Leiber Fritz - Przygody Fafryda i Szarego Kocura 05 - O krok od zguby.rtf

(728 KB) Pobierz
c

FRITZ LEIBER

 

 

O KROK OD ZGUBY

 

 

tytuł oryg. Swords and Ice Magie

 

 

Przełożył Dariusz Kopociński

 

 

Wydanie I

 

 

SOLARIS Olsztyn 2005

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

GTW

 

 

 

SMUTEK KATA

 

Było takie niebo, zawsze zachmurzone.

Było takie miejsce, zawsze oddalone.

I był taki ktoś, zawsze zasmucony.

W samym sercu Krainy Cienia, w rozległym zamczysku, blada Śmierć na skromnym, ciemnym, wyściełanym tronie pokręciła głową, palnęła się pięściami w połyskliwe skronie i lekko wydęła usta koloru fioletowych winogron, takich ze srebrzystym rumieńcem. Szczupła postać w kolczudze, przepasana czarnym pasem nabijanym szarymi, poczerniałymi ze starości czaszkami, miała u boku nagi miecz, któremu nikt nie mógł się oprzeć.

Piastowała godność Śmierci Świata Nehwonu, w związku, z czym jej władza nie sięgała daleko, a mimo to zmagała się z trudnymi wyzwaniami. Dwieście żywotów, wątłych ogników lub jasnych ogni, które trzeba zgasić w ciągu najbliższych dwudziestu uderzeń serca. Choć w przypadku Śmierci każde uderzenie serca przeciąga się niczym podziemny huk ołowianych dzwonów i jest w nim szczypta wieczności, to jednak w końcu cichnie. Zostało dziewiętnaście. A bogowie przeznaczenia, którzy stoją wyżej od Śmierci, czekają na daninę.

No, więc dobrze, pomyślała z pozornym spokojem: stu sześćdziesięciu chłopów i dzikusów, dwudziestu nomadów, dziesięciu wojowników, dwóch żebraków, dziwka, kupiec, kapłan, dostojnik, rzemieślnik, król i jeszcze dwóch bohaterów. Żeby w księgach wszystko się zgadzało.

W ciągu trzech uderzeń serca wybrała stu dziewięćdziesięciu sześciu kandydatów i zesłała na nich rozmaite nieszczęścia, głównie zaś niewidoczne, jadowite istoty, które w ludzkim ciele zaczynają się raptownie rozmnażać, aż powstanie niezwyciężona horda. Czasem też będzie to ciemny, napęczniały skrzep, delikatnie pchnięty, by zatkał ważną żyłę, a czasem przebicie nadwerężonej ścianki arterii. Tu śliskie błoto celowo spłynie na kamień, na którym ma oprzeć się stopa wspinacza, tam powie się żmii, gdzie ma się zaczaić i kiedy ukąsić, a pająkowi - dokąd wyjść na łowy.

Jedynie w kwestii króla Śmierć posłużyła się pewnym fortelem, naruszającym surowy, znany tylko jej kodeks zasad. Od dłuższego już czasu w najgłębszych i najciemniejszych zakamarkach umysłu planowała koniec obecnego suwerena Lankmaru, najważniejszego miasta i kraju w Nehwonie. Suweren był życzliwym, łagodnym uczonym, który szczerze kochał tylko siedemnaście kotów, lecz nikomu źle nie życzył. Ustawicznie mieszał szyki Śmierci, jako że ułaskawiał zbrodniarzy, godził skłóconych braci i zwaśnione rodziny, wysyłał transporty zboża do miejsc dotkniętych głodem, przygarniał osierocone zwierzęta, karmił gołębie, wspierał rozwój medycyny i nauk pokrewnych, ale przede wszystkim roztaczał wokół siebie, niczym źródlaną mgiełkę w skwarny dzień, atmosferę spokoju, dobroci i mądrej rady, za sprawą, której miecze zostawały w pochwach, czoła się wypogadzały i cichło zgrzytanie zębów. W tym momencie jednak mściwe, bezduszne intryganctwo Śmierci przyniosło skutek: w trakcie niewinnej zabawy wiotki nadgarstek dobrodusznego monarchy drasnęły ostre pazurki jego ulubionego kota - pazurki, które zeszłego wieczora umaczał w błyskawicznie działającej truciźnie zazdrosny, cienkonosy siostrzeniec suwerena. Trucizna pochodziła z jadu węża cesarskiego, gatunku spotykanego czasem w kleszyckiej dżungli.

Jeśli chodzi o pozostałą czwórkę, a zwłaszcza dwóch bohaterów, Śmierć mimo chwilowych rozterek postanowiła zdać się wyłącznie na improwizację. W okamgnieniu przeniosła wzrok na Litokila, Szalonego Diuka z Ol Hruspu, który w świetle pochodni obserwował z balkonu śmiertelny bój trzech barbarzyńców z północy, uzbrojonych w zębate szable, z czterema gulami o przezroczystym ciele i różowym szkielecie, walczącymi puginałami i toporami bojowymi. Były to jedne z tych brutalnych zawodów, które Litokil z niestrudzonym zapałem przygotowywał, by rozkoszować się krwawym widowiskiem. Przy okazji przypieczętował los większości z dziesięciu wojowników, skazanych przez Śmierć na zagładę.

Tylko przez krótką, króciutką chwilę Śmierć wahała się, wspominając długą i wierną służbę Litokila. Cóż, nawet najlepszy pachołek kiedyś odchodzi w stan spoczynku lub na zieloną trawkę. W żadnym ze znanych Śmierci światów, a już zwłaszcza w Nehwonie, nie narzekano na niedobór chętnych oprawców, w tym krwiożerców oddanych bez reszty swemu powołaniu, zatwardziałych okrutników i zwyrodnialców o najohydniejszych upodobaniach.

Zaledwie Śmierć ujrzała wizję, posłała swoją myśl na plac bitwy i oto walczący z tyłu gul podniósł wzrok, tak, iż jego podbarwione różem oczodoły skierowały się na Litokila. Zanim gwardziści strzegący z dwóch stron Szalonego Diuka zdołali wysunąć ciężkie puklerze i zasłonić swego pana, krótki topór gula, już wcześniej gotowy do rzutu, śmignął w powietrzu, by ugrząźć w nosie i czole rządcy. Jeszcze Litokil nie zatoczył się po ciosie, jeszcze żaden z widzów nie nałożył strzały na cięciwę, żeby położyć trupem lub odstraszyć mordercę, jeszcze naga niewolnica - nagroda przyobiecana, lecz rzadko wręczana zwycięskiemu gladiatorowi - nie wzięła oddechu przed okrzykiem trwogi, a już magiczne spojrzenie Śmierci przeskoczyło na Horboryksen, warowne miasto króla królów. Nie zatrzymało się jednak na wnętrzu Wielkiego Złotego Pałacu, choć o niego zahaczyło, ale na zaniedbanej pracowni, gdzie zgrzybiały staruszek oderwał wzrok od brudnego siennika, pragnąc, by chłodny blask jutrzenki, który sączył się przez szpary w oknie, nie naruszał spokoju szarych pajęczyn, wiszących na podobieństwo łuków między basztami.

Ów starzec imieniem Goreks był, jeśli nie w całym Nehwonie, to przynajmniej w Horboryksenie najlepszym twórcą przedmiotów z metalu, ozdobnych i wojskowych. Konstruował najwymyślniejsze mechanizmy, lecz w ciągu ostatniego, nieszczęsnego roku stopniowo tracił zapał do pracy i chęć do życia. A zaczęło się od tego, że jego prawnuczka Izafema, ostatnia żyjąca latorośl i najbardziej utalentowana adeptka jakże trudnej sztuki - smukła, prześliczna, ledwie dojrzała dziewczyna o migdałowych, przenikliwych oczach - została nagle porwana przez łapaczy z haremu króla królów. Palenisko dawno wystygło, narzędzia pokryły się kurzem, on sam pogrążył się w bezdennej żałobie.

W jego sercu osiadł smutek tak wielki, że Śmierć musiała tylko zakroplić własnym melancholijnym nastrojem czarną żółć, leniwie płynącą w wysłużonych żyłach Goreksa, by starzec szybko i bezboleśnie pożegnał się z życiem, by wsiąkł w pajęczyny.

I już. Śmierć mogła odhaczyć dostojnika i rzemieślnika, nim dwa razy pstryknęła swoimi długimi, smukłymi, perłowymi palcami. Zostało już tylko dwóch bohaterów.

Jeszcze dwanaście uderzeń serca.

Śmierć miała wewnętrzne przekonanie, że choćby przez wzgląd na artystyczną formę dzieła, bohaterowie powinni schodzić ze sceny życia w możliwie dramatycznych okolicznościach, tak by, co najwyżej jeden na tysiąc, stając się przedmiotem kpin, dożywał późnej starości lub odchodził we śnie. Do tej strony zagadnienia Śmierć przykładała tak dużą wagę, że nie dopatrywała się pogwałcenia ustanowionych przez siebie zasad w widomym czy nawet widowiskowym użyciu magii, której nie musiała maskować naturalnymi zdarzeniami, jak w przypadku zwykłych, bezbarwnych postaci. Tak, więc teraz w ciągu dwóch uderzeń serca nasłuchiwała cichego szmeru swych spokojnych przemyśleń, a zarazem masowała skronie szklistymi knykciami. Aż nagle udała się w myślach do niejakiego Fafryda - całkiem okrzesanego, na wskroś romantycznego barbarzyńcy, który mimo to twardo stąpał po ziemi i trzymał się faktów, zwłaszcza, gdy był zupełnie trzeźwy lub pijany jak bela - a także do jego odwiecznego przyjaciela, Szarego Kocura, być może najsprytniejszego i najzręczniejszego złodziejaszka w Nehwonie, a już na pewno w sposób najbardziej beznadziejny opętanego pychą i samouwielbieniem.

Śmierć tym razem wahała się bardzo, bardzo krótko, choć jej wątpliwości miały głębsze podłoże niż w przypadku Litokila. Fafryd i Kocur też służyli jej wiernie, ale za to, z jaką fantazją, z jaką różnorodnością pomysłów! W przeciwieństwie do nich Szalony Diuk z pasją obłąkańca przyglądał się konającym i jak najbardziej zasłużył sobie na ordynarną śmierć z ręki topornika. O tak, rosły wagabunda z północy i niepozorny, podejrzliwy, szyderczo uśmiechnięty rzezimieszek bywali nader obrotnymi pionkami w wielu misternych intrygach, prowadzonych przez Śmierć.

Wszelako każdy bez wyjątku pionek musi kiedyś zostać usunięty z planszy i schowany do pudełka, choćby toczyła się największa rozgrywka, choćby doszedł do ostatniego rzędu i stał się królem lub damą. Śmierć wiedziała, że pewnego dnia i jej godzina wybije. Zabrała się, więc z animuszem do twórczej improwizacji, przenosząc się myślą na scenę wydarzeń prędzej, niż pokonałaby tę odległość strzała, raca czy spadająca gwiazda.

Zerknąwszy przelotem na południowy-zachód, w stronę olbrzymiego, skąpanego w różowych brzaskach Lankmaru - aby sprawdzić, czy Fafryd i Kocur nadal mieszkają w lichej izdebce na poddaszu gospody, skierowanej frontem na Przymurze, gdzie najczęściej gościli niezamożni kupcy - popatrzyła na plac kaźni, urządzony przez nieżyjącego już Litokila. Jak każdy wytrawny artysta, w swoich improwizacjach posługiwała się materiałami, które akurat miała pod ręką.

Litokil zwalał się z nóg, niewolnica krzyczała, a najtęższy barbarzyńca z twarzą wykrzywioną bitewnym zapałem - taki zapał gasł dopiero wraz ze zmęczeniem - odrąbał głowę zabójcy Szalonego Diuka, niewidoczną prócz bladoróżowych kości. Z pobudek bezpodstawnych czy wręcz absurdalnych (Śmierć często posługiwała się tak z pozoru prymitywnymi metodami zabijania) dziesięć strzał furknęło z balkonu w stronę mściciela Litokila.

Za sprawą magicznej sztuczki barbarzyńca zniknął, strzały ugrzęzły w ziemi. Przyzwyczajona gospodarnie zarządzać dostępnymi środkami, Śmierć ponownie spojrzała na Horboryksen, a ściślej do dość dużej celi w haremie króla królów, gdzie przez zakratowane okienko wpadały pierwsze promienie wschodzącego słońca. O dziwo, w celi znajdowało się maleńkie palenisko, kadź do hartowania metalu, dwa kowadełka, kilka młotków i garść narzędzi do obróbki. Był też skromny zbiór ozdób i wyrobów powszechnego użytku.

Przenikliwymi, migdałowymi oczami, które pałały tą samą złością, co twarz barbarzyńcy, w lustrze z polerowanego srebra przeglądała się nieziemsko powabna dziewczyna, co najwyżej szesnastoletnia, całkowicie naga, jeśli nie liczyć czterech filigranowych ozdób ze srebra. Swą nagością olśniewała tym bardziej, że z wyjątkiem rzęs usunięto jej dosłownie wszystkie włosy, a w miejscach gdzie kiedyś rosły, pojawiły się delikatnie tatuowane desenie w odcieniach błękitu i zieleni.

Od siedmiu miesięcy Izafema siedziała pod kluczem, ukarana za to, że podczas haremowej bijatyki okaleczyła twarze faworyzowanych nałożnic króla królów, bliźniaczek z Iltmaru. W skrytości ducha władca nie martwił się tym zajściem. Wręcz odwrotnie, okaleczenia na licach dziewcząt w sposób przewrotny zadowalały jego wybredny gust. Tak czy inaczej, musiał dbać o dyscyplinę w haremie, dlatego Izafemę zamknięto, pozbawiono włosów (powoli, jeden za drugim) i wytatuowano.

Król królów tępił próżniactwo i w odróżnieniu od innych monarchów oczekiwał, że jego żony i nałożnice nie będą od rana do wieczora zbijać bąków, moczyć się w wannie, kłapać ozorami i skakać sobie do oczu. A ponieważ Izafemie nikt nie dorównywał w jej fachu, skądinąd dochodowym, mogła pracować w prowizorycznej kuźni.

Ale mimo wciągającego zajęcia, skutkującego powstaniem mnóstwa cudeniek i zmyślnych mechanizmów, dwanaście miesięcy spędzonych w haremie (w tym siedem w odosobnieniu) rozjątrzyło jej młody umysł, do czego przyczyniła się również nieprzyjemna świadomość, że król królów jeszcze ani razu nie zechciał jej odwiedzić - z powodów miłosnych czy jakichkolwiek innych - mimo iż posyłała mu prezenty w postaci kunsztownych metalowych przedmiotów. Nie odwiedzali jej w zasadzie żadni mężczyźni oprócz eunuchów, pouczających ją w sztuce cielesnych przyjemności. W takich chwilach musiała być mocno związana, bo inaczej rzuciłaby się z pazurami do ich pulchnych twarzy jak dzika kocica. Przy każdej okazji starała się na nich pluć. Bez względu na to, pobłażliwym tonem udzielali jej szczegółowych rad w kwestii obróbki metalu, którymi gardziła tak samo jak wszystkim, co mówili tym swoim falsetem.

Jej twórcza pasja, podsycana piekącą zazdrością i dojmującym pragnieniem wolności, poszła, więc ukradkiem w zupełnie nowym kierunku.

Ze wzrokiem wbitym w srebrne lustro przyglądała się czterem ozdobom, wyróżniającym się na jej szczupłym, acz zahartowanym ciele: wykonanym w głównej mierze ze srebrnego filigranu miseczkom na piersi i nagolenicom; ów rynsztunek pięknie współgrał z niebiesko-zielonymi tatuażami.

Raz skierowała spojrzenie poza odbite w lustrze ramię i czaszkę pokrytą misternym wzorkiem, by zerknąć na srebrną klatkę, w której mieszkała niebiesko-zielona papuga o równie zimnych, złośliwych oczach, co jej własne - wieczne przypomnienie zgryzot uwięzienia.

Filigranowe ozdoby cechowała pewna niezwykłość: miseczki zasłaniające piersi kończyły się krótkimi szpikulcami, zaś nagolenice pod samymi kolanami zwracały na siebie uwagę nastawionymi na sztorc czarnymi, ostrymi uzupełnieniami wielkości ludzkiego kciuka. Nie były to bynajmniej natrętne dekoracje, choć kolce zabarwione grynszpanem pasowały do tatuaży.

Tak, więc Izafema przyglądała się sobie z chytrą, zadowoloną miną, gdy tymczasem Śmierć patrzyła na nią wzrokiem jeszcze chytrzejszym i pełniejszym aprobaty aniżeli spojrzenia eunuchów. Dziewczyna w okamgnieniu zniknęła z komnaty. Zanim kolorowa papuga chrapliwym głosem wyraziła swoje zdumienie, Śmierć natężała już wzrok i słuch w zupełnie innym miejscu.

Zostało tylko siedem uderzeń serca.

Niewykluczone, że w świecie Nehwonu są bogowie nieznani nawet Śmierci, którzy od czasu do czasu dla zabawy rzucają jej kłody pod nogi. Ale może też być, że władza przypadku jest silniejsza od władzy przeznaczenia. Tak czy inaczej, tego właśnie ranka Fafryd z północy, choć zwykł wysypiać się do południa, ocknął się wraz z pierwszym mętnym promykiem brzasku, pochwycił swój ulubiony miecz Szarą Rózgę, nagi jak on sam, na pół sennie zlazł z wyrka i wyszedł z poddasza na dach, gdzie jął fechtować się, tupać nogami w trakcie nagłych wypadów i raz po raz wydawać bojowe okrzyki - nie przejmując się zmęczonymi kupcami, którzy po przebudzeniu się gderali, pomstowali bądź trzęśli się ze strachu. Zrazu drżał z zimna, dokuczającego mu pospołu ze smrodliwą mgłą znad Wielkiego Słonego Bagniska, lecz już niebawem pocił się z wysiłku. Jego pchnięcia i zastawy, najpierw dość niedbałe, wnet stały się kąśliwe i szybkie jak błyskawica.

Gdyby nie wybryki Fafryda, można by mówić o cichym poranku w Lankmarze. Póki, co dzwonnice nie rozbrzmiewały hukiem dzwonów, ryk gongów nie obwieszczał odejścia szlachetnego suwerena i jeszcze nie rozeszły się wieści o wyłapaniu i wrzuceniu do Wielkiego Lochu siedemnastu kotów, które miały tam w osobnych klatkach czekać na proces.

Tak się złożyło, że tego dnia Szary Kocur nie zmrużył oka do samego świtu, choć zazwyczaj o tej porze spał już od godziny. W kącie poddasza kulił się na stosie poduszek, z brodą wspartą na ręce, otulony szarym, wełnianym płaszczem. Niekiedy z grymasem na twarzy popijał kwaśne wino, stosownie do swego kwaśnego nastroju, rozpamiętując złych i zdradzieckich ludzi, których poznał w czasie swojego niesłychanie powikłanego życia. Nie przejął się wyjściem Fafryda, ale, mimo że zamykał uszy na jego hałaśliwe podrygi, upragniony sen nie przychodził.

Barbarzyńca z pianą na ustach i przekrwionymi oczyma ukazał się przed Fafrydem w chwili, gdy ten zasłaniał się niską tercją: zaciśniętą na jelcu rękę trzymał wyciągniętą w przód, nieco w dół i w bok, gdy sam miecz był lekko uniesiony. Zdumiał się niepomiernie widokiem zjawy, która nie myśląc o nadprzyrodzonym charakterze tej przygody, natychmiast z wielkim zamachem rąbnęła w bark przeciwnika. Zębata szabla wyglądała jak rząd krótkich, szerokich i skutych ze sobą sztyletów, na dodatek umazanych krwią. W obronie Fafryd odruchowo przeszedł do wysokiej kwarty i odparł cięcie zbója. Szabla przeszła mu nad głową, czemu towarzyszył - gdy ostre jak brzytwa zęby kolejno zgrzytały na głowni miecza - dźwięk podobny do tego, jaki wydaje żelazny pręt przeciągany po metalowych sztachetach ogrodzenia.

Wówczas to doświadczenie wzięło górę nad porywczością i zanim napastnik złożył się do ponownego ciosu, czubek Szarej Rózgi zwinnie zatoczył kółko i przyskoczył do nadgarstka trzymającego rękojeść szabli. Zaraz też szabla i dłoń potoczyły się po dachu. Fafryd wiedział, że o wiele bezpieczniej jest wpierw rozbroić (lub nadkroić) zaślepionego furią nieprzyjaciela, a dopiero potem dźgnąć go w serce... do czego się już zabierał.

W tym samym czasie Kocur nie mógł wyjść ze zdumienia, gdy z nagła, jakimś niepojętym sposobem, na poddaszu zjawiła się Izafema. Zupełnie jakby urzeczywistnił się jeden z jego śmielszych erotycznych snów. Gapił się na nią oniemiały, gdy z uśmiechem postąpiła krok w jego stronę. Przyklękła, obróciła się dokładnie twarzą do niego i opuściła ręce wzdłuż ciała, aby ścisnąć filigranową obręcz, mocującą miseczki na piersiach. W migdałowych oczach zapaliły się złowieszcze zielone ogniki.

Kocura uratował wrodzony wstręt do kierowanych weń ostrych przedmiotów, choćby miała to być najmniejsza igła... czy też kolce zalotnie sterczące z przepięknych filigranowych miseczek na niewątpliwie przepięknych piersiach. Uchylił się w samą porę, bo oto maleńkie, acz mocne sprężynki z cichym zgrzytem wypchnęły zatrute kolce, a te niczym bełty wystrzeliły i ugrzęzły w ścianie, o którą Kocur przed chwilą się opierał.

Momentalnie zerwał się na nogi i rzucił na dziewczynę. Nie wiedzieć, co, rozum czy przeczucie, kazało mu zwrócić szczególną uwagę na podejrzany ruch, gdy sięgała do srebrnych nagolenic, a właściwie ich ostrego wykończenia. Siłując się z nią, pierwszy zdołał wyszarpnąć dwa bliźniacze sztyleciki, które natychmiast odrzucił za skotłowane łóżko Fafryda. Następnie oplótł jej nogi swoimi nogami, tak by nie kopnęła go w krocze. Choć pluła i próbowała capnąć go zębami, lewą ręką ścisnął jej szyję i z braku włosów złapał ją za ucho, prawą zaś unieszkodliwił jej drapieżne dłonie, uzbrojone w ostre paznokcie. Gdy tego dokonał, przystąpił do metodycznego i, co zrozumiałe, dosyć brutalnego zniewolenia złośnicy. W końcu zabrakło jej śliny i nieco złagodniała. Jej piersi okazały się bardzo małe, lecz przy tym nadzwyczaj ponętne.

Gdy oszołomiony Fafryd wrócił z dachu, o mało mu oczy nie wyszły z orbit. Skąd nagle Kocur, do kroćset, przygruchał sobie tak dorodną sikorkę? Dobrze, nie jego sprawa. Mówiąc grzecznie:

- Najmocniej przepraszam, róbcie swoje - zamknął za sobą drzwi i zajął się kwestią zwłok szalonego napastnika.

Zaraz też pozbył się kłopotu: dźwignął ciało i z wysokości czterech pięter cisnął je na olbrzymi stos śmieci, które tarasowały przejście w Widmowym Zaułku. Następnie schylił się po zębatą szablę, oderwał dłoń zaciśniętą na rękojeści i tę również wyrzucił do śmieci. Przyglądając się z zasępionym czołem okrwawionej klindze, którą zamierzał sobie zachować na pamiątkę, na próżno się zastanawiał, czyja to krew.

Jeśli chodzi o Izafemę, to obyło się bez brutalnych, drastycznych rozwiązań. Wystarczy powiedzieć, że z upływem czasu pohamowała się w swej zażartej nienawiści do ludzi, nauczyła się mówić płynnie po lankmarsku i odnalazła się w nowym otoczeniu. Otworzyła własny zakład rzemieślniczy na placu Miedzianym niedaleko ulicy Srebrzanej, gdzie zajmowała się wytwarzaniem pięknej biżuterii i sprzedawaniem spod lady tak niezwykłych wyrobów jak choćby najlepsze w całym Nehwonie pierścienie z zatrutym cierniem.

A tymczasem Śmierć, dla której czas biegnie cokolwiek inaczej niż dla ludzi, zrozumiała, że na wykonanie normy zostały jej ledwie dwa uderzenia serca. Dreszcz emocji - co prawda słabiutki, ale zawsze - który poczuła, gdy wybrani przez nią bohaterowie udaremnili jej podstępne zabiegi, (co mogło być oznaką działających we wszechświecie nieznanych, nader przebiegłych mocy), wnet ustąpił pod naporem gorzkiej, bolesnej świadomości: skoro brak czasu na podchody i finezyjne działania, trzeba osobiście włączyć się do akcji... czego nie lubiła, bowiem koncepcja deus ex machina w sztuce, a tym bardziej w życiu zawsze wydawała jej się tanim chwytem.

Ale czy wypadało tak po prostu uśmiercić Fafryda i Kocura? Nie, bo w pewnej mierze wystrychnęli ją na dudka, wobec czego po sprawiedliwości, (jeśli jest coś takiego jak sprawiedliwość) powinni się cieszyć chwilową nietykalnością. Nie chciała zresztą wyjść na jędzę czy mściwą wiedźmę. Na swój sposób, pomimo sporadycznych i prawie nieuniknionych forteli, Śmierć była zwolenniczką czystej gry.

Z niedostrzegalnym westchnieniem rezygnacji przeniosła się do królewskiej wartowni w horborykseńskim Wielkim Złotym Pałacu, gdzie dwoma szybkimi jak myśl pchnięciami odebrała życie dwóm wielkodusznym, cnotliwym bohaterom. Wcześniej widziała ich tam przez mgnienie oka i zapisała w swej przepastnej, niezawodnej pamięci - owych braci, którzy przysięgali żyć w celibacie i co miesiąc ratować z opresji przynajmniej jedną damę. Cóż, zostali zwolnieni ze swego trudnego obowiązku.

Śmierć znów siedziała na niskim tronie w swoim skromnym zamku w Krainie Cienia i oddawała się smutnym rozmyślaniom. Czekała na następne wyzwania.

Zabrzmiało dwudzieste uderzenie serca.


PIĘKNA I BESTIE

 

Bez wątpienia była najpiękniejszą dziewczyną w Lankmarze, a nawet w całym Nehwonie - ba, może nie było urodziwszej także w innych światach. A zatem nic dziwnego, że Fafryd, rudowłosy przybysz z północy, i Szary Kocur, smagły południowiec o kocich rysach, chodzili za nią trop w trop.

Nosiła dziwne nazwisko, Sienią Akiba Magus, owa jasnowłosa mistrzyni sztuk tajemnych i zarazem, paradoksalnie, ciemnowłosa królowa nieczystych mocy. Wiedzieli, że to istotnie Sienią Akiba Magus, ktoś, bowiem zawołał ją na ulicy Tombakowej, równoległej do Złotniczej, kiedy nasi bohaterowie szli za nią. A ona zawahała się na chwilkę w szczególny sposób, jak to robi każdy, kto znienacka słyszy swoje imię. Nie obejrzała się jednak, tylko szła dalej.

Nie zauważyli, kto wolał. Może ktoś z dachu? Po drodze ogarnęli spojrzeniem zaułek Cekinów, lecz nie dojrzeli żywego ducha. Podobnie jak w zaułku Fałszywego Złota.

Sienią była śmigłą dziewczyną: wyższą od Szarego Kocura i tylko dziesięć cali niższą od Fafryda.

- Jest moja - szepnął Kocur stanowczo.

- A właśnie, że moja - mruknął Fafryd głosem nieznoszącym sprzeciwu.

- W porządku, jakoś się podzielimy - syknął Kocur roztropnie.

Kryła się w tym pewna błazeńska logika, albowiem, dziw nad dziwy, dziewczyna z lewej strona była ciemnoskóra, z drugiej zaś miała jasną karnację. Linia podziału na plecach odznaczała się bardzo wyraźnie, co pozwalał zobaczyć cieniutki, prześwitujący materiał kremowej, jedwabnej sukienki. Oczywiście, pośladki też różniły się jeden od drugiego. Włosy miała czarne z prawej strony, z lewej natomiast jasne.

Raptem ni stąd, ni zowąd pojawił się ciemnoskóry wojownik i rzucił się na Fafryda z mosiężnym bułatem. Fafryd błyskawicznie dobył miecza i przyjął na klingę uderzenie klingi. Mosiężna głownia rozpadła się na kawałki. Prędkim ruchem nadgarstka Fafryd zatoczył koło mieczem i odciął napastnikowi głowę.

Tymczasem Kocur musiał stawić czoło białemu jak śnieg wojownikowi, również przybyłemu nie wiadomo skąd, uzbrojonemu w stalowy, posrebrzany rapier. Zastawił się Skalpelem i wraził go w serce przeciwnika.

Przyjaciele pogratulowali sobie udanych pojedynków. Potem się rozejrzeli. Nie licząc zabitych, w zaułku było pusto. Sienia Akiba Magus zniknęła. Zastanawiali się nad tym przez pięć uderzeń serca i dwa oddechy.

Na koniec Fafryd rozchmurzył się i oczy mu się zapaliły.

- Posłuchaj - rzekł - dziewczyna podzieliła się na dwóch łotrów! To wszystko wyjaśnia. Obaj pochodzili znikąd.

- Co ty pleciesz? - fuknął Kocur. - Każdy skądś pochodzi. Tak czy owak, przedziwny sposób rozmnażania się... czy raczej rozszczepienia.

- Do tego ze zmianą płci - dodał Fafryd. - Może gdybyśmy przyjrzeli się trupom...

Okazało się jednak, że nic nie znajdą w zaułku. Truchła przepadły bez śladu. Nawet odcięta głowa zniknęła spod muru, gdzie się potoczyła.

- Kapitalnie - powiedział Fafryd z zadowoleniem. - Przynajmniej nie mamy kłopotu z ciałami. - Posłyszał tupot i metaliczny szczęk, zwiastujący nadejście straży.

- Szkoda, że trochę nie poczekali z tym znikaniem - narzekał Kocur. - Można by przetrząsnąć trzosy i schowki w ubraniu. A nuż by jakiś klejnocik wpadł do kabzy.

- Ale kto za tym wszystkim stoi? - główkował Fafryd. - Czarno-biały mag?

- Co tak będziemy gadać po próżnicy - urwał dyskusję Kocur. - Siądziemy sobie Pod Złotym Minogiem i wypijemy za zdrowie dziewki, bo zaiste, niezła była z niej sztuka.

- Popieram. Stosownie do okoliczności, będziemy pić najczarniejsze piwsko, wzmocnione białym, musującym iltmarskim winem.

 


UWIĘZIENI W KRAINIE CIENIA

 

Fafryd i Szary Kocur umierali z pragnienia. Na skutek tej samej dolegliwości, wysuszającej gardło na wiór, padły im wierzchowce. Zdarzyło się to przy ostatniej studni, która okazała się wypełniona piaskiem. Resztki z bukłaków, dodane do resztek potu z ich ciał, nie mogły uratować nieszczęsnych, otępiałych zwierząt. Jak wiadomo, jedyn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin