Voynich L. - Szerszeń.pdf

(907 KB) Pobierz
L. E. VOYNICH
1012478024.002.png
SZERSZEń
tytuł oryginału: “The Gddfiy”
przełożyła: Maria KRECZOWSKA
tekst wklepał: dunder@poczta. fm
Państwowe Wydawnictwo “Iskry” - Warszawa - 1954.
Obwolutę projektował
Janusz Grabiński
Redaktor
Zofia Jerzyńska
Redaktor techniczny
Marek Aniosłewicz
Korektor
Olga Kaminska
1012478024.003.png
CZęść PIERWSZA
Rozdział I
Artur siedział w bibliotece seminarium teologicznego w Pizie przeglądając stos opracowanych
kazań. Wieczór czerwcowy był tak gorący, że okna szeroko otwarto, okiennice zaś na wpół
przymknięto, by chłodniej było w pokoju. Dyrektor zakładu, kanonik Montanelli, przerwał na chwilę
pisanie, by rzucić spojrzenie pełne miłości na głowę chłopca schyloną nad papierami.
- Nie możesz odszukać, carino? * To daj pokój; będę musiał ustęp ten napisać ponownie. Może
go nawet zniszczyłem i na próżno zabieram ci tyle czasu. Montanelli miał głos raczej niski, lecz pełny
i dźwięczny, o metalicznej czystości, co mowie jego nadawało specjalny urok. Był to głos
urodzonego mówcy, o wszelkich możliwych odcieniach. Gdy mówił do Artura, słowa brzmiały
pieszczotliwie.
- Nie, ojcze, muszę znaleźć; jestem pewny, że tu je włożyłeś. Po raz drugi nie potrafisz już tak
napisać. Montanelli znów się zabrał do pracy. Senny chrabąszczyk monotonnie brzęczał za oknem, a
długie, melancholijne wołanie przekupnia owoców niosło się echem po ulicy: Fragola! fragola! **
- “O uleczeniu trędowatego”, oto jest! - Artur przebiegł pokój swym bezszelestnym krokiem,
który zawsze irytował jego współmieszkańców. Drobny, smukły chłopiec bardziej przypominał jakiś
włoski portret z wieku XVI niż chłopca z średnich warstw Anglii. Od długiej linii brwi do delikatnie
zarysowanych ust i małych rąk i nóg wszystko było u niego zbyt misterne, zbyt wyrzeźbione. Gdy
siedział bez ruchu, mógł uchodzić za bardzo ładną dziewczynę przebraną za chłopca; chód jego i
gibkość ruchów przypominały oswojoną panterę bez pazurów.
- Naprawdę znalazłeś?! Arturze, co ja bym począł bez ciebie? Pogubiłbym rychło wszystkie
moje notatki. No, nie będę już pisał. Chodźmy do ogrodu, a pomogę ci trochę. Cóż to za ustęp,
którego nie możesz zrozumieć? Wyszli razem do zacisznego, cienistego ogrodu okalającego klasztor.
Seminarium mieściło się w budynkach starego klasztoru dominikańskiego. Przed dwustu laty
czworokątne to podwórze było całkiem puste, krzewy rozmarynu i lawendy bramowały wysoki
parkan. Biało odzianych mnichów, którzy je ongiś pielęgnowali, dawno już pokryła cisza i
zapomnienie, lecz balsamiczne zioła dotąd kwitły i wydawały woń w uroczy wieczór letni, choć nikt
ich już nie zrywał, by z nich sporządzać leki. Kępki dzikiej pietruszki i orlika wyrastały wśród
gracowanych ścieżek, a wodotrysk pośrodku podwórza zakryły paprocie i pryszczeńce. Róże
rozrosły się dziko, ich kolczaste łodygi snuły się w poprzek ścieżyn. Po bokach płonęły ogromne
czerwone maki; duże naparstnice opadały na zmierzwioną trawę, a stara winna latorośl, zdziczała i
bezpłodna, oplotła swe pędy koło zaniedbanego niespliku, który liściastą głową potrząsał zwolna ze
smutnym jakimś uporem. Jeden róg ogrodu zajęła olbrzymia kwitnąca magnolia - gąszcz ciemnych
liści tu i ówdzie upstrzonych śnieżnobiałym kwieciem. Prosta ława drewniana oparta była o jej
potężny pień; na niej usiadł Montanelli. Artur, słuchacz filozofii na miejscowym uniwersytecie, nie
mogąc zrozumieć jakiegoś zawiłego ustępu zwrócił się do „ojca” o wyjaśnienie. Montanelli był dlań
żywą encyklopedią, do której sięgał w potrzebie, choć nigdy nie był uczniem seminarium.
- A teraz odejdę - rzekł, gdy niezrozumiały ustęp został już wyjaśniony - chyba że mogę jeszcze
1012478024.004.png
być na coś potrzebny.
- Nie będę już pracował, ale chciałbym cię jeszcze trochę zatrzymać, jeżeli masz czas.
- O, tak! - Oparł się o pień drzewa i poprzez ciemne gałęzie patrzył w spokojne niebo, na
którym zapalały się zwolna pierwsze blade gwiazdy. Marzycielskie, mistyczne oczy, koloru
ciemnobłękitnego, pod czarnymi rzęsami, odziedziczył po matce. Montanelli odwrócił głowę, by ich
nie widzieć,
- Carino, wyglądasz, jakbyś był ogromnie znużony
- Cóż poradzę? - W głosie Artura brzmiało lekkie rozdrażnienie, które tamten wyczuł
natychmiast.
- Nie trzeba było wracać tak prędko na uniwersytet; jesteś zupełnie wyczerpany po tamtych
nocach. Powinienem był stanowczo nalegać, byś wypoczął należycie przed wyjazdem z Livorno.
- Ach, ojcze, na co by się to przydało? Nie mogłem przecież po śmierci matki pozostać w tym
obrzydliwym domu. Julia byłaby mnie doprowadziła do obłędu!
Julia, której nie mógł znosić, była żoną jego najstarszego przyrodniego brata.
- Nie żądałbym, żebyś pozostał u swych krewnych - łagodnie odparł Montanelli. - Wiem
dobrze, że byłoby to dla Ciebie czymś najgorszym. Żałuję jednak, że nie przyjąłeś zaproszenia swego
angielskiego przyjaciela, doktora; miesiąc spędzony w jego domu byłby cię uczynił zdolniejszym do
dalszej pracy.
- Nie, ojcze, nie mógłbym, naprawdę! Warrenowie. są bardzo dobrzy i serdeczni, ale oni tego
nie rozumieją...martwią się z mego powodu...Czytam to na ich twarzach...Zapewne próbowaliby mnie
pocieszyć i mówiliby o matce. Gemma nie - to wiem...Ona zawsze wiedziała, o czym nie należy
mówić, nawet wtedy, gdy byliśmy jeszcze dziećmi. Ale inni...Zresztą nie tylko to...- Co więc, mój
synu? Artur zerwał kilka kwiatów ze zwisającej gałęzi naparstnicy i nerwowo miął je w palcach.
- Nie mogę znieść tego miasta - zaczął po chwilowej pauzie - Na każdym kroku sklepy, w
których zwykła kupować zabawki, gdy byłem dzieckiem, to znów wybrzeże, gdzie ją prowadziłem,
zanim rozchorowała się na dobre. Gdzie stąpnę, wszędzie to samo. Każda kwiaciarka na ulicy
ofiarowuje kwiaty...jak gdyby teraz były mi potrzebne! Wreszcie ten cmentarz...Nie, musiałem
stamtąd uciec! o chorobę przyprawiał mnie sam widok tego miejsca...Urwał nagle i usiadł rwąc w
strzępy dzwoneczki naparstnicy. Zapanowało milczenie tak długie i głębokie, że nareszcie podniósł
oczy, zdumiony, iż ojciec nic nie odpowiada. Mrok już zapadał pod rozłożystym drzewem magnolii i
wszystkie przedmioty wokół zacierały się z wolna, dość jednak było jasno, by Artur mógł widzieć,
jak śmiertelnie blada stała się twarz Montanellego. Zwiesił głowę na piersi, a prawą ręką kurczowo
obejmował brzeg ławy. Chłopak odwrócił oczy, zdjęty trwożnym zdumieniem. Miał wrażenie, że
niechcący stąpił na ziemię świętą. Boże! - pomyślał - jakże mały i samolubny jestem wobec niego!
1012478024.005.png
Gdyby mój smutek był jego własnym, nie mógłby go głębiej odczuwać. W tej chwili Montanelli
podniósł głowę i rozejrzał się wokoło. - Nie chcę cię zmuszać, byś tam wracał, zwłaszcza teraz -
rzekł tonem najbardziej pieszczotliwym - musisz mi jednak przyrzec, że postarasz się o zupełny
wypoczynek podczas wakacji letnich. Sądzę, że najlepiej będzie, gdy je spędzisz z dala od Livorno.
Nie mogę pozwolić, byś zapadł na zdrowiu.
- A ty, ojcze, gdzie zamierzasz wyruszyć po zamknięciu seminarium?
- Jak zwykle, ruszę z uczniami w góry i tam ich poumieszczam. Ale w połowie sierpnia, gdy
zastępca dyrektora wróci z wakacji, postaram się wyjechać w Alpy, by mieć jakieś urozmaicenie.
Pojechałbyś ze mną? Zabrałbym cię chętnie na kilka górskich wycieczek, gdzie mógłbyś też poznać
alpejskie mchy i porosty. Tylko obawiam się, czy w moim towarzystwie nie byłoby ci za nudno?
- Ojcze! - Artur ujął jego ręce w sposób „demonstracyjnie przesadny”, jak zwykła mówić Julia.
- Oddałbym wszystko w świecie, aby móc wyjechać z tobą. Tylko...nie jestem pewny...- urwał.
- Sądzisz, że pan Burton nie pozwoli?
- Oczywiście, że mu to będzie nieprzyjemne, ale zakazać mi przecież nie może. Mam
osiemnaście lat i mogę robić, co mi się podoba. Ostatecznie jest tylko przyrodnim moim bratem i nie
widzę powodu, dla którego miałbym mu być posłuszny. Zawsze był niedobry dla mojej matki.
- Jeśli jednak sprzeciwi się stanowczo, to sądzę, że lepiej byłoby go nie drażnić; to mogłoby
jeszcze pogorszyć twe stosunki domowe...
- Pogorszyć się już nie dadzą! - porywczo zawołał Artur. - Zawsze mnie nienawidzili i będą
nienawidzić...bez względu na moje postępowanie. Zresztą, jakżeby James mógł się sprzeciwiać
memu wyjazdowi z tobą. mym ojcem- spowiednikiem?
- Zważ, że jest protestantem. W każdym razie lepiej będzie napisać do niego i zaczekać na
odpowiedź, jak się na to zapatruje. Tylko staraj się pisać spokojnie, mój synu, wszak postępowanie
twoje musi być niezależne od tego, czy cię ktoś kocha czy nienawidzi. Napomnienie udzielone zostało
w formie tak łagodnej że Artur lekko się tylko zarumienił.
- Tak, wiem o tym - odpowiedział wzdychając - ale to tak trudno...
- Żałowałem, że nie mogłeś przyjść do mnie we wtorek wieczór - rzekł Montanelli przechodząc
na inny temat. - Był tu biskup z Arezzo i chętnie byłbym cię z nim zapoznał.
- Przyrzekłem wpierw jednemu z kolegów, że przyjdę na zebranie w jego mieszkaniu. Byliby na
mnie czekali.
- Jakież to było zebranie? Artur zdawał się zmieszany tym pytaniem.
- To...to nie było zebranie zwyczajne - odparł zacinając się nerwowo. - Przybył jeden student z
Genui i wygłosił mowę...rodzaj wykładu.
1012478024.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin