Tharaut Jan - RÓŻA SARONU.rtf

(470 KB) Pobierz

THARAUT JAN

RÓŻA SARONU

 

 

Urodziłem się. Stało się, oto jestem żydem i nie­wątpliwie żydem dnia świątecznego, ponieważ Bóg nakazuje naszym ojcom i matkom rozpładniać się w sobotę. Najpiękniejsza nadzieja jest dla mnie dostępna! Bo czemuż nie ja? Czemu nie ja? Każdy noworodek u Izraela przynosi ze sobą możliwość urzeczywistnienia wielkiego snu, wiel­kiego marzenia stania się Mesjaszem. W ten oto sposób narodzi się On pewnego dnia, czy tu czy tam, niewiadomo; może jak ja wgłębi szynku w Karpatach, między beczką wódki a sakwą mo­dlitewną. Dotychczas, przyznać trzeba, ta nadzieja często bywała płonną, a jednak z tej fantastycznej ambicji zostaje nam zawsze coś...

Mówi się u nas o Wiekuistym (i tak bardzo to lubię), że ma rosę dokoła swego czoła. Szczę­śliwy Wiekuisty! wiecznie skąpany w świeżości poranku! W szynku w Karpatach, nawet przy­szły Mesjasz ma tylko muchy na swojem czole.

Muchy, huk potoku, zapach wędzonego śledzia, skrzypce cygana rozczulającego do łez pijanego przewoźnika z brzegów Tizzy, szczekanie brud­nych psów i nucenie modlitw; moje dzieciństwo jest jakoby osłonięte głębią tego wszystkiego, a z tych głębin jakoby pałac Salomona wynurza się błyszczący, cyną obity bufet z wieżą, na któ­rej znajdowały się flaszki, szklanki i zakąski.

Nic w życiu mnie tak nie oczarowało. Trzeba było, ażebym z pierwszego wejrzenia poznał pię­kno doskonałe! Obok tych wspaniałości, później wszystko wydawało mi się blade i jeszcze teraz, rzadko zdarza mi się patrzeć na piękną rzecz, aby natychmiast nie zjawiła się w mej myśli ta wieża wspaniała, gdzie muchy zbierały się Łysią-_ cami i którą matka moja czyściła i oczyszczała co piątek.

W kącie, na lewo od tego pałacu wspania­łego, stała ogromna świeca czerwono-biało-zielona, na wzór barw narodowych Węgier. Na prawo, zawieszona była stara aksamitna sakwa, a w niej tałes i paski rytualne dla przejeżdżających Żydów, którzy chcą odprawić tu swoją modlitwę. Na mu­rze, przepisy tyczące się alkoholu i utrzymania szyn­ków, i wielki, dzikiemi barwami namazany obraz^ który mnie zadziwił wówczas i zadziwia jeszcze

więcej dzisiaj, gdy o nim myślę. Obraz przedsta­wiał bitwę (nigdy nie wiedziałem jaką), stoczoną w Sądny Dzień przez Napoleona I-go. Przed gre- nadjerami francuskimi przybranymi w czapki fu­trzane i trzymającymi broń na ramieniu, widziało się — zjawisko dziwaczne — żołnierzy żydow­skich, którzy przed rzuceniem się w bitwę, zwra­cali się do Wszechmogącego. Na czako narzucone tałesy, szale czarno białe, w które owijamy się podczas modlitwy; na czołach pudełka czworo­kątne zawierające niektóre wersety z Prawa; na lewem ramieniu nawinięte święte rzemienie skó­rzane i Cesarz spoglądający na swoich wojowni­ków z podziwem i rozczuleniem.

Zapach wędzonego śledzia stał się własnością tego domu przez cały rok, jak belki dachu, beczka, bufet i Imperator Napoleon. Muchy brały dom w posiadanie tylko latem, ażeby z początkiem jesieni ustąpić miejsca tym grudkom śniegu, które przybywały by przylepić się do szyb. Melodje cygańskie rozbrzmiewały przeważnie wiosną, gdy chłopi słowaccy spławiali wdół rzeki niezliczoną ilość tratw. Och, te melodje jęczące, które mnie usypiały w sąsiednim pokoju, ileż razy one ró­wnież wracały mi echem w pamięci! W ponu­rych pokojach hotelu, gdzie przeistoczyłem się,

gdzie stałem się tym drugim absurdem, człowie­kiem Zachodu, ileż razy zdawało mi się, że je słyszę! Nie wiedzieć skąd, w cichej pustce tych po­kojów, wracały do mnie melodje dalekie. Litery wieszały się przed memi oczyma, książka z rąk wypadała. Mówiłem sobie: „Naco ten śmieszny wysiłek by zrozumieć? Poco tyle bólu sobie za­dawać by się kształcić i zostać w niewiedzy, skoro tam, w miejscowościach zapadłych, zjadacze padliny i mięsa zgniłego wynaleźli tak głębokie jęczenie i swemi skrzypcami czterogroszowemi wznoszą się ponad myśli nasze?“.

Zabawy moje? Czyż ja się kiedykolwiek ba­wiłem ? Z chwilą, gdy doszedłem do wieku za­bawy, włożono mi do rąk najstarszą z zabawek: Pięcioksiąg Mojżesza. Od siódmej rano do siódmej wieczór pod pałką mistrza chederu, bąkałem Torę albo Gemarę i nauczałem się nucić według rytmu wiecznego. Dnie monotonne, echo głębokie i na­gie, powtarzające się z wieku na wiek!,.. Przy­pominam sobie jednak chwile, podczas których powinienem był się bawić. Czemuż jednak nie jestem tego pewien ? Było to wieczorem, w sy­nagodze zapełnionej o tej porze wszystkimi wy­poczywającymi miasteczka. Wydostawszy się z che­deru, urządzaliśmy z towarzyszami gonitwę mię­

dzy świecami umieszczonemi na pulpitach, między wszystkiemi chałatami będącemi w rozmowie z Wiekuistym, co nas kosztowało zdrowych kilka kopnięć butem, ale kopnięcie nabożnego żyda jeszcze nikomu nigdy nic złego nie zrobiło... Przypominam sobie również kałużę. W miasteczku znajdowała się kałuża, a ta kałuża była morzem Czerwonem, i naszą wielką rozrywką było zaba­wiać się w Hebrajczyków i Egipcjan. Jedni mu­sieli skakać z kamienia na kamień, nie zmoczywszy się, ci byli Hebrajczykami; drudzy musieli ich łapać, brodząc w kałuży, ci znów byli Egipcja­nami. Wreszcie, po przybyciu na drugi brzeg kałuży, zanuciliśmy wszyscy razem pieśń Debory. Pewnego razu, wróciłem do domu zabłocony aż do czapki. Ojciec mój przyjął mnie policzkiem:

              Ech! mówię mu, niema w Biblji, że chło­stano Hebrajczyków, gdy przebyli morze!

Ale ojciec mój, znając tę grę, bo i on również w młodości swej często ją urządzał, odpowie­dział mi:

              Głupcze! nie trzeba było być Egipcjaninem:

Byłem złośnikiem, kłótnikiem i donosicielem,

byliśmy wszyscy tacy.

Jednakże bywało, że wciągu pięciu minut nie było we mnie nic z tego wszystkiego, nie

byłem niczem innem, tylko podziwem, przeraże­niem. Co wieczór po powrocie z chederu, matka moja wprowadzała mnie do małego jak komórka pokoiku, mieszczącego się za szynkiem i do któ­rego światło wpadało przez okno okratowane, wychodzące na Karpaty. Poprzez te kraty, góry wyglądały jak uwięzione. Tu oto żył wuj Zalme, starszy brat ojca mego, jeden z tych zapaleńców lektury świętej, jakich tylu u nas jest. Od nie wiem już ilu lat, spędzał swe dnie w tej klatce, za temi kratami. Latem, dym jego fajki ucho­dził, by łączyć się z wielkiemi chmurami, które przechadzały się po Karpatach 5 zimą, zbierał się w pokoju od rana do wieczora, stwarzając atmo­sferę nie do oddychania. Matka moja podawała mu tu jego jedzenie i przynosiła mu od czasu do czasu, szklankę wódki, by pokrzepić go do medytacji. Spostrzegłem się później, że był wiel­kim nieukiem, spędzającym swój czas na zaży­waniu tabaki, paleniu i drzemaniu, lecz za mego dzieciństwa podzielałem naturalnie iluzje moich bliskich i miałem dla tego nabożnego próżniaka uczucie, którego prawie wcale w życiu nie do­znawałem, albowiem szacunek nie jest cnotą ani Judy ani Lewego. Kiedy mnie matka wprowa­dzała do zakopconego pokoju, byłem opanowany

szacunkiem pobożnym, zbliżonym raczej do stra­chu niż do tkliwości. W tej komórce znalazłem się nagle przed światem, do którego miałem wkrótce wejść, gdzie tyle lat mego życia spędzi­łem na utrzymaniu się w równowadze i dokąd niekiedy, jak tego wieczoru, wracam myślą z za­chwytem i o4razą. Stałem przed wszechświatem zamkniętym dla wszystkich umysłów świata, i do którego klucz jedynie żyd posiada: przed chaosem problemów nagromadzonych jedne na drugich, jak góry na górach, jak chmury na chmurach. Najczęściej, otoczony dymem wuj Zalme, nawet na mnie wzroku nie podnosił. Matka moja, bo- jaźliwa, jedną rękę opierając o moje ramię, mocno się strzegła, by nie zakłócić milczenia. Kiedy pięć minut upływało, dawała mi znak oczyma. Znak ręką, niewątpliwie wydawał się jej zbytnio za­kłócać tę atmosferę nabożnych myśli. Zbliżałem się o krok, całowałem rękaw wuja Zalmego i opu­szczaliśmy ten Synaj...

Zdawało się jednak, że niekiedy podnosił na mnie wzrok. Wtedy patrzał na mnie z tak silną uwagą, że czułem jak topnieje mi drżąca ręka w dłoni mojej matki i chciałbym stać się muchą albo dymem, by ulotnić się przez kraty. Lecz czyż to ja byłem, na którego patrzał,

ja, jego bratanek Jakób Lipszyc? Czyż nie była to raczej ta istota oderwana, bez nazwy, która do niego tak samo mało należała jak do reszty Izraela, dziecko żydowskie pomiędzy dziećmi żydowskiemi w trakcie nauki czytania, to zna­czy kucia modlitw? Albo raczej prościej, małe kieliszki wódki, przyniesione wciągu dnia przez, matkę moją, czyż to nie one mąciły mu wzrok?... Innym znów razem, kazał mi recyto­wać wersety z Prawa, albo komentarze z Tal­mudu, których nauczyłem się był w chederze. Przy najmniejszem wahaniu, otrzymywałem dwa lub trzy uderzenia przez palce lub w głowę, żwawo przyłożone cybuchem długiej fajki słowac­kiej, którą władał jak pałką. Niemniej dobrze władał również straszliwym paskiem rzemiennym, którego widocznie Władca Świata dał swoim ży­dom, ażeby im pomagać w nabijaniu Prawem mózgu dziecka. Dawno już Reb Eliezar powie­dział :

„Ojcem bezrozumnym jest ten, kto nie bije swego syna“. Te słowa z biegiem czasu nie zgi­nęły bez śladu. Ileż razy doświadczałem ich prawdy na sobie! Mogę jednak powiedzieć, że nigdy nie zachowałem urazy do wuja Zalmego za uderze­nia które mi dawał. Dziecko żydowskie uważa bicie

za coś równie naturalnego, jak uczenie się. To jest jedno i to samo. Jakkolwiek moja wiedza była jeszcze ograniczona, wiedziałem już dobrze, że razy rzemienia i uderzenia cybuchem fajki przybyły zgłębi czasów, zgłębi nieba, od sa­mego Jehowy. Jak nie uznać tej miłości, niestety gniewliwej, którą Bóg żywi dla swego narodu; tej czułości, która sprawia, że od czasów Abra­hama i Jakóba plagi bezustannie spadają na nasze plecy ? Jeszcze dzisiaj, codziennie, Pan Świata (bło­gosławiony niech będzie!) wpada w paroksyzm gniewu przeciwko grzechom swoich Żydów. To trwa zaledwie mgnienie błyskawicy, dokładnie jedną pięćdziesięcioośmiotysięczną sto osiemdzie­siątą ósmą część sekundy i każdemu wiadomo, że w tym momencie grzebień koguta bieleje! Lecz Wiekuisty daje upust gniewowi o trzeciej nad ranem i żadne dziecko nie może zobaczyć tego zjawiska... Co zaś do wuja Zalmego, gniew jego trwał niestety dłużej...

Pewnego dnia, miałem wtedy dziewięć albo dziesięć lat, zabrał mnie wuj do miasteczka (od­dalonego o kilka mil. To przysporzyło mi wiele dumy. Mam nadzieję, że i wyście zaznali w wa­szym życiu wiele szczęścia, lecz nigdy, pewnego ranka letniego, nie znaleźliście się na dro­

dze, w towarzystwie wuja Zalmego i w nowych butach. Niestety spostrzegłem się wkrótce, że stare rzeczy mają dużo dobrego wr sobie, a przede- wszystkiem stare buty. Byłem mało przyzwycza­jony do długiego chodzenia, to też dokuczały mi moje buty. Zdjąć ich nie mogłem, bo czyż wi­dziano kiedy Żyda o gołych nogach? Boso nie zrobiłbym dwóch kroków. Na szczęście, spotka­liśmy Słowaka, który nas zabrał na swoim wózku i przebyliśmy z nim spory kawał drogi. Upał był nieznośny. W południe zatrzymaliśmy się obok jakiejś kałuży, gdzie było jeszcze trochę stęchłej wody. Słowak wyprzęgnął swego konia, by go zaprowadzić do wodopoju i cisnął uprząż, całą białą od potu zwierzęcia, na stopnie krzyża, który wspinał się w tem miejscu. To wszystko może wam się wydawać proste, lecz w oczach wuja Zalmego, to było czemś strasznem! Pot jest dla nas Żydów czemś szczególnie nieczystem. Czyżby to miało być przyczyną, dla której tak starannie unikamy ciężkiej pracy ? Człowiek który wzgar­dził swoim bogiem, plamiąc jego wizerunek po­tem zwierzęcia, mógł być tylko nikczemnikiem od którego należało się oddalić. Nigdy nie za­pomnę w jaki sposób wuj Zalme schwycił mnie za ramię i pociągnął za sobą, nie troszcząc się

o              jęki, spowodowane bólem moich nóg skaleczo­nych. Wieczorem mówił do mojej matki: „Wpad­liśmy na chrześcijanina, jakiego nigdy jeszcze nie spotkałem!“. Istotnie, niedługo po tym wypadku, dowiedzieliśmy się, że ten Słowak okradł swego sąsiada, a potem się powiesił. Więcej niż kiedy­kolwiek, wuj Zalme wydawał mi się osobistością nadzwyczajną, która czyta w sercach, i drżałem bezustannie, by i w mojem nie odkrył strasznych rzeczy, których nie znałem.

Mając dwanaście lat, byłem cudem, to znaczy dźwigałem w głowie pół Gemary : znałem na pa­mięć Proroków, a gdy otworzono Torę, można było tam wyszukać ustęp przypadkowy, przeczy­tać mi pierwsze słowa, a ja kontynuowałem z miejsca. Umiałem również na pamięć Raszę. Stawiałem mojemu staremu mistrzowi chederu pytania talmudyczne, które wydawały mu się zuchwalstwem, ponieważ zapomniał (jeżeli je kie­dykolwiek umiał) odpowiedzi, jakie dają nasi uczeni. Odpowiadał mi bez żadnego wyjaśnienia: „Wielbłąd chcąc rogów, stracił uszy“ i wyciągał mi moje.

Mało zadowolony z tej odpowiedzi, ośmie­liłem się pewnego ranka egzaminować wuja Zal- inego. Uchowaj mnie Boże od zamiaru oczerniania

Róża Saronu 3              ^ 7

wuja! Zresztą, sen i tytoń dane nam są również przez Boga samego, dlaczegóż więc za kratami swojej klatki, wuj Zalme, zamiast psuć sobie oczy czytaniem, nie miałby spać albo myśleć o nie wiem czem, wciągając kłęby dymu z cybucha swojej fajki, która tyle razy była przyczyną mego płaczu ?... Spostrzegałem jednak, że jego wiedza podobnie jak wielbłąd mełameda, nie miała ani rogów, ani uszu. „Jakóbie, mówił mi z powagą, życie jest krótkie do uczenia się, cóż dopiero, by nauczać innych?Milczenie, powiada Reb Akiba, jest Szańcem mądrości. Później podyskutujemy razem“. Zaraz nazajutrz, zdecydował (w podobnej sprawie tylko on mógł decydować), że opuszczę dom, by kontynuować studja w jednej z tych małych uczelni żydowskich, zwanych jeszybotami.

My jesteśmy niewdzięczni, my Żydzi. Nie­wdzięczni, jak ludzie namiętni. Opuszczałem wszystko bez żalu, muchy, potok, beczkę wódki, nawet godny czasów Salomona bufet błyszczący starego mełameda, który nabił mi mózg rzeczami, będącemi moją pychą, ojca mego, którym gar­dziłem trochę, ponieważ poza sobotą nie widziano go nigdy czytającego, pasek wuja Zalmego i jego samego, który mi tyle nie imponował, ponieważ nie wątpiłem, że wkrótce go przerosnę wiedzą,

i moją matkę, nawet, ją, którą przecież bardzo kochałem. Co zaś do moich małych towarzyszy, oni nie istnieli więcej dla mnie. Oni mieli zostać szynkarzami, jak mój ojciec, krawcami, albo lu­dźmi równie mało znaczącymi, którzy zapełniali bóżnicę modlitwą nieuków. Ale ja! Ja miałem zostać bocherem, uczniem jeszybotu! Ach nie, wcale nie przez przypadek Zohar przedstawia Wiekuistego, rozcinającego wszechświat w litery alfabetu hebrajskiego, i udzielającego każdej z niej cząstkę swej mocy! Siła rzeczy pisanych wywiera na nas urok, jak na nikogo z żyjących na świecie. W naszej religji ważna jest nie wiara, lecz wiedza. Niema u nas dogmatów, są tylko prze­pisy i przykazania. To co Mojżesz przyniósł ze sobą z Synaj, nie jest żadnem misterjum, żadną zagadką mistyczną. To co on przyniósł, to wóz wybiegów dla uszczęśliwienia tych sędziów, adwo­katów i krętaczy, których nazywamy rabinami- Po tylu innych, i ja również miałem się zanu­rzyć w ten wóz wybiegów, miałem wiedzieć, nauczać się, miałem zostać rabinem!

Z dwoma florenami w kieszeni i z listem od wuja dla rabina z Szuranu, udałem się pe­wnego rana w drogę. Trzeba mieć za swojemi plecami trzy tysiące lat życia żydowskiego, aby

krocząc drogą, rzucać ptakom niebieskim i kwia­tom przydrożnym jako pieśń do marszu, Banid- bar i Dwarim *. Ptaki i kwiaty nie zajmowały mnie wcale i nie oglądając się, kroczyłem naprzód, badając sam siebie, jak niewątpliwie zrobił to w tej samej chwili rabin, zastanawiając się nad wymiarami świątyni Jerozolimy i nad regułami jakie przestrzegano dla każdego rodzaju ofiary, za czasów, kiedy jeszcze świątynia istniała.

Po dwóch dniach drogi, jużto pieszo, jużto na wózkach napotkanych, przybyłem do celu podróży. Kiedy znacznie, znacznie później, akurat pięć lat później (lecz w tym wieku mego życia lata liczyły się podwójnie, tyle nowych rzeczy i nowych myśli nabrzmiewiało dla mnie w każ­dej chwili), znalazłem się pięknego poranka na bruku paryskim, sam w tym chaosie ulic, nie czułem się więcej zagubionym, niż w tej jedynej ulicy Szuranu. To było miasteczko położone w równinie, a równin nigdy jeszcze nie widzia­łem. Z każdej strony drogi, za akacjami zakurzo- nemi (było to latem) ciągnęły się wzdłuż jednego kilometra płoty drewniane o wielkich bramach, otwartych lub zamkniętym od strony podwórka.

*) 4-a i 5-a Księga Mojżesza.

Za temi płotami, małe domki węgierskiek, oało- wicie białe pod strzechami słomianemi, na­stępowały kolejno po sobie, jeden za drugiem, prostopadłe do drogi. Psy szczekały w podwórzach, a ja byłem czemś tak małem na tej długiej, za­kurzonej drodze, która miała mnie poprowadzić ku wiedzy.

Gdzie była ta wiedza, gdzie były domy ży­dowskie pomiędzy temi domami białemi, poza temi płotami, gdzie słyszałem szczekanie psów7?... Tam gdzie są psy, tam niema Żydów. Bóg tak chciał. Lecz Bóg również rozsiał znaki po ziemi, by jego dzieci ukochane mogły się odnaleźć i roz­poznać. On nam dał nosy, ubiory szczególne, sposób chodzenia, tysiące rzeczy nam właściwych, które można lubić, albo nie lubić, ale które mają swoje zalety. Domom naszym również dał znaki, mezuzę błogosławioną, małą rurkę blachy, pełną zdań z Prawa, która już przy drzwiach wam oznajmia, że znajdziecie tu slare obyczaje, potrawy przyprawione według rytuału i drogie błogosła­wieństwa. Lecz przedewszystkiem Wszechmocny rozsiał po naszych domach coś, co nam jest po­dobne, coś zarazem smutnego i wesołego, czy­stego i brudnego, to co powoduje, że znajdując się między dwoma domami jednakowemi, mó­J i

wicie natychmiast: „Tu mieszka Żyd, a tu Wę-

• U

gier .

Nie omyliłem się. Wiekuisty poprowadził mnie za rękę. W uliczce, w którą skręciłem, na prawo od drogi, wszystko było żydowskie, wszystko mówiło po żydowsku, wszystko oddychało dro­gim, znanym zapachem, wszystko było obietnicą świętości i szczęścia. Dwa słowa o magicznym uroku sprawiły cud, wygnały osamotnienie, uczy­niły naraz ze mnie osobistość i zgromadziły do­koła mojej osoby dzieci (ku chwale Pana), cha­łaty, kapelusze okrągłe, a wszystko to popychając się, prowadziło mnie. Przybyłem, żeby się uczyć u rabina! Słysząc to, dobre kobiety w perukach witały mnie na progach przyjaznem „Szalom Alejchem“ (pokój niech będzie z Wami), ponieważ należy przyjmować radośnie chłopca, który przy­bywa zdaleka, by przysporzyć sławy Izrae­lowi, studjując Torę. A nowoprzybyły, nieprawdaż, to niewielka rzecz, ani fortuna, ni skarb, lecz trzeba, ażeby gdzieśkolwiek spał. Większość z tych domów żydowskich gości bocherów i kilkoma kreuzerami tygodniowo nie należy pogardzać.

Nie zrobiłem jeszcze stu metrów, a już wię­kszość kumoszek kłóciła się o honor ugoszczenia mnie. Cały ten rozgardjasz zwrócił mi pewność,

którą zachwiały pierwsze wrażenia z miasteczka i szczekanie psów.

Targany ze wszystkich stron, byłem popy chan y w kierunku jakiegoś placu, albo raczej skrzyżo­wania dwóch dróg, o głęboko wyrytych śladach kół, ciągnących się ku polom. Plac ten był śmiesznie mały, a wydawał się pustynią. Olbrzymia akacja zatrzymywała na swych liściach kurz lata i swo- jemi zmęczonemi gałęźmi zamiatała niski domek

o              dachu z czerwonych cegieł, prawdziwy zbytek w tym kraju, gdzie domy były tylko słomą po­kryte. Akację widziałem dopiero później. Czyż wogóle ją oglądałem podczas mego pobytu w Szu­ranie ? Zdaje mi się, że dopiero teraz, mówiąc

o              niej, widzę ją taką, jaką była, to drzewo oku­rzone, zagubione wgłębi mej młodości.

Krzyki moich przewodników, sprowadziły na próg czerwonego domku jakiegoś niezwykle wy­sokiego młodzieńca; broda czerwona, oczy czer­wone, cały jakby tylko z nóg i ramion stworzony; naraz dwadzieścia ust krzykiem zwróciło się dc niego: „Małpie Ramiona! Małpie Ramiona! Ten oto przybywa, by zostać bocherem!“.

Najprawdopodobniej Adonaj dał temu mło­dzieńcowi długie ramiona, by mógł na odległość dzielić policzki. W jednej chwili opustoszało około

niego. To był jeden z tych starych paplaczy Talmudu, którzy lata wegetują w jednym i tym samym jeszybocie, przy jednym rabinie, w cha­rakterze sekretarza i tak zwanego nadbochera, by później stać się ozdobą bóżnicy jakiegoś mia­steczka. Kazał mi wejść do domu, a podczas gdy on znikł w pokoju rabina, by uprzedzić go o mo­jem przybyciu, dzieci, którym jego ramiona już nie nakazywały szacunku, tłumnie znów mnie okrążyły i wyciągając ręce, żądały kreuzera. Co za wypadek nadzwyczajny! Mnie proszono o jał­mużnę ! mnie, Jakóba Lipszyca, który wczoraj jeszcze był tylko nieznanem dzieckiem Żyda z gór. Uniesiony pychą, miałem już popełnić szaleństwo i rzucić w te ręce wyciągnięte dwa iloreny, które mi pozostały, gdy nagle, szczęściem dla mnie, Małpie Ramiona ukazał się, rozprasza­jąc samą swoją obecnością hordę dzieci i moją bezsensowną zachciankę.

Wkroczyłem za nim do pokoju rabina. Rabin był tu gdzieś, ale gdzie? Nie wiedziałem. Bez- wątpienia za tym stołem, na nogi którego upor­czywie patrzały oczy moje opuszczone. Słyszałem jakiś głos bezsilny, który mówił do nad-bochera (czyż rabin mógł na tyle zniżyć swoją godność, by zwrócić się. bezpośrednio do mnie ?)

■— Zapytaj go się skąd przybywa, czyim jest synem, gdzie się uczył i czego się nauczył?

Z mojej sakwy modlitewnej wyciągnąłem list, w którym wuj Zalme polecił mnie rabinowi z Szuranu. Małpie Ramiona wziął list i czytał głośno:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin