Orzeszkowa Eliza - Z ŻYCIA REALISTY.rtf

(433 KB) Pobierz
Orzeszkowa Eliza

Orzeszkowa Eliza

Z ŻYCIA REALISTY

 

 

Miałem lat dwadzieścia cztery, gdy wróciłem do ojcowskiego domu z zagranicy, gdzie w sławnym nau­kowym zakładzie w Lièges, kształciłem się do zawodu technika.

Ojciec mój, przez prywatne i publiczne nieszczę­ścia, utracił znaczną część swego majątku i zostało mu tylko tyle, ile mogło starczyć na staranne wycho­wanie moje i dwóch sióstr moich, i na zapewnienie jemu samemu wygodnego bytu, do końca zacnego, a skołatanego trudami jego żywota. Od dzieciń­stwa wiedziałem, że sam o własnych siłach będę mu­siał zdobywać sobie wszystko, co inni z odziedziczo- ném otrzymują mieniem: byt, położenie towarzyskie, niezależność materyalną, od której częstokroć i mo­ralna zależy. Od lat dziecięcych zrosłem się był z tą myślą, ukochałem ją, przywłaszczyłem sobie wprzódy jeszcze, nim-em ją w całej rozciągłości pojąć był zdolny, a w miarę, jak rozszerzały się moje pojęcia, stawała się ona dumą moją i źródłem niewyczerpa­nych moich nadziei. Na wskroś nią przejęty, wy-

jeżdźałem za granicę, i wśród naukowej pracy, ona była mi nieustannym bodźcem i służyła za hamulec młodości mojej, rwącej się nieraz ku rozrywkom i marzeniom. Wzbraniałem sobie wielu duchowych i materyalnych uciech, którym radzi się byli odda­wać towarzysze moi, umysł mój całą siłą woli nagi­nałem ku gruntownym studyom, ku realnemu i, że tak powiem, konsekwentnemu kierunkowi, podległy ciąg1 przekonaniu, że dla przyszłego pracownika, ma­jącego sobie każdą piędź ziemi i każdy kęs chleba wy­walczać, marzenia wszelkie i wszelkie wybryki unie­sień i zapału, byłyby narkotykiem, osłabiającym w nich moc, tak bardzo mu na pełną trudu przyszłość potrzebną.

Sam rodzaj nauk, jakim się oddawałem, potęgo­wał we mnie ten realny i prozaiczny nastrój, jaki so­bie nadać postanowiłem; wszelkie porywy i płomienie młodzieńcżego ducha i ciała, zapierał on w najdalszy i najgłębszy zakątek mojej istoty, w którym zgłuszo­ne i upokorzone milkły i jakby unicestwiały się przed wszechwładnie panującą we mnie myślą.

Nieubłagane w logice i ścisłości swej matematy­czne prawdy, również logiczne i nieledwie dotykalne prawa, rządzące fizyką i chemią, nad któremi studya pochłaniały mi dnie i noce, coraz bardziej sprowa­dzały mój umysł do poznawania i miłowania tego tylko, co realne, wypływające z materyi i w niej niby tonące, aby się z niej znowu ze świętą i nieskończoną

siłą odrodzić do tego, co otacza człowieka i może mu być widzialnem lub dotykalnem przez wzrok, mikro­skop, wagę, albo linią. Wszystko, co mimochodem ujrzałem po-za tem, starannie usuwałem od siebie, myśląc, iż to była pajęczyna, która, jeźli mózg mój dosięgnie, oplącze go i zdrowo myśleć mu prze­szkodzi.

A właśnie w porze, kiedym był w Belgii, w sąsie­dnich Niemczech z całą siłą zakwitła szkoła materya- listów: dzieła Buchnerów, Moleschottów i Darwinów obiegały z rąk do rąk, między uniwersytecką mło­dzieżą, chciwie,chwytane przez spragnione nowych idei umysły młode, a zasady tych dzieł znalazły we mnie grunt dobrze przygotowany do ich przyjęcia.

Tak więc w 24-m roku mego życia, wracałem do kraju zimnym racyonalistą, szydersko uśmiechniętym wewnętrznie ze wszystkiego, co nazywałem idealisty- ką i mrzonkami. Okiem przedwczesnego stoika, mie­rzyłem w myśli przyszłość moję i zakreślałem dla niej drogę równą i prostą, jak cyrklem geometry zaryso­waną linią. Żadne gorące uczucie, nic z tego, co się nazywa poezyą, nie wchodziło w rachuby i nadzieje moje. Nauka i praca stawały przedemną, jako jedy­ne możebne i spodziewane kochanki, jako jedyny cel mego istnienia.

Tak zawsze zarozumiała i ufna we wszechmocność swoję młodość, czerpie z siebie niezbite na pozór wróżby. Człowiek widzi się takim, jakim jest dziś,

i dumnie mówi: takim będę zawsze! A nie wie, olśniony blaskiem teraźniejszej chwili, co tam śpi w jego głębi i co ma być poruszone w nim kiedyś rę­ką życia. Przyszłość, otaczając go żywiołami, któ­rych nie znał, budzi w piersi jego struny, o których istnieniu nie wiedział, a gdy ozwą, się one, człowiek pyta zdumiony: co to za głosy? A doświadczenie mu odpowiada, że są, to głosy jego samego, to jest instru­mentu, na którym zagrało... życie.

Pierwsze już tchnienie powietrza rodzinnego, dzi­wny wpływ na mnie wywarło. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co czułem, ale byłem wzruszony, bro­niłem się od wzruszenia tego; zawstydzało moję du­mę realisty i człowieka twardego, za jakiego się mia­łem, a jednak każda wioska, ujrzana po drodze, każ­dy dwór, strzelający w górę wyniosłemi topolami, lasy sosnowe, krzaki kalin i głogów nad wodami ro­snące, siermięga ludowa, chłopski jednokonny wó­zek, przemawiałyjlo mnie wspomnieniami lat dzie­cinnych.

Poczucie to niedługo wprawdzie trwało, bo gdym już przybył do ojcowskiego domu, gdy minęło pierw­sze powitanie z rodziną, byłem zupełnym panem sie­bie, a raczej być nim nie potrzebowałem, bo myśli i czucia moje popłynęły znowu spokojnie, wedle na­danego im oddawna wolą moją kierunku.

Ojciec mój zadowolony był ze mnie. Spostrzega­łem nieraz, że duma i radość były w oczach jego,

gdym w gronie zebranych sąsiadów rozwijał uczone teorye, albo gdy, oglądając postępowe gospodarstwa, znajdujące się w okolicy naszej, dawałem rady i wska­zówki, względem użycia skomplikowanych często go­spodarskich machin, a najstarsi i najdoświadczeńsi pochwalali trafność zdań moich i jasność rozumowa­nia. To, żem się nigdy żadnym nie oddawał marze­niom, żem się nigdy w żadną nie bawił miłość, że po­glądy moje na świat i życie realne, były zimnemi, ojciec mój pochwalał we mnie. Sam doświadczywszy wielu nieszczęść przez zbytnią skłonność do zapału i ideologii, rad był, widząc, żem tych samych złych wróżb dla życia nie posiadał, żem na przeciwnej dro­dze dalej nawet zaszedł, niż on się tego może spo­dziewał.

Bojąc się jednak, jak mi to sam potem powiedział, abym wśród bezczynnego na wsi pobytu, nie rozma­rzył się i nie zmiękł, a także, pragnąc widzieć mię co najprędzej na drodze samoistnej pracy, zaczął z po­mocą licznych posiadanych w kraju pokrewnych i przyjaznych stosunków, pilnie dowiadywać się

0              miejsce, na którem mógłbym, stosownie do wieku

1              zdolności moich, rozwinąć działalność technika. A i mnie samego gnało z domu pragnienie czynu i rozwinięcia tego pracowitego istnienia, do którego z takim mozołem i tylu walkami przygotowywałem się dotąd.

A jednak miły zaprawdę był wówczas dom ten mój

rodzinny, miły i uroczy nawet dla każdego, jak ja, prozaika. Wprawdzie nie było już w nim istoty, któ­ra jest zarazem podstawą i koroną rodziny, nie było w nim matki; ale za to dwie siostry moje dorosły w owej porze do tego rozkwitu młodości, w którym wszystko jest blaskiem i pięknością.

Starsza, Felicya, miała wtedy lat 20. Słusznego wzrostu, szczupła i kształtna, o czarnych włosacli, ciemnych oczach i ściągłej bladej twarzy, poważną miała postawę i zamyślone spojrzenie. Obejście się jej było jednostajne, łagodne, ale rzadko wesołe; mó­wiła niewiele, ubierała się ze smakiem i wdziękiem, ale bez żywych barw i błyskotek. Jej to był powie­rzony zarząd praktycznej strony kobiecego gospodar­stwa. Przy pasku nosiła zwykle pęk kluczyków i kil­ka razy dziennie, cicha, spokojna, przechodziła z nie­mi pokoje domu, idąc spełniać gospodarskie czyn­ności; potem w werendzie, ocienionej dzikiem wino­gronem, albo u otwartego okna, siadała z książką lub robotą w ręku, a czasem wchodziła do gabinetu ojca, pomagała mu pisać rachunki, listy, albo czyty­wała głośno dzienniki, gdy on leżał na ulubionej so­fie, paląc fajkę, z którą nie rozstawał się nigdy pra­wie.

Młodsza siostra moja, Konstancy a, stanowiła zFe- licyą zupełną sprzeczność. Ośmnastoletnia, nizka, ja­snowłosa, miała błękitne figlarne i zawsze wesołe oczy, a na białej i świeżej twarzy, wyraz dziecięcej

prawie szczerotj i otwartości. Szczupła, zgrabna, ma­lutka, dziwnie była żywa, zwinna i giętka, śmiała się często srebrnym głośnym śmiechem, nuciła, szczebio­tała bezustannie. Zawsze w lekkiej jasnej sukience, z mnóztwem kwiatów we włosach, była ona pieśnią i weselem domu, promieniem, który światło i życie wlewał w każdy jego zakątek. W rodzinie nazywa­no ją zwykle Kocią, a to imię zdrobniałe, przypomi­nające młodą zwinną koteczkę, wybornie stosowało się do tej ruchliwej zgrabnej istotki.

Do Koci należało urządzenie estetycznej strony domu. Miała “ona obowiązek utrzymywać w nim wdzięk i porządek zewnętrzny. Pod jej dozorem zosta­wały grządki kwiatowe w ogrodzie, ona doglądała, aby w pokojach były zawsze śnieżne białe firanki, lśniące od czystości posadzki, latem codziennie świe­że bukiety na stołach, a zimą rośliny w wazonach zie­lone i kwitnące. Ona też grywała ojcu na fortepianie i śpiewała mu ulubione jego pieśni, albo, gdy spostrze­gła w nim smutek lub zmęczenie, siadała przy nim, obejmowała jego szyję i dowcipnym szczebiotem roz- pogadzała mu czoło.

Oprócz tych dwóch miłych istot, była w domu na­szym jeszcze jedna kobieta, daleka krewna mojej ma­tki, która po śmierci jej zamieszkała u mego ojca, wyhodowała i wypieściła swoje ukochane dziewcząt- ka, jak nazywała moje siostry. Była to staruszka, przeszło lat sześćdziesięciu, wysoka, zawsze w czarnej

sukni i w białym czepku ubrana, w okularach i z poń­czoszką w ręku. Szanowna pani Wincentowa od lat kilku już nie żyje, dziś jednak jeszcze wybornie pa­miętam twarz jej ściągłą i bladą, o jasno-niebieskich, zagłębionych przez starość oczach i loki z siwych włosów, które się z pod jej czepeczka wymykały. Nie­zmiernie dobra i kochająca, była ona jednak nieco surc-vą dla młodziely; siostry moje bały się jej tro­chę, szczególniej Kocia, której się niekiedy od pani Wincentowej dostawało lekkie gderanie, za zbytnią żywość, lub dziecinne figle. W ogóle, piękny to był typ kobiecy, z lekka staroświecki i malowniczo odbi­jający obok świeżych i młodzieńczych postaci moich sióstr.

U pani Wincentowej popadłem zaraz, od chwili przybycia, w wielkie łaski. Zwała mię “statecznym i porządnym kawalerem“. Otóż takich kawalerów to lubię — mawiała niekiedy do mego ojca, robiąc pończoszkę. — Bo to i uczony, że aż miło posłuchać, gdy co mówi i stateczny, regularny, w żadne głupstwa się nie wdaje, jak to zwyczajnie teraźniejsza mło­dzież, co to: szasłu! prastu! nagada, nakręci się za czterech, a w głowie jiu! fiu! nic więcej!“ Oj­ciec mój uśmiechał się, słuchając i pokręcał wąsa, a gdy skończyła, ^nachylił się ku niej i półgłosem od­powiadał :

              Pamiętam ja bodaj owe latka, w których pani

Wincentowa, sama to szastulprasłu! na które tak dziś napadasz, lubiłaś !...

              Uchowaj Boże! — broniła się staruszka i, po­łożywszy obok siebie pończoszkę, dostawała z kieszeni srebrną tabakierkę.

Siostry moje, które, wyjeżdżając za granicę, zosta­wiłem był dziećmi prawie, wydały mi się od pierw­szego spojrzenia ładnemi i miłemi dziewczątkami, zrazu jednak, uważałem je pod względem towarzy­stwa, jakie mi dać mogły, za niedostatecznie wykształ­cone dla mnie, pierwszego ucznia uniwersytetu w Liè­ges. Pewnego dnia wszakże, w parę tygodni po przy­byciu mém do domu, ojciec mój posłał mię z jakiemś poleceniem do Felicyi, która była w swoim pokoju. Wszedłem tam i, powtórzywszy jéj rozkaz ojca, obej­rzałem się wkoło. Wzrok mój zatrzymał się na spo­rej szafce pełnej książek. Uśmiechnąłem się i pomy­ślałem, że musiał to być zbiór samych belletrysty- cznych utworów, powieści, poematów, których ja ni­gdy prawie nie czytywałem. Machinalnie zbliży­łem się do szafki, wiedziony mimowolną attrakcyą, jaką zwykle wywierały na mnie książki i jakież było moje zdziwienie, gdy, na grzbietach skromnie opraw­nych książek mojej siostry, wyczytałem tytuły po­ważnych, o historyi i naukach przyrodzonych traktu­jących dzieł polskich, francuzkich, a nawet angiel- skicli.              vV0>

              Co ty z tém wszystkićm robisz, Felusiu?—spy­tałem.

Spojrzała na mnie zdziwionemi oczyma i z uśmie­chem odrzekła :

              Ależ naturalnie, że czytam.

              I rozumiesz to wszystko ? — spytałem znowu.

Zaśmiała się.

              Alboź ty myślisz, Zygmuncie — odpowiedzia­ła wesoło — że trzeba koniecznie skończyć uniwersy­tet w Lièges, aby módz kochać i rozumieć naukę?

A więc — myślałem — siostra moja umie coś wię­cej niż gospodarzyć, szyć i czytać poezye ! a więc jest ona wykształconą umysłowo, jest czómś więcej niż dobrą i ładną dziewczyną, za jaką dotąd ją miałem!

Zdumiony tém odkryciem, powoli, nie spuszczając wzroku z jej twarzy, jakbym ją po-raz pierwszy do­piero ujrzał, wziąłem krzesło, usiadłem obok niej i rozpocząłem z nią rozmowę. Słowo po słowie, nić po nici, dowiedziałem się, że Felicya umie wiele, na­miętnie kocha naukę i poświęca jej godziny, wolne od powszednich zajęć.

              Przekonałam się — mówiła Felicya, patrząc na mnie swemi pięknemi oczyma, pełnemi prawości i rozumu — przekonałam się, iż kłamią ci, którzy do­wodzą, że zamiłowanie nauki nie może pogodzić się z wierném spełnianiem codziennych powinności kobie­cych. Ręczę ci, że pomimo wielkiej przyjemności, jaką znajduję wczytaniu, śpiżarnia żadnego we mnie wstrę­

tu nie budzi. I owszem, im więcej umiem, tem ja­śniej widzę, jak cała egzystencja nasza ściśle związa­na jest z rzeczywistemi, ziemskiemi warunkami życia, tem głębiej czuję potrzebę sumiennego spełniania mych obowiązków. Zresztą na każdym kroku spoty­kam sposobność zastosowania w praktyce tego, czego się z książki nauczę.

              Ale któż ci wlał tę miłość dla nauki ? kto ci pokazał tę drogę, którą tak mało kobiet postępuje?— pytałem. — Felicya uśmiechnęła się poważnym, rze­wnym uśmiechem.

              Alboż nie znasz naszego ojca? —spytała mię wzajem. — Byłam i jestem uczennicą jego.

Ta odpowiedź Felicyi zawstydziła mię w głębi. W istocie, córki takiego ojca, jakim był nasz, nie mo­gły zostać płytkiemi, sercem ni umysłem istotami. Po­winienem był wiedzieć o tem odrazu, ale duma i zaro­zumiałość młodzieńcza zaślepiały mię. Przejrzałem, wyszedłem z pokoju siostry z miłem uczuciem; by­łem nią dumny, czułem, że teraz dopiero zacząłem ją kochać w istotnem znaczeniu tego wyrazu. By­liśmy dotąd połączeni węzłem pokrewieństwa, odtąd połączyliśmy się sto razy silniejszym węzłem wspól­ności myśli i zamiłowań. Od dnia tego, patrzyłem na ojca mego ze zdwojoną czcią i przywiązaniem i myślałem, że wielkiem jest w prawdzie swojej świa­dectwo, jakie "dzieci wartością swą wydają o swoich rodzicach.

Inna znowu nié połączyła mig z Kocią. Talentem i duszą była ona artystką : sama piękna ciałem i du­chem kochała sztukę, w której odblaski własnej pię­kności widzieć musiała. Jam nigdy dotąd sztuką się nie zajmował. Zagranicą, namówiony, zmuszony prawie przez kolegów, byłem wprawdzie na kilkuna­stu znakomitych operach i koncertach, żywo poczu­łem rozkosz, jaką melodya przejmuje człowieka, i tém też staranniej jéj unikałem. W domu śpiew i muzy­ka Koci, zrazu obojętne mi były, potem zacząłem znajdywać w nich upodobanie, nareszcie spostrzegłem parę razy, że przez dobrą godzinę słuchałem mimo- woli dźwięków fortepiuiu, a książka nieporuszona le­żała przedemną. Nie chcąc jednak poddać się ma­rzy cielstwu, za jakie uważałem rodzący się we mnie pociąg do muzyki, przez czas jakiś, nigdym o sztuce nie rozmawiał z siostrą.

Pewnego dnia, siedząc w werendzie, czytałem dzien­niki, a w przyległym saloniku Kocia grała coś tak pię­knego i tak pięknie, że, gdy skończyła, spytałem ją przeze drzwi :

              Co to grałaś, Kociu?

              Szumkę ukraińską — odpowiedziała, wychyla­jąc na werendę, okwieconą główkę.

              Zagraj ją raz jeszcze —poprosiłem.

              ósmy cud świata l —zawołała.—Zygmunt chce słuchać muzyki ! — i zaczęła grać szumkę po­wtórnie.

Ale tym razem, jak-by przeczuwając, że tonami, które z pod jej palców płynęły, toruje sobie drogę do głębi braterskiego serca, grała tak pięknie, z takiem poczuciem i pojęciem metody, że zszedłem z werendy i, stanąwszy w saloniku przy fortepianie, słuchałem z większem zajęciem i upodobaniem, niż przed samym sobą wyznać chciałem.

Gdy skończyła, zbliżyłem się do Koci i z całą zwy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin