małżeństwa z Billem Robertsem nazajutrz - gdyby jej to zaproponował.

Z półprzymkniętymi oczami, rozmarzona, tańczyła w uścisku władczej siły, która kierowała jej ruchami. Bokser zawodowy! Przebiegł ją dreszcz złośliwego, przewrotnego zadowolenia na myśl o tym, co by Sara powiedziała, gdyby mogła ją teraz zobaczyć. Tylko że on nie był bokserem, a woźnicą.

Nagle krok taneczny wydłużył się, siła tancerza stała się bardziej zniewalająca i Saxon, porwana w górę, popłynęła przez salę, chociaż jej stopy obute w aksamitne pantofelki ani razu nie oderwały się od podłogi. Potem nagle krok zmienił się z posuwistego na wirowy i Saxon poczuła, że Bill odsuwa ją nieco od siebie, aby spojrzeć jej w twarz i śmiać się razem z nią - śmiać się z radości, że dokonali takiego wyczynu. A gdy w kilku ostatnich taktach orkiestra zwolniła tempo, oni też zwolnili, aż ich taniec rozpłynął się wraz z muzyką w jednym wydłużonym, posuwistym pas i znieruchomiał wraz z ostatnim tonem.

- Co jak co, ale jeśli idzie o taniec, to jesteśmy dla siebie stworzeni - powiedział, gdy szli w kierunku Mary i Berta.

- Było jak we śnie - odparła.

Saxon powiedziała to tak cicho, że Bill musiał się pochylić i wtedy zobaczył na jej policzkach rumieniec i odbicie tego rumieńca w oczach, które lśniły ciepłem delikatnym i zmysłowym. Wziął jej karnecik i z powagą, ogromnymi literami, wypisał swoje nazwisko w poprzek całej strony.

- Teraz go zmarnowałem - powiedział zuchowato. - Na nic się nie przyda.

Przedarł karnecik i odrzucił na bok.

- Następny tańczysz ze mną, Saxon - zawołał Bert, gdy do nich podeszli. - Ty, Bill, weźmiesz Mary.

- Nic z tego, Bert - brzmiała odpowiedź. - Postanowiliśmy z Saxon razem przetrwać ten dzień.

- Uważaj, Saxon - ostrzegła ją żartobliwie Mary. - Gotów się jeszcze w tobie zadurzyć.

- Na dobrej rzeczy potrafię się poznać od pierwszego wejrzenia - powiedział szarmancko Bill.

- Ja też - zachęciła i pomogła mu Saxon.

Mary przyglądała im się z udanym przerażeniem, a Bert powiedział dobrotliwie:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin