London Jack - Dobrodziejstwo wątpliwości.pdf

(313 KB) Pobierz
1048759130.001.png
DOBRODZIEJSTWO WĄTPLIWOŚCI
Jack London
Carter Watson, z ostatnim numerem jakiegoś czasopisma pod pachą, szedł wolno i ciekawie
rozglądał się wkoło. Od dwudziestu lat nie był na tej ulicy, a zaszły tu wielkie i zadziwiające zmiany.
To zachodnioamerykańskie miasto o trzystu tysiącach mieszkańców miało ich zaledwie trzydzieści
tysięcy, kiedy jako chłopiec biegał po jego ulicach. Ulica, po której szedł, była wówczas spokojną
ulicą domów mieszkalnych, w przyzwoitej dzielnicy robotniczej. Ale tego późnego popołudnia
Watson stwierdził, że wchłonęła ją występna i rozległa dzielnica o złej sławie. Zaroiło się na niej od
chińskich i japońskich sklepików i spelunek, chaotycznie pomieszanych z podrzędnymi zakładami
białych i knajpami spod ciemnej gwiazdy. Cicha ulica jego młodości stała się najbardziej bandycką
dzielnicą miasta.
Spojrzał na zegarek. Było wpół do szóstej. Dobrze wiedział, że jest to senna pora w tego rodzaju
dzielnicy, pchała go jednak ciekawość. Przez dwadzieścia lat włóczęgi i badania warunków
socjalnych na świecie woził ze sobą wspomnienie swego rodzinnego miasta jako czegoś drogiego i
pięknego. Zaskoczyła go zmiana, którą tu widział. Musi koniecznie przejść jeszcze kawałek i
zobaczyć, jak nisko stoczyło się jego miasto.
I jeszcze coś: Carter Watson miał wyostrzony zmysł społeczny i obywatelski. Zamożny, a dzięki
temu niezależny, niechętnie trwonił energię na wielkoświatowe herbatki i wytworne towarzyskie
kolacje. Nie pociągały go też ani aktorki, ani konie wyścigowe, ani podobne rozrywki. Jego manią
były sprawy etyki i uważał się za nie byle jakiego reformatora, choć jego działalność sprowadzała
się przede wszystkim do pisywania artykułów w poważniejszych pismach i kwartalnikach oraz do
wydawania pod własnym nazwiskiem jasno i mądrze napisanych książek o klasie robotniczej i
wielkomiejskich nędzarzach. Wśród dwudziestu siedmiu ogłoszonych drukiem tytułów, które
wyrobiły mu nazwisko, były takie: „Gdyby Chrystus zstąpił do Nowego Orleanu”,
„Wyeksploatowany do cna robotnik”, „Reforma czynszowa w Berlinie”, „Wiejskie slumsy Anglii”,
„Ludność wschodnich stanów”, „Reforma contra rewolucja”, „Miasteczka uniwersyteckie —
rozsadnikiem radykalizmu” i „Jaskiniowiec cywilizacji”.
Ale Carter Watson nie był ani maniakiem, ani fanatykiem. Nie wpadał w rozpacz na widok
okropności, które badał i piętnował. Nie płonął ogniem naiwnego entuzjazmu. Ratował go humor, tak
jak wielkie doświadczenie i usposobienie konserwatywno-filozoficzne. Nie skłaniał się też ku
teoriom błyskawicznych reform. Jego zdaniem społeczeństwo mogło stać się lepsze jedynie dzięki
straszliwie powolnej i bardzo bolesnej ewolucji. Nie uznawał ani gwałtownych cięć, ani raptownych
odrodzeń. Ludzkość może się uszlachetniać tylko poprzez cierpienie i biedę, tak jak dochodziła do
wszystkich zdobyczy socjalnych.
Tego późnego, letniego popołudnia ciekawość nie dawała Watsonowi spokoju. Przystanął przed
pretensjonalną knajpą. Wisiał nad nią szyld z napisem „Vendome”, a do wnętrza prowadziło dwoje
drzwi. Jedne najwidoczniej wiodły do baru — z tych nie skorzystał — a drugie otwierały się na
wąski korytarz. Watson przeszedł go i znalazł się w dużej sali zastawionej stolikami, zupełnie pustej.
W półmroku dostrzegł w odległym kącie pianino. Pomyślawszy w duchu, że wróci tu kiedyś i
przyjrzy się ludziom, którzy siedzą i piją przy tych licznych stolikach, ruszył wokół sali.
Krótki korytarz wiódł z niej do małej kuchenki, gdzie przy stole siedział samotnie Patsy Horan,
właściciel lokalu. Posilał się śpiesznie przed wieczornym napływem gości. Był zły na cały świat.
Rano lewą nogą wstał z łóżka i odtąd wszystko go irytowało. Gdyby ktoś zapytał o to barmanów,
pewnie by powiedzieli, że „stary się wściekł” Ale Carter Watson tego nie wiedział. Gdy wszedł do
kuchni, ponury wzrok Patsy Horana padł na czasopismo pod jego pachą. Nie znał Watsona i nie
wiedział, że niesie on zwykłe ilustrowane pismo. Z głębi swego rozdrażnienia osądził, że ów obcy to
zakała ludzkości, jeden z tych, którzy zapaskudzają mu wnętrze lokalu przybijając lub rozlepiając
plakaty. Barwna okładka pisma utwierdziła go w przekonaniu, że to plakat. Od tego się zaczęło. Z
widelcem i nożem w ręku Patsy podbiegł do Watsona.
— Wynoś się! — ryknął. — Już ja was znam!
Carter Watson osłupiał. Patsy wyskoczył na niego jak diabeł z pudełka.
— Będziesz mi tu ściany niszczył! — krzyczał Patsy wyrzucając z siebie istny potok ohydnych i
obraźliwych wymysłów.
— Jeśli nawet czymś pana dotknąłem, zrobiłem to nieumyślnie... Tyle tylko zdążył powiedzieć
Watson, bo Patsy zaraz mu przerwał. — Wynoś się i nie rozpuszczaj pyska — powtórzył, groźnie
wywijając dla większego wrażenia nożem i widelcem.
Carter Watson ujrzał oczyma wyobraźni ten widelec nieprzyjemnie wbity w jego żebra,
zrozumiał, że daremnie próbowałby „rozpuszczać pysk”, i szybko zawrócił do wyjścia. Widok tego
pokornego odwrotu musiał do reszty rozwścieczyć Patsy Horana, bo ten czcigodny jegomość upuścił
nóż i widelec i skoczył na Watsona.
Ważył sto osiemdziesiąt funtów, tyleż co Watson. Pod tym względem mieli równe szanse. Patsy
był jednak karczemnym zabijaką, na ślepo prącym naprzód, podczas gdy Watson był bokserem. I pod
tym względem on miał przewagę, bo Patsy atakując zapomniał o obronie i ryzykownie zamachnął się
prawą pięścią. Watsonowi wystarczyłoby poczęstować go lewym prostym i uciec. Ale Watson miał
jeszcze jedną przewagę. Boks i doświadczenie wyniesione z nędznych i podejrzanych dzielnic całego
świata nauczyły go panowania nad sobą.
Obrócił się więc w miejscu i zamiast oddać cios, zrobił unik i przeszedł do zwarcia. Patsy, który
szarżował jak byk, miał przewagę rozpędu, Watson zaś, obróciwszy się ku niemu, rozpędu nie miał.
W rezultacie obaj całym ciężarem swoich trzystu sześćdziesięciu funtów runęli z hukiem na ziemię.
Watson znalazł się pod spodem i głową dotykał tylnej ściany wielkiego pokoju. Od ulicy dzieliło go
sto pięćdziesiąt stóp. Zastanawiał się szybko. Przede wszystkim należało uniknąć skandalu. Nie
chciał dostać się do gazet w mieście swego dzieciństwa, gdzie mieszkało jeszcze wielu krewnych i
przyjaciół rodziny.
Dlatego też oplótł rękami człowieka leżącego na nim, przywarł do niego i czekał nadejścia
pomocy, która musiała przyjść zwabiona hałasem. I rzeczywiście nadeszła — to znaczy z baru
wypadło sześciu mężczyzn i półkolem obstąpiło zapaśników.
— Zabierzcie go — rzekł Watson. — Nie ruszyłem go i nie chcę się bić.
Lecz półkole stało w milczeniu. Watson trwał w niezmienionej pozycji i czekał. Po wielu
daremnych próbach ugodzenia go Patsy wdał się w pertraktacje:
— Puść mnie, to i ja cię puszczę — powiedział.
Watson puścił go, Patsy jednak ledwie się podniósł, stanął nad leżącym przeciwnikiem gotów do
zadania ciosu.
— Wstawaj! — rozkazał.
Mówił głosem groźnym i nieubłaganym, jak Bóg Ojciec w dzień Sądu Ostatecznego, i Watson
pojął, że nie może liczyć na zmiłowanie.
— Odejdź pan, to wstanę — odparł.
— Jeśli jesteś dżentelmenem, wstawaj zaraz — rzekł Patsy, a blade oczy pałały mu wściekłością,
gdy pięść szykowała się do miażdżącego ciosu.
W tej samej chwili cofnął nogę, chcąc kopnąć Watsona w twarz. Watson zasłonił się
skrzyżowanymi ramionami i skoczył na nogi tak błyskawicznie, że zamknął w klamrze przeciwnika,
nim ten zdążył uderzyć. Trzymając go raz jeszcze zaapelował do gapiów.
— Chłopcy, zabierzcie go. Widzicie, że go nie ruszam. Nie chcę się bić. Chcę stąd wyjść.
Ludzie w kole ani nie drgnęli, ani się nie odezwali. To milczenie było tak złowróżbne, że
Watsonowi ciarki przeszły po krzyżu. Patsy spróbował się wyrwać, co miało ten efekt, że Watson
powalił go na wznak i wyrwawszy mu się skoczył do drzwi. Ale koło widzów jak mur zagrodziło mu
drogę. Dostrzegł blade, nalane twarze ludzi, którzy nie widują słońca, i zrozumiał, że ma przed sobą
nocnych rzezimieszków, drapieżne zwierzęta wielkomiejskiej dżungli. Odepchnęli go w tył, w
objęcia goniącego za nim jak rozjuszony byk Patsy Horana.
W jeszcze jednym zwarciu Watson, chwilowo bezpieczny, zaapelował do bandy opryszków. I
znów jego głos był głosem wołającego na puszczy. Wtedy zląkł się nie na żarty. Znał wiele
wypadków, kiedy w takich spelunkach maltretowano samotnych gości, łamano im żebra i
masakrowano twarze, kopano i bito na śmierć. Wiedział też, że jeśli ma wyjść cało, nie wolno mu
uderzyć ani napastnika, ani nikogo z bandy. Jednakże ogarnęło go uzasadnione oburzenie. Siedmiu na
jednego — to w żadnym wypadku nie jest uczciwe! Był zły i zbudziło się w nim drapieżne zwierzę
drzemiące w każdym człowieku. Ale przypomniał sobie żonę i dzieci, zaczętą książkę i dziesięć
tysięcy akrów sfalowanej ziemi we własnej, tak lubianej podgórskiej posiadłości. W przelotnej jak
błyskawica wizji ujrzał błękitne niebo, promienie złotego słońca na ukwieconych łąkach, bydło
leniwie brodzące w strumieniach i błysk rzucającego się w bystrym nurcie pstrąga. Życie było piękne
— zanadto piękne, by miał je ryzykować dla zaspokojenia przypływu zwierzęcych instynktów.
Krótko mówiąc, Carter Watson był opanowany i przerażony.
Jego przeciwnik, zamknięty w mistrzowskim zwarciu, próbował się wyswobodzić. Watson znów
go powalił, skoczył do drzwi i znów odepchnęło go półkole ludzi o wyblakłych, nalanych twarzach.
Nowym unikiem umknął prawemu sierpowemu Horana i chwycił go wpół. Powtarzało się to wiele
razy. Watson stawał się coraz zimniejszy, gdy zawiedziony w rachubach Patsy, któremu nie
wychodził żaden cios, wściekał się coraz bardziej i spróbował walczyć w zwarciach głową. Za
pierwszym razem grzmotnął Watsona czołem w nos. Nauczony doświadczeniem Watson przyciskał
odtąd w zwarciach głowę do jego piersi. Oszalały z wściekłości Patsy bódł dalej i pokiereszował
sobie oko, nos i policzek o ciemię Watsona. A im silniej się kaleczył, tym bódł zacieklej i mocniej.
Taka jednostronna walka trwała od dwunastu do piętnastu minut. Watson nie zadał ani jednego
ciosu, szukał tylko ucieczki. Czasem, w krótkich chwilach, gdy odrywał się od przeciwnika i klucząc
między stolikami próbował dostać się do wyjścia, ludzie o bladych, nalanych twarzach łapali go za
poły marynarki i pchali pod prawy sierpowy depczącego mu po piętach Patsy'ego. Raz po raz i
nieskończoną ilość razy Watson przechodził do zwarcia i kładł przeciwnika na obie łopatki, przy
czym zawsze okręcał nim i przewracał go w kierunku drzwi. W ten sposób zbliżał się do celu o
długość ciała.
W końcu, bez kapelusza, rozczochrany, z krwawiącym nosem i podbitym okiem, wydostał się na
chodnik i wpadł w objęcia policjanta.
— Niech pan, aresztuje tego człowieka — zażądał łapiąc z trudem oddech.
— Hej, Patsy! — zawołał policjant — co się tu u ciebie dzieje?
— Jak się masz, Charley — odpowiedział Patsy. — Ten drab wpadł tutaj...
— Niech pan go aresztuje — powtórzył Watson.
— Wynoś się! Zmykaj! — ryknął na niego Patsy.
— Zmykaj! — dorzucił policjant. — Bo jak nie, to ciebie aresztuję.
— Dobrze, ale musi pan także aresztować tego człowieka. Napadł na mnie bez powodu.
— Napadłeś na niego, Patsy? — zapytał policjant.
— Nie. Daj mi skończyć, Charley, i — na Boga — mam świadków na to, co mówię. Siedzę w
kuchni i jem zupę, aż tu wchodzi ten drab i ni stąd, ni zowąd — do mnie. Nawet nie wiem, co to za
jeden. Jest pijany.
— Niech pan spojrzy na mnie — zaprotestował oburzony socjolog. — Czy jestem pijany?
Policjant spojrzał na niego ponuro i groźnie i skinął na Patsy'ego, by mówił dalej.
— Więc ten drab zaczyna się mnie czepiać. „Nazywam się Tira McGrath i rozsmaruję cię na
chlebie. Ręce do góry!” — woła. Uśmiechnąłem się, a ten, bęc, bęc, palnął mnie dwa razy i rozlał mi
zupę. Spójrz na moje oko. Ładnie mnie urządził.
— Co pan zamierza zrobić? — zapytał Watson policjanta.
— Wynoś się, zmykaj, bo zobaczysz, że cię aresztuję — usłyszał w odpowiedzi.
Wtedy w Watsonie zbudziło się poczucie obywatelskiej praworządności.
— Protestuję...
Ale w tej chwili policjant schwycił go za ramię i szarpnął tak mocno, że o mały włos byłby go
przewrócił.
— Chodź, aresztuję cię.
— To i jego niech pan weźmie — żądał Watson.
— Akurat! — rzekł policjant. — Po coś na niego napadł, gdy spokojnie jadł zupę?
Carter Watson był naprawdę zły. Nie tylko napadnięto go bez powodu, dotkliwie pobito i
aresztowano, ale jeszcze wszystkie ranne gazety podały sensacyjny opis jego pijackiej awantury z
właścicielem osławionej knajpy „Vendome”. W tych opisach nie było ani słówka prawdy. Patsy
Horan i jego poplecznicy szczegółowo opowiedzieli całą bijatykę. Nie ulegało wątpliwości, że
Carter Watson był pijany. Trzy razy wyrzucano go z szynku do rynsztoka i trzy razy wracał ziejąc
nienawiścią i przysięgając, że wszystkich stąd powymiata.
„Słynny socjolog urżnął się i siedział w kozie” — taki był pierwszy tytuł artykułu, który wpadł
Watsonowi w oczy na czołowej stronie gazety. Obok ujrzał swoją wielką podobiznę. Inne tytuły
głosiły: „Carter Watson ubiega się o mistrzostwo w boksie”, „Carter Watson dostał za swoje”,
„Słynny socjolog próbuje wymieść do czysta spelunkę” i „Carter Watson znokautowany przez Patsy
Horana w trzeciej rundzie”.
Wypuszczony za kaucją, Carter Watson stanął nazajutrz przed sądem policyjnym oskarżony z
urzędu o zakłócenie porządku publicznego przez napad i pobicie niejakiego Patsy Horana. Ale
przedtem jeszcze prokurator, który bierze pensję za ściganie wykroczeń przeciw porządkowi
publicznemu, odciągnął Watsona na bok na prywatną rozmowę.
— Lepiej byłoby, gdyby pan poniechał sporu — powiedział. — Wie pan co, panie Watson, niech
pan się pogodzi z Patsy Horanem. Uściśnijcie sobie ręce i skończcie z tym. Załatwimy sprawę raz
dwa. Szepnę słówko sędziemu i umorzy sprawę przeciw panu.
— Wcale nie chcę, żeby umarzał sprawę — zaoponował Watson. — Pańskim obowiązkiem jest
mnie przesłuchać, a nie godzić z tym... z tym jegomościem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin