Gorzkowski Maryan - KSIĘDZÓWNA.doc

(817 KB) Pobierz

 

Gorzkowski Maryan

KSIĘDZÓWNA

 

Obok starej i nieco skurczonej wiejskiej cerkiewki szła :7, tyłu ścieżka, prowadząca w dół aż do płotu, przy którym na wpół otwarta i zawsze drgająca chwiała się furtka. Co mie­niąc prawie ktoś zawsze musiał te furtkę prostować, poprawiać; .zakładać chrustem jej boki, nowe związywać do niej u góry zawiasy z płótna starego, z łyka, albo ze sznurka niepotrze­bnego, lecz wkrótce wracała ona do swej pierwotnej, a zawsze tej samej postaci: nigdy nie można było jej zamknąć, nigdy odnowić. Za furtką był mały ogródek, szły różne grzędy po- nasadzane kapustą, fasolą, koprem, cebulą i wszelką ogrodo- -winą najniezbędniejszą dla kuchni; z których jedne były już ¡znacznie i nadskubane i zcięte, inne cokolwiek powiędłe od .stąpania nóg ludzkich, a tylko niektóre w ustroniu, mając spó­źniony wzrost, jako niewłaściwe do użytkowania, zieleniły się bujnie w młodzieńczej świeżości.

Za grzędami, które z łatwością można było ominąć, idąc j>o utartych obok ścieżkach, stał dom starej już może budowy,

ale starannie podtrzymywany. Wysoki, słomiany dach jak gdyby jakimś ciężkiem futrem z wilków pokrywał ściany jego, a wszyst­kie źdźbła snopów na dachu koleją czasu tak się już mocno- poprzylepiały ze sobą, że cała przestrzeń dachu od góry do- dołu zdawała się być pomalowaną jakąś grubą i ciemną po­włoką. Ściany domu były dość białe, pośrodku były drzwi do' ogródka zasadzone zielonym powojem; przy łodygach i liściach wisiała klatka ze szczygłem, który skacząc przychylał co chwila główkę, patrząc na łażące po listkach komary i muszki, a przy oknach, które wychodziły na ogród, stały doniczki z kwiatami' lecz których nikt jednak nigdy nie widział rozkwitniętemi. We­wnątrz domu panował tak osobliwy porządek, że nawet okna rzadko się ldedy odmykały, z obawy by nie wleciały doń muchy z podwórza. Z tego powodu we wszystkich prawie izbach było dość gęste powietrze, a każdy wchodzący nim się ukłonił, przywitał, musiał pomrugać czas jakiś swym nosem kichnąć lub westchnąć jakby uczuwszy nadspodziewane, lecz smutne wrażenie.              ,

Dom ten był właśnie plebaniją księdza Maksyma, który wraz z żoną i z dorosłą córka, jako miejscowy proboszcz wschodniego obrządku w nim zamieszkiwał nie dawno.

Ksiądz Maksym, tułając się dawniej w różnych małych parafijach przemyślskiej dyecezyi, po długich i bardzo koszto­wnych zabiegach otrzymał tę parochiję, która liczyła się- do najzyskowniejszych w powiecie. Wieś, która obecnie należała do dusz pasterza, osiedlona przez licznych włościan, miała trzy karczmy, przy których zwykle zaczynały się śluby, kończyfy się chrzty i pogrzeby, a wszelkie wiejskie większe i mniejsze: rozstrzygały się sprawy. Żydzi po karczmach bardzo mistrzów* sko czuwali nad dałem i duszą wiejskiego ludu, to obudzaniem. w wieśniakach namiętnych uczuć miłości, z których zawiązy­wały się wesela, śluby; to pokrzepiali ich smutki pewną otu-

»cha, radząc, by je puścili w niepamięć, które się jednak tylko przy kieliszku skutecznie odbywały; to zbliżali strony zwaśnione ■do ugody; tak, że apostolstwo tych arendarzy, ich wpływ i kierunek nad ludem bardzo ułatwiał prace, które pozornie i z obowiązku do dusz pasterzy należały.

Pod każdym więc względem wieś, oddana moralnej pie­czołowitości księdza Maksyma, była bardzo dogodną nie tylko >dla niego, ale i dla wszystkich duchownych; osiedlona przez licznych włościan związanych od dawna najściślejszym stosun­kiem i opieką, które się w karczmach jakby w najpotężniej- szem źródle skupiały, nie dostarczała zbyt wiele trudu dla księ­dza : była w pobliżu Przemyśla, miała dla księdza bardzo uro­dzajną glebę, las, pasiekę; a jak niosło ludowe podanie, każdy ksiądz w niej zamieszkały bez zbytniej pracy, bez wysileń i po­święcenia dla spraw ludowych w krótkim czasie zwykle się .stawał bogaczem.

Już samo nawet nazwisko wsi tej było ponętne: wieś zwano Złotówką; a gdy po śmierci jakiego parocha w niej się odkryło probostwo, to grecko-katolicki konsystorz w Prze­myślu tak był zarzucony podaniami i proźbami o nie, że mu- .siano osobny stół przystawiać, by stosy podań ubiegających się o nie można było w porządku rozmieścić na nim i poukła­dać. Przemyślski konsystorz okazywał nadzwyczajną w takim razie czynność. Nie tylko odczytywał podania, nie tylko spi­sywał osobną notę nazwisk proszących księży z nadmienieniem ich żon i dzieci, lecz nawet sprawdzał, czy dzieci z prawego lub nieprawego pochodziły ślubu ? Ta ostatnia wiadomość była łem bardziej konieczną, gdyż się zdarzało, że niektórzy księża zapewne z dobroduszności, chcąc trochę więcej wzbudzić litości w konsystorzu, zamieszczali w podaniach nawet te swoje dzieci, Łtóre z jakichś tam innych były stosunków; a inni, wyćwiczen

w biurokratycznych zasadach, wymieniali w dodatku i dzieci swych braci, sióstr, krewnych, a nawet dzieci swoich kucharek i stróżów domowych. Na co to wszystko, do czego, nikt o tern,, nawet piszący nie wiedział, dość że tak było. Wielu podawało- osobny prócz tego spis swoich chrzestnych dzieci, wskazując przytem, że są moralnie obowiązani ich wychowywać lub- karmić.

Takie podania były więc często z kilku lub kilkunasto złożone arkuszów, niektóre były widocznie nawet ze łzami pi­sane, a potomstwa księżowskie były tak liczne, że czytając je, można było mniemać, że to jest statystyka całej wsi, lub na­wet części powiatu. Przemyślski konsystorz miał więc przy ob­sadzeniu tej parafii niesłychaną czynność, a dbając o jak naj­korzystniejsze zużytkowanie Złotówki, zwykle sprowadzał wszyst­kich ubiegających się księży do konsystorza, aby ich zbadać i wyrozumieć naocznie.

Proszący, przybywszy do konsystorza, na dwie zwykle rozdzieleni byli strony, na dwa szeregi. Po jednej stawiano księży słabszej budowy, wątłych, nieco schorzałych, z wpa- dniętemi policzkami i z błyszczącemi ogniście oczyma ; po dru­giej zaś stronie silnej budowy, rumianych i barczystych. Ten podział sług cerkwi pociągał za sobą stosowne uporządkowa­nie ich dokumentów i podań. Wprawdzie odbywało się to zwy­kle z taką tajemniczą ostrożnością, że żaden z proszących księży nie domyślał się tego; a chociaż nikt ręką ich nić rozstawiał, nikt nie rozdzielał osobno; toć jednak konsystorz jakby na dłoni miał już ten podział bardzo wyraźnie zrobiony.

Prostoduszni księża grecko-katolickiej cerkwi, zrodzeni i wychowani w Przemyślskiem w Galicyi, od dawnych poko­leń stracili już byli wszelką nić umysłową i cielesną, która ich niegdyś z prawdziwymi Grekami łączyła ; przeobrażeni w ludzi ■miejscowych zwali się tylko grekami z tradycyi, nigdy się nie

oddając tym głębszym umysłowym badaniom, z których sły­nęli ich protoplaści, dawniejsi Grecy. Z tegoż powodu nie roz­myślali głęboko, dla czego parochija w Złotówce oddawała się zwykle tym przedewszystkiem parochom, którzy chorobliwszymi się zdali? Mogło się łatwo wytworzyć z tego pytanie, dla czego tym tylko jednym służyło szczęście? czy to było nagrodą ich ziemskich cierpień na świecie, czy nie, tego jednak czy ze zwy­czaju, czy może z obawy nużących głowę domysłów, nigdy nie dociekano. Powszechnie było tylko vsiadomo, że parafy a w Złotówce bywała bardzo często opróżnioną, że księża w niej osadzeni umierali dość prędko; że dawniej nawet co lat kilka można się było o tg parafiję ubiegać i że dla skuteczniejszego poparcia takiej sprawy należało się stawić koniecznie w kon- systorzu, rozmówić z ojcami kanonikami, pozyskać ich sobie pewnemi, jak słychać było, gospodarskiemi środkami, które się zwały miejscową nazwą wsunięciem! Ten tylko środek osta­tni tak bywał skuteczny i tak pożądaną wywierał siłę, jak mi­neralne napoje, o których wydrukowane piszą świadectwa, że na wszystkie pomagają choroby i wszystkie zadawalniają potrzeby.

Wieść o tym środku, który na konsystorską powłokę- działał tak silnie, nie była jednak ukrytą: wiedziano o niej prawie powszechnie, a ksiądz Maksym, skorzystawszy ze sto­sownego czasu, tak umiał biegle rzecz pokierować i tak roz­tropnie usposobił dla siebie myśl konsystorza, że gdy stanow­czo już przyszło do wyboru najwłaściwszego parocha do Zło­tówki, wówczas sam biskup i ojcowie kanonicy ani się nawet spostrzegli, jak zatwierdzili księdza Maksyma. Mówiono nawet* że ten wybór był kierowany prawie tak samo, jak wybór w Rzymie sąmego papieża, z tą tylko różnicą, że tu wszystko, się odbywało przy innych, miejscowych i ziemskich wymaga­niach, które w przemyślskiej dyecezyi miały zastosowanie do

ludzkiej natury, ludzkiego dała, niezbędnej duszy powłoki, co potrzebuje również pewnych względności! A ztąd zasto sowanie tego wyboru było pełniejsze!

Wprawdzie ksiądz Maksym miał w konsystorzu nie małe zrazu trudności, był tam jeden kanonik dawnego autoramentu, który się jego wyborowi bardzo sprzeciwiał. Nie można go było niczem na świecie pozyskać. — Co to waść myślisz, tam pracy taki jest nawał, mówił kanonik, że trzeba mieć nogi z kamienia, buty z żelaza, piersi mieć trzeba na wzór armaty wojskowej, aby krzyczała jak wystrzał z działa wielkiego; po­trzeba uczyć, katechizmować, tak się uwijać.i krędć, jak nurty Sanu, rzeki, która płynęła w Przemyślskiem! A ty jegomość niezdolny jesteś, będziesz tam leżeć na piecu! Słowa te miały swoję podstawę i wagę, albowiem ksiądz Maksym, przybywszy do konsystorza, zawiązał szyję płótnem z półsetka grubszego, a podczas rozmowy dość głośno kaszlał, mniemając, że przez to więcej obudzi litości i prędzej przyjdzie do celu. Gdy je­dnak ten środek zamiast ułatwić, pogorszył sprawę w kanoni- kowskim umyśle, użył więc innej przebiegliwości. Wrócił czem prędzej do domu, wziął żonę, córkę, bratowę swoją z dziećmi i innych kilka niewiast pokrewnych, z lctóremi na trzech pod- wodach przybywszy razem do miasta Przemyśla, najął dom chłopski gdzieś na przedmieściu i potem co dwie godziny po­syłał dzieci, kobiety, ażeby z płaczem, z narzekaniami, z la­mentem, gdzie tylko spotkają kanonikowska osobę, błagały

o              miejsce w Złotówce.

Ostatni ten środek nie wiele zrazu przyniósł pomocy, owszem znaczne przyczynił wydatki, lecz gdy po czasie cała ta niewiast drużyna zgłodzona, strapiona, chodząc w ślad śla­dem za kanonikiem, z sił spadła; wówczas nie wiedząc co po­cząć, sznurkiem lub jak to mówią gęsiorem, jedna za drugą powędrowały do kanonika mieszkania i tam usiadłszy pod

ściana, postanowiły poty nie odejść, aż póki coś pomyślnego nie zrobią.

Kanonik nie był podówczas w swym domu, lecz wkrótce

0              zwykłej wracając godzinie myślał o jakimś odpuście, gdy w tem dochodząc, spostrzega pod swoim domem tłum osób! — Cóż to być może? spytał sam siebie, i gdy się zbliżał, wszystkie ko­biety padły na ziemie, tamując przechód. Ta scena tak poru­szyła starego księdza, że się sam schylał, podnosił je z ziemi, dał ucałować swą rękę, przyrzekłszy, że im nie będzie ze strony jego przeszkody. Na pełnej radzie gorliwsi księża, członkowie konsystorskiego zebrania w Przemyślu, według zwyczaju usta­lonego niedawno, wziąwszy na stronę księdza Maksyma, brali od niego najuroczystsze zobowiązania i śluby stwierdzone nie­mal, prawie przysięgą, że przedewszystkiem, będąc parochem, musi pilnować i ruskiej sprawy. Dla zachęcenia dali mu nawet

1              obietnicę, że strzegąc sprawę rusińską w widokach wschodu, a rozrywając łączność z innymi, będzie miał rubli tyle a tyle miesięcznie lub tygodniowo, jak zechce. Ta kwestyja była uprze­dnio już omówioną po wiele kroć razy, teraz szło tylko o przy­pomnienie i o wskazówki jak, kiedy, gdzie, z kim ksiądz Ma­ksym miał mówić i działać!

Po tej naradzie ksiądz Maksym, otrzymawszy najformal- niejsze papiery, powrócił z całą swą gromadą z Przemyśla do domu, by się czemprędzej przenieść do Złotówki. Przesiedle­nie się jego na nową siedzibę nie pociągało wielkich usiłowań i pracy; udał się zrazu sam do Złotówki, by się przypatrzeć wszystkiemu, a tak był znękany to niepewnością, to kłopota­mi, że rzeczywiście wątłego był zdrowia i miał pozór tak nie­korzystny, o jaki konsystorzowi w Przemyślu najbardziej cho­dziło.              v

Załatwiwszy przy otrzymaniu nowej parafii dość znaczne wydatki, tak się wysilił z kieszeni, tak się był wtedy wypró­

żnił, jak chory przy Mory sona pigułkach, które pomiędzy du­chowieństwem miały zawsze ogromne znaczeąie i wziętość. Przybył cn do swej nowej siedziby, jak bocian, na wiosnę, prawie bez centa, z małemi tylko ruchomościami, które na je­dnym mieściły się wozie. Nowa siedziba jego w Złotówce była też pusta, bo gdy o śmierd dawnego księdza wieść się rozeszła, — to w jednej chwili zbiegło się ludzi tak wiele, ze wszystkich karczem, z chatek sąsiednich z konsystorijatu Prze­myśla i z dalszych domów; iż gdy nieboszczyk leżał na ma­rach to rzeczy jego, pozostałoście już rozchwytano z takiem pośpiechem, jakby to było proso lub -owies ponarzucane na ziemię dla kur, indyków i prosiąt. Ludzie się pchali do domu księdza chwytając buty, koszulę, laskę, kapelusz kto co mógł tylko. Żydzi szarpali stare odzienia bijąc się ciąle pomiędzy sobą; — żydówki znowu rozchwytały piernat, poduszki; księ­ża z konsystorijatu z Przemyśla szukali w kufrach, pod pie­cem i pod podłogą pieniędzy; a zamieszanie było tak wiel­kie że pokradziono nawet płonące świece około ciała zmar­łego! Był nawet jeden jakiś ksiądz młody, krewny zmarłego, który schwyciwszy trumnę już ją wynosił lecz mu odjęto, Wszystko przepadło, nie było nawet kogo obwiniać.

Dom więc zastał ksiądz Maksym w Złotówce, jak na swe położenie, nawet obszerny, był pusty, bo oprócz Pryśki, dawnej służącej zmarłego przedtem księdza, nikogo w nim już nie było. Pryśka, służąc w tym domu z lat dawnych, czy ze zwyczaju, czy może z jakiegoś przyrodzonego usposobienia tak była przywykła do izb i domu zmarłego swego parocha, że chociaż została już wydaloną ze służby i zamieszkała na wsi u krewnych, co rano jednak jak tylko jutrzenka zbie­rała denie, które się na noc schodziły, by je rozwiesić pod spodem ziemi, a swoje świeższe i pałające natkać natomiast promienie; jak tylko kogut, spuściwszy skrzydło, prostował

\

11

nogę, by potem zlecieć na ziemię i swoim szmerem obudzał kury, by razem z niemi szukać pokarmu na dole; wówczas i Pryska wstawała z pod pieca, a uczyniwszy znak krzyża,— westchnęła głośno, brała rękami swe włosy, zaczesywała pal­cami, wiązała chustkę na głowie, przypasywała spódnicę i pra­wie w najgwałtowniejszym pośpiechu leciała do domu, w któ­rym uprzednio służyła, szepcząc po drodze: — Oj Boże, może już późno! — w tem przekonaniu, że wszystko jeszcze zasta­nie, jak było niegdyś.

Pośpiech po przebudzeniu się Pryśki był nadzwyczajny: kogut, który spał od niej na drugiej stronie, był dla niej ze­garem i także był skory w stawaniu; zleciawszy na ziemię, kręcił się w kółku, zwoływał kury, a przypomniawszy o swych wczorajszych wycieczkach, razem z kurami spieszył na gnoje pod chlewem szukać o brzasku różnych robaków, które się wczoraj prawie z pod dzioba mu wymknęły. Co dzień on ro­bił te same wycieczki, bo znał dokładnie każdy podwórza za­kątek: raz wodził kury z tyłu pod stajnię, to znowu potem pod budkę, gdzie pies nocował; czasami dalej aż pod topolę, lub pod kałużę, zmieniając miejsca i czas przybycia. Niektórzy z chłopów z tego powodu zwali koguta prowodyrem, bo tak był sprytny i przenikliwy, że prawie wiedział zawczasu, na którem miejscu i w której porze mogą się zjawić robaczki z pod ziemi.

Nim jednak całe to ptactwo wyszło z podworza, szuka­jąc szczęścia i przygód, Pryska już była w plebanii; przybyw­szy na próg, otwierała drzwi, bo ciągle w jej oczach snuły się dawne wrażenia; widziała w myśli księdza, który już jednak od dawna leżał w mogile, słyszała głos jego, a nawet często brzmiały w jej uszach jakieś rozkazy i krzyki, że się za późno zjawiła; lecz otworzywszy drzwi domu i spostrzegłszy pustki, dopiero przypominała, że tam już nie było nikogo. Dzień

12

w dzień o brzasku powtarzała te same odwiedziny, a pocho- dziwszy po izbach, gdzie zwykle zcicha szeptała sóbie: Hospody pomyłuj i zaglądnąwszy do spichrza, wozowni, gdzie stała ma­giel i do pustych kurników, gdzie teraz jakiś kot sobie siady­wał, dopiero wracała napowrót.

Po wyjściu Pryśki znowu się cisza rozpowszechniała w do­mostwie; wprawdzie czasem przychodziło nad rankiem do te­goż podwórza jakieś małe ciele, które dawniej będąc własno­ścią zmarłego księdza, jako ruchomość było sprzedane żydowi; lecz ono postawszy pod furtką i nachyliwszy do ziemi głowę, po chwili zwachawszy kilka kołków przy płocie i oblizawszy językiem, wracało nazad do karczmy; takie lizanie kołków miało swe myśli, albowiem ciele chciało doświadczyć, czy nie są słone, dla tego, że kiedyś dawniej na innem miejscu, to samo ciele liżąc jakieś dwa kołki przy innym płocie, trafiło, że były słonawe. Zresztą przechadzki jego do karczmy nie miały pono żadnego już celu: raz od plebanii szło ono prosto do karczmy, to znowu z karczmy szło na plebaniję, nie mogąc zrozumieć, co z nim się stało ?

Gdy ksiądz Maksym, przybywszy do Złotówki, wjechał z swą furą wprost na podwórzec plebanii, wówczas przypad­kiem Pryśka raz tylko doń zaglądnęła, potem pobiegła napo­wrót z zamiarem, aby już więeej nigdy do tego domu nie zaj­rzeć. W oczach jej stały jakieś widziadła i duchy, a cały świat dla niej tak sie przemienił i przeistoczył, że niepodobna ani oczami go poznać, ani odgadnąć rozumem.

Pierwsze dni pobytu w Złotówce były dla księdza Ma­ksyma bardzo ożywione. Korzystając ze zwyczajów wschodniej cerkwi, że tylko raz w tydzień, t. j. w niedzielę i w święta paroch powinien odprawiać mszę świętą; ksiądz Maksym od­łożył obejrzenie cerkwi na czas późniejszy, swobodny. O cer­kwi potem będziemy radzić, mówił do siebie ksiądz Maksym,

to jest dom Boży, więc niech go sobie P. Bóg pilnuje, to jego własność. Postawszy więc trochę w podwórzu i pomyślawszy, poszedł z kolei do karczmy, by ja zobaczyć, a potem by się rozpytać u żyda, gdzie mieszkają, cerkiewni ludzie: palamarz, diak i dzwonarze, którzy mu byli potrzebni do znoszenia ru­chomości. Gdy się już zbliżał do karczmy, wstrzymał się nieco i podkasawszy swą suknię, szukał pieniędzy, bo mu się chciało napić się wódki, bo mu głód już dokuczał. Karczma była za­pchana ludnością, a gwary kobiece i gwary męskie zetknąwszy się razem z ryczeniem stojącego obok cielęcia, stworzyły od­głos, jakby w nim były krzyk pawia, miauczenie kota i huki byków z krowami. Była to chwila, w której panowało niezwy­kłe na wsi wzruszenie: może na kwadrans przed przyjazdem księdza Maksyma do wsi, uderzył piorun, lecz nie wiedziano, czy w pobliżu, czy może w samej Złotówce? Z chat, które były około karczmy, wychylały się głowy bab, kobiet, dzieci patrzących w górę i pytających jakby powietrza, gdzie grom uderzył? Wkrótce i z karczmy ze schylonemi na dół głowami wysuwali się ludzie, a przechodząc przez próg, każdy musiał się spotknąć lub zachwiać na nogach: było to bowiem zwy­czajem u nich prawie obowiązkowym.

Ksiądz Maksym, jeszcze uprzednio zwróciwszy oczy na cielę, które pod karczmą, podjąwszy ogon, także patrzało na księdza, rozmyślał, coby to ono mogło w tej wiosce koszto­wać? a ciele znowu patrząc na księdza, rozmyśliwało, czy on wypędzi go z miejsca, na którem stało, czy pozostawi w spo­koju? Jedno i drugie było dość trudne do odgadnienia; więc ks. Maksym po chwili, zwróciwszy rękę do twarzy, dwoma palcami rwał z wewnątrz nosa włosy maleńkie, których nigdy nie mógł do szczętu wytępić; lecz ocucony stąpaniem ludzi, bab, chłopców, parobków i dziada z lirą, uchylił czapkę jakby chcąc z niemi rozmawiać.

Ludzie, widząc nowego przybysza w księżowskim stroju, zaczęli go w rękę całować; każdy podchodząc, zamiast powi­tać księdza słowami według zwyczaju, mówił mu tylko: „gdzieś grom uderzył?“ Jeden tylko dziad z lirą odróżnił się nieco od innych, bo przystąpiwszy mówił do księdza: „gdzieś się nie­szczęście zdarzyło ?“              v

Ksiądz Maksym, widząc swe nowe stado pasterskie zmię- szane i niespokojne, uważał, iż mu należy coś właściwego po­wiedzieć; odezwał się więc do nich głośno w te słowa: „wi­dzicie bracia... gdy cesarz jedzie lub cesarzowa, lub cesarze- „wicz przyjeżdża... to wojska biją z dział jemu, wystrzałem na „powitanie i radość; a kiedy paroch przyjeżdża, przysłany do „was na dusz pasterza, wtedy sam Pan Bóg ze swej armaty ^ „na niebie każe swym duchom wystrzelić na powitanie dla „księdza! Ja jestem tu postanowiony władzą samego biskupa, „bym zajął miejsce zmarłego księdza waszego: do mnie należą „rządy nad wami, a do was mnie posłuszeństwo oddawać.“

Chłopi pozdejmowali z głów czapki, z ciekawością przy­patrując się tylko twarzy księżowskiej; potem zaczęli szeptać po cichu i jedni drugich pytali, co ksiądz powiedział, czego tu przybył? Ksiądz Maksym, widząc że między nimi jest jeszcze jakieś zdziwienie i nieświadomość przedmiotu; znowu powtó­rzył to samo, słowo za słowem, bardzo powoli i jeszcze gło­śniej niż wprzódy. Skończywszy mowę, patrzał jakie to na nich wywarło wrażenie? Cisza zapanowała tak wielka, że słychać było, kto, jakim głosem westchnął z wieśniaków: baby cie­niutko na wpół urwanym oddechem, tłustsi wieśniacy, wcią­gnąwszy nosem dużo powietrza, nagle swój oddech urwali, nie wiedząc czy trzeba westchnąć, czy się zataić i nie okazać wra­żenia; dziad z lirą szukał po ziemi, czy nie spadł mu kołek od liry; ciele, widząc tłum ludzi, myślało, że go chcą łapać

i już się wzięło uciekać!... Znowu więc jeszcze większa niepe­wność, niezrozumienie zaczęło wszędzie odbijać!

Ksiądz Maksym także zdumiony, stojąc wśród ludzi, po­myślał sobie: „źle idą rzeczy, trzeba im jeszcze powtórzyć!,, Wszedłszy w tłum bliżej, podjął dwie ręce do góry i mówiąc znowu to o cesarzu, to o wystrzale na wiwat, dla łatwiejszego pojęcia począł swym głosem im naśladować, jak idzie odgłos z wystrzału; potem raptownie mówił o niebie, tak jak uprze­dnio. Gdy skończył mowę, którą dosłownie powtórzył, zamilkł, postanowiwszy już sobie nic więcej do nich nie mówić!

To ożywione opowiadanie wzbudziło w chłopach wifksze zajęcie: jedni z wieśniaków tak byli zdziwieni, że patrząc się w górę, słuch natężali, czy coś doprawdy nie strzela? inni wię- ^ cej ciekawsi rozpytywali swoich sąsiadów, czy ksiądz wie o tem, czy nie wie, gdzie grom uderzył? a jeszcze inni ze strachem mówili z cicha, że ten ksiądz jest nieboszczykiem zapewne, lub duchem księdza zmarłego, bo opowiada o sprawach tam­tego świata i inne rzeczy. Baba stojąca najbliżej księdza, z na­tury śmielsza od wielu chłopów i najuważniej słuchając mowę księżowską, czuła instynktem, że prawie cała gromada tym ra­zem znowu z natężeniem czekała nowych wyjaśnień tak co do celu przebycia do wsi w tej porze księdza, jak również i jego mowy? Rzekła więc głośno do tłumu: — czegóż czekacie? ten ksiądz tu stanął w karczmie na popas; przyjechał, aby powiedzieć, że do nas cesarz przyjedzie, — a potem poszła.

Ludzie zaczęli także się wtedy rozchodzić, mówiąc nie­dbale: — e! to nie prawda! to same kłamstwa! co rok nam mówią, że cesarz będzie, a jeszcze nie był! — Ksiądz Maksym trochę niekontent, że się napróźno wysilał, poszedł do karczmy napić się wódki, wziął kilka bułek żydowskich na dziś i na jutro, potem wyszedłszy zaczął już bliższy załatwiać sobie in­teres, spytawszy gniewnie gdzie jest palamarz, diak i cerkie-

wni dzwonarze, kazał jakiemuś chłopu odszukać i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin