Pacyński Tomasz - Sherwood.pdf

(2240 KB) Pobierz
1048761668.001.png
Tomasz Pacyński
Sherwood
Wydanie polskie: 2001
TTTN
Część pierwsza
OSZUST I RZEŹNIK
I
Palcami bosej stopy uderzył boleśnie w ostry, wystający korzeń. Pomimo
odrętwienia dochodzącego już do kolan ból był tak silny, że nagi mężczyzna upadł i
zwinął się z kłębek. Leżąc na boku, odgarnął z twarzy długie, zlepione mokrym
śniegiem włosy. Spojrzał na stopę. Choć przed chwilą właśnie pomyślał, że gorzej
być już nie może, okazało się, iż się mylił, po raz kolejny w ciągu ostatnich dwóch
dni. Dwa palce zranionej stopy sterczały pod dziwnym kątem, krew plamiła
nasiąknięte wodą i pokryte topniejącym śniegiem liście.
Diabli, powinno przecież bardziej boleć, błysnęło w zamroczonym umyśle, prawie
urwane…
Zaczęło go ogarniać obezwładniające ciepło, nie czuł już zacinającego, jesiennego
śniegu z deszczem. Dobrze jest tak leżeć, bez ruchu, chociaż chwilę, zasnąć…
W zakamarkach umysłu znów zamajaczyła myśl o wilkach, niedźwiedziach, lisach,
wampirach, wilkołakach i innym zwierzu zamieszkującym ten przeklęty las. Nie chciał
umierać, rozdzierany żywcem przez jakąś głodną bestię. Przyzwyczaił się do myśli o
śmierci, przez całe życie ocierał się o nią często, lecz zawsze sądził, że przyjdzie do
niego w inny, nie tak straszny sposób. Bał się śmierci z ręki kata, gdy otoczony
drwiącą, podekscytowaną, gawiedzią, będzie stał z pętlą na szyi. Zawsze jednak
sądził, że to najgorsze, co może go spotkać. Okazało się, że jeszcze gorsza może
być cuchnąca paszcza pełna pożółkłych, ostrych zębów… Ta świadomość gnała go
przez mroczny, lodowaty las, pomimo iż zdawał sobie sprawę, że nie uda mu się
nigdzie dobiec, i nieistotne było to, że wcale nie wiedział, w którym kierunku uciekać.
Tymczasem, jak zwykle ostatnio, obawiał się nie tego, czego powinien. W ten
ponury, jesienny dzień, w zacinającą, mokrą śnieżycę każdy szanujący swe zdrowie
wilkołak siedział w suchym, przytulnym barłogu. Nie mówiąc już o wilkach i
niedźwiedziach.
Prawdziwy zabójca był przy nim od dawna. Nie miał najeżonej kłami paszczy i
cuchnącego oddechu. Nie można było go uniknąć, biegnąc na oślep przez las, to
tylko odsuwało chwilą nieuchronnego dopadnięcia ofiary, która wycieńczona
ucieczką stawała się łatwiejszym łupem. Tym zabójcą było zimno, atakujące nagie
ciało mężczyzny mokrym, zacinającym śniegiem i porywami zimnego, wilgotnego
wiatru. Przed tym zabójcą nie można uciec, można się najwyżej przed nim ukryć.
Znaleźć zaciszny wykrot, osłonięty sięgającymi do ziemi łapami
wiekowego świerku, zagrzebać się w pokładach suchych igieł, nie tracić ciepła i sił
wysysanych bezlitośnie przez wiatr i śnieg. Zwinąć się jak najciaśniej i, ogrzewając
własnym oddechem, mieć nadzieję, że cierpliwy, niewidzialny wróg nie będzie miał
dostępu. Wielu doświadczonych, puszczańskich myśliwych, osaczonych przez mróz
po niespodziewanej kąpieli w oparzelisku, potrafiło w ten sposób ujść śmierci.
Nagi mężczyzna nie był puszczańskim myśliwym.
Ostatnim zrywem energii usiłował dźwignąć się z powrotem na nogi. Udało się, no,
prawie się udało. Tak jak wszystko w ciągu ostatnich dwóch dni. Co śmieszniejsze,
zawiodła druga noga. W tej zranionej uderzenie przywróciło czucie, lecz druga,
zdrętwiała z zimna i zmęczenia, okazała się giętka jak zasady moralne królewskiego
poborcy podatków. Nie poczuł, jak kolano ugina się pod ciężarem zażywnego ciała.
Zobaczył tylko, jak ziemia nagle staje pionowo i wali go z rozmachem w twarz. Ujrzał
z bliska pojedyncze igiełki sosnowe, czerwony błysk i zapadł w ciemność.
Zimno nie zabija szybko i bezboleśnie, okrutnie bawi się z ofiarą. Nagły poryw
wiatru chlasnął mokrym śniegiem po nagim ciele. Człowiek drgnął, palce wczepiły się
w mokre igliwie. Lecz to było wszystko, na co stać było wychłodzone, okradzione z
energii ciało. W wypełnionym szarą mgłą umyśle poczęły krążyć ospałe, urywane
myśli. Już się nie bał, nie walczył. Patrzył na wszystko jakby z zewnątrz, jakby
dotyczyło to kogoś innego.
Powiadają, że wielu wśród umierających, oczywiście jeżeli dany im jest na to czas,
widzi przed oczyma całe swoje życie. Dzieciństwo, uśmiech matki, pierwsze
zwycięstwa i pierwsze pocałunki… Wszystko, co w życiu było ważne, wszystko, co
było drogie. Co warto zobaczyć w tej ostatniej godzinie. Jeżeli to prawda, mężczyzna
do końca miał pecha. Przed jego oczyma przewijały się bez końca obrazki z ostatnich
dwóch dni. A nie były to najlepsze dni. Prawdę mówiąc, zważywszy na finał, były to
najgorsze dni w jego życiu.
Widział siebie przed ową ruderą nazywaną przez miejscowych, z braku innego
określenia, „karczmą”. Zapewne słusznie, gdyż było to jedyne tego typu miejsce w
promieniu wielu mil.
Widział czterdziestoletniego, tęgiego mężczyznę z pełną, rumianą twarzą,
siedzącego na dobrze wypasionym koniu. Odzienie, aczkolwiek niezbyt ostentacyjnie
bogate i kord z drewnianą rękojeścią przy pasie świadczyły o przynależności
Zgłoś jeśli naruszono regulamin