Uniłowski Zbigniew - Wspólny pokój.pdf

(911 KB) Pobierz
41141831 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
41141831.001.png 41141831.002.png
Zbigniew Uniłowski
Wspólny pokój
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Rozdział I
Godzina ósma minut dziesięć rano. Jest to pora przyjazdu pociągu pośpiesznego z Zakopa-
nego do Warszawy. Lokomotywa drży jeszcze jakby i otacza się kłębami pary zmieszanej z
mgłą poranną. Zmęczeni całonocną podróżą ludzie suną przez szary peron, tłoczą się niemra-
wo przy oddawaniu biletów, przechodzą przez olbrzymią poczekalnię, aby wyjść od strony
miasta. Pakują się wraz z tobołami między cztery ścianki czarnych taksówek, które jak
wstrętne, duże robaki wiozą je między posępne domy.
Rosły, opalony chłopak stanął na stopniach dworca, uwolnił ręce od ciężaru dwóch znisz-
czonych walizek i począł wycierać sobie twarz kolorową chustką do nosa. Jego wesołe oczy
błądziły po wszystkim, co go otaczało; tupnął parę razy obcasem w stopień, wsłuchując się w
kamienny dźwięk – dźwięk miasta; skierował wzrok w mgliste niebo, przesunął nim po mo-
krych dachach, westchnął i stał tak z chustką w ręku, namyślając się, gdzie skierować swe
kroki. „Mógłbym pójść do ciotki, ale, Boże! – ten cuchnący, parterowy pokój z ich czwor-
giem po moim zakopiańskim komforcie, nie, to nie dla mnie – a przy tym chciałbym trochę
pracować, cóż robić, u diabła, wynająć jakąś ciupkę i płacić sześćdziesiąt złotych to też nie
interes”. Zakłopotany był, co mu nie przeszkadzało patrzeć wesoło na ludzi. Odmówił traga-
rzowi ruchem głowy, jak gdyby chciał się usprawiedliwić, że stoi tak tutaj z tymi walizkami,
schował chustkę do kieszeni, gwiżdżąc cichutko. „Tak, nie ma rady, trzeba pójść do Zyg-
munta, bo o ciotce nie ma co myśleć, znowu wpadnę ze swoimi płucami”.
Chwycił rześko walizki i skręcił w ulicę Chmielną, ale przypomniał sobie, że Zygmunt
mieszka na Nowiniarskiej, wsiadł więc do taksówki. Jadąc, widział szyldy i wystawy sklepo-
we, pomyślał, że jeszcze wczoraj był w Zakopanem, przypomniał sobie wspaniałą plastykę
gór w śniegu, zdrowe, mroźne powietrze i dzwonki sań. Spojrzał w ołowiane niebo, na wil-
gotne domy i zabłocony trotuar. Zrobiło mu się smutno – pocieszył się, że marzec w mieście
zawsze jest taki, ale oczy jego straciły swój wesoły blask.
Rześka staruszka wskazała mu drzwi na pierwszym piętrze. Przyjaźnił się z Zygmuntem,
ale nie był u niego nigdy, adres miał w liście. Przeczytał na drzwiach samo tylko nazwisko:
„Stukonis”, i zapukał. Drugi raz musiał zrobić to gwałtowniej. Otworzył mu zaspany Zyg-
munt. Był w bieliźnie i uskoczył szybko w głąb mieszkania przed chłodem. Ujrzawszy w
świetle pokoju gościa, po wiedział radośnie:
– Jak się masz, Salis, bardzo jestem zadowolony, że cię tu widzę, siadaj, opaliłeś się!
Salis usiadł. W nosie miał jeszcze zapach kawy i ustępu – tam, z kuchni. Machinalnie od-
powiedział: „Tak” – spojrzał na umęczoną snem twarz Zygmunta, podszedł do niego i ucało-
wali się. Zygmunt, w kalesonach i koszuli na środku pokoju, zadawał pytania, drapiąc się w
plecy:
– Czy dostałeś mój list? No widzisz, tak jest tutaj. To ty pół roku siedziałeś tam, w tym
Zakopanem, ale chyba teraz jesteś już zdrów?
– Tak, czuję się zupełnie dobrze. Chorowałem długo i nudnie. Te pół roku suchego kaszlu,
połykania świeżego powietrza na werandzie i rozmyślań bokiem mi już wylazło. Mam wra-
żenie, że może trochę zinteligentniałem, wiesz – samotność, tego ten... Tam. jest tylko ładnie,
zwłaszcza jeśli chodzi o przyrodę. Ale żeby z tego korzystać, trzeba być zdrowym. No, teraz
jest już lepiej, mam nadzieję, że...
– Możesz tu mieszkać, mówiłem z matką. Patrz, takie tu urządzenie, o, to jest ten pokój,
ale spać będziesz w alkowie, w kącie postawi ci się łóżko.
4
– Bo widzisz, chodzi mi o to, żebym mógł pisać, ostatnio nic nie robiłem. Jeśli się ma
dwadzieścia jeden lat, to nie należy poprzestawać tylko na marzeniach o sławie, tak jak my to
wszyscy robimy, nie wyłączając i ciebie. U ciotki nie mogę, bo ciasno, a oprócz tego przy-
zwyczaiłem się do pewnych wygód, jak własny ręcznik i grzebień. Ktoś tu jeszcze mieszka?
– A jakże, w tamtym pokoju matka i dwie panienki, w tym tylko mój brat i jeden student –
o, widzisz to polowe łóżko, to jego – agronom. Tu jest zupełnie nieźle; matka wychodzi rano
razem z jedną z tych panienek, do zajęcia. Zostawia kawę na płycie. Druga panienka uczy się
akuszerii, czasem nie ma jej cały dzień, a czasem jest, ale taka spokojna. Mówię ci, fajnie
jest! Mój brat chodzi do szkoły chemicznej – śpi na tej kanapie. Może się kawy napijesz? Nie,
no to ja będę pił, bo jeszcze śniadania nie jadłem.
Salis podszedł do lustra, poprawiając sobie krawat; zastanowił się nad ceną tego kąta i za-
raz zapytał:
– A nie wiesz, ile będę musiał płacić? Zygmunt jadł śniadanie, z ustami pełnymi jadła od-
powiedział, że nie wie, że jest to sprawa matki. W jego głosie Salis odczuł ciepło przyjaźni i
nieprzywiązywanie wagi do tego pytania. Nieuchwytna sztuczność na początku rozmowy
znikła teraz i obaj poczęli sobie gawędzić serdecznie. Mówili o tym, co ich najbardziej intere-
sowało: o tej swojej tak młodej literaturze, o kolegach, z którymi tworzyli razem grupę piszą-
cych; że ów leniwy, a tamten niezdolny – ale zaraz spojrzeli sobie w oczy i roześmieli się, bo
nie wiedzieli, co o sobie powiedzieć. Przez okno pokoju wpadało anemiczne miejskie słońce i
jasna smuga światła padła na bosą nogę Zygmunta; patrząc na nią, Salis myślał o rannej mgle
i o tym, że słońce tutaj jest takie blade, a noga Zygmunta niezbyt czysta; zapytał zaraz, czy
będzie miał gdzie pisać, na co Zygmunt wskazał mu biurko. Było ono wielkie i szerokie, z
blatem pokrytym czarną ceratą, w wielu miejscach poplamioną atramentem. Stały na nim
buteleczki jakieś, większe i mniejsze, trzy muszle, parę figurek z gipsu i jedna z miedzi czy
brązu przedstawiająca robotnika z wzniesioną do góry pochodnią. Prócz tego wazoniki, dwie
stare gąbki, mnóstwo obsadek ze stalówkami i bez, leżały na nim gazety i rozsypany był tytoń
i okruchy chleba. Zygmunt skończył jeść, przeciągnął się i powiedział:
– No, Lucek, rozejrzyj się, możesz nawet iść do drugiego pokoju, bo w tej chwili nie ma
tam nikogo, ja tymczasem pójdę do ustępu i potem zacznę się ubierać. Ale, tyś nie widział
mego tomiku, przejrzy no: pierwsza książka!
Lucjan usiadł na otomanie i począł przeglądać książkę Zygmunta: był to mały tomik wier-
szy, które Lucjan już znał, począł więc rozglądać się po pokoju. Brak firanek w oknach czynił
wrażenie jasności i pustki, mimo że sprzętów było w nim wiele. Między oknami pod ścianą
stała komoda z mnóstwem drobiazgów, z dużym lustrem pośrodku i dwoma wazonami z we-
tkniętymi w nie pawimi piórami. W kącie pokoju, obok otomany, stała etażerka pełna ksią-
żek, zniszczonych, kurzem pokrytych, papierów w rulon zwiniętych i... buteleczek. Siedział
na solidnej otomanie, wytartej nieco – koloru bordo, przed sobą miał stół z żółtą i brudną
serwetą. Obok stało polowe łóżko studenta. Na ścianach wisiały przeróżne obrazy i fotogra-
fie: mały aniołek z kwiatkiem w rączce obok poważnego, wąsatego mężczyzny. Grupa robot-
ników pod ślubną parą. Dymiące kominy fabryczne przy całującej się parze, kolorowe zwie-
rzęta, jeleń uciekający przed sforą psów i myśliwym, obraz Matki Boskiej z dwoma cięciami
na policzku. Lucjan przymknął oczy; z kuchni dochodziło kapanie wody z nie dokręconego
kranu i postękiwania Zygmunta, zza okien – głuchy gwar ulic. Zegar dał za wiele uderzeń w
stosunku do godziny, potem uszu Lucjana doszedł szum spuszczonej wody i roześmiany
Zygmunt wszedł do pokoju; począł się niedbale i szybko ubierać.
– Słuchaj, Zygmuś – zapytał Lucjan – skąd tutaj tyle tych buteleczek, obsadek, papieru?
– Przeszkadzają ci – odparł z uśmiechem. – Tutaj kreślarze dawniej mieszkali; to po nich,
a teraz ten agronom czy leśnik też musi coś kreśli, bo często go widzę pochylonego nad sto-
łem. Obejrzyj lepiej alkowę.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin