Orzeszkowa Eliza - KRAMARZ.rtf

(181 KB) Pobierz

ORZESZKOWA ELIZA

KRAMARZ

 

 

szeroką równinę wieczór latni spusz­czać zaczynał ten zmierzch przezroczysty, w którym wszystko przyćmionem jest, al® widzialnem. W tym powstającym zmierzchu, ścierniska nie utraciły swej żółtej barwy i chropowatej powierzchni, drogi odcinały sif od pola piaszczystą zielenią, kwitnąca gryka mętnie bielała, grusze polne przybrały kształ­ty pękate, a włoskie topole, jak śpiczast« ko­lumny, sterczały nad zmąconemi linjami za- budoji^toatłego folwarku. Na jednym skra­ju nM|T»fl^|!fcjeszcze ogniste szkarłaty za- ciyimi; na innyar^zgęszczone obłoki stanęły łftureoi, tak ciemnymi, źe można byłoby w nich ■ftSfrzeć upostaciowanie wstępującej na widrio- k'fi$g^nocy. Po^trze było ciepłe i cicha. W tifilś^lf^lde^Yyały się przepiórki; nad gry­ką, zwabiony jiej białością, zaczerniał czasem

nietoperz i zakreśliwszy w locie szybkie pół­kole, kędyś przepadał; od niedalekich pastwisk dolatywały rżenia koni i oderwane nuty pa­stuszej trąbki. Zresztą, zwierzęta, ptaki i owa­dy spały; ludzi też nigdzie widać, ni słychać nie było. Istnienie ich objawiało tylko kilka złotych światełek, migocących śród zabudo­wali folwarku.

W zmroku i milczeniu szerokich, śpiących pól, jeden tylko człowiek szedł drogą, nad którą ze stron obu stare wierzby pochylały swe węzłowate i dziwacznie powykręcane ga­łęzie. Nie zmierzał ku folwarkowi; owszem, minął go i zarazem wyszedł z pod gęstych gałęzi wierzb na czyste pole. Tu ostatki świa­teł słonecznych, tułające się jeszcze na za­chodzie nieba, ogarnęły postać jego wysoką, cienką, zgarbioną pod obarczającym mu plecy tłómokiem. Ubranie miał długie, bo aż do stóp sięgające, zgniecioną czapkę z podartym daszkiem, a na nogach obuwie ciężkie, wy­krzywione i białe od pyłu. W ręku trzymał kij, na którym się wspierał. Szedł bardzo po­woli. Od kilku tygodni panowała w tych strońach posucha, która drogę uczyniła piasz­czystą; przytem znajdowało się na niej mnó­stwo kamieni. Stopy idącego uderzały o ka­mienie, albo grzęzły w piasku, podnosząc za­razem małe tumany krztuszącego pyłu; że zaś

niosąc tłomok, twarz musiał ku ziemi pochy­lać, chwytał kurzawę w usta i gardło, a od­dech jego ciężki i spieszny szemrał i chrypial w ciszy, głuszony- czasem krzykiem przepiór­ki, rzucającej z ciernisk jasne, wesołe nuty. Raz, światło zachodu, nietrwałe i blade przemknęło litu po twarzy. Była ona podłu­żną, ciemnym zarostem otoczoną; miała bia­łość opłatka, zaprawionego woskiem, kości szczęk sterczące, usta wpółotwarte i oczy utkwione w ziemi.

Stanął, aby odpocząć, lecz wyprostować się nie mógł, bo tłomoka z pleców nie zrzucił. Stał więc zgarbiony, na kiju wsparty i tylko wzrok podnio'slszy, patrzał w górę na gęstnie­jący płaszcz zmroku, czy przerzynający go górą pas białej mgławicy. Wtem powiała nań świeżość obficie spadłej rosy, zmieszana z rzeźwą wonią bujnej roślinności. Wyraźnie w gęstwinie jakiejś zaszumiał cichy szelest; było to jakby przemknięcie się zająca czy kota, a może zatrzepotanie skrzydeł obudzo- dzonego w niskiem gnieździe ptaka. Spojrzał na pole; rośna świeżość i wod biły z łanu, okrytego gęstą zielenią grochu, w której sen­nie szemrało mnóstwo istot żyjących. Tu

i              owdzie, na puszystej powierzchni bielały jeszcze spóźnione kwiaty, ale długie, zwikłane łodygi, gniotąc się wzajem, snopami kładły

się ńa ziemię pod ciężarem wielkich, dojrza­łych strąków.

U brzegu piaszczystej drogi, człowiek zgar­biony pod ciężarem grubego tłomoka pochylił się jeszcze niżej; po chwili kij wypadł mu z ręki, a obie dłonie, popchnięte jakby wolą od niego niezależną, wyciągnęły się ku zielo­nym łanom. Cofnął je przecież i zdawać się mogło, że wnet pójdzie dalej, lecz nogi jeg® jakoby w ziemię wrosły.

              Aj, aj! aj! och!

Były to westchnienia i wykrzyki żądzy. Głową w obie strony poruszył, językiem o po­dniebienie cmoknął, tłomok swój z pleców na drogę, zrzucił i na klęczki padając, obie dłonie w gęstwinie grochu zatopił. Teraz słyclir.i było chrzęst odłamywanych strąków i głośne chrumstanie ich w chciwych zębach. Czołgał się na klęczkach coraz dalej. Szczęki jego po­ruszały się szybko i ręce latały od gęstej zie­loności do ust i od ust do zieloności. Strąki grochu były całe oblane rosą i trudno byłoby powiedzied, czy łakomie pożerający je czło­wiek zaspokajał bardziej głód czy pragnienie. Co pewna to, że jadł i pił zarazem, więcej nawet pił niż jadł. Czoło miał spieczone skwarem dziennym i usta pełne pyłu; więc schylił się tak niska, że całą twarz utopił

w mokrej gęstwinie i — jeść przestając, zda­wał się odpoczywać w cichej rozkoszy.

W tej samej chwili, niedaleko, bo o kro­ków kilkadziesiąt, podniósł się z ziemi czło­wiek inny, wsłuchiwał się i wpatrywał przez chwilę w mroczną przestrzeń, poczem rzucił się na miedzę i z podniesionym kijem, doko­nawszy kilku elastycznych poskoków, klęczą­cego człowieka pochwycił za kołnierz ubrania. Zarazem, głos gruby, ale młody i świeży za­wołał:

. — A co ty tu robisz, złodzieju, rozbójniku, włóczęgo! Groch nasz depczesz i zjadasz i pe­wno jeszcze kieszenie nim sobie napychasz! Złapałem cię, psia duszo! Wstawajźe! 110! i chodź ze mną na sądy, bo jak cię walnę ki­jem, to zaraz jak koń pogalopujesz za mną!

Czy mógłby galopować, nawet pod bodźcem kija—pytanie. Ale zerwał się z ziemi bardzo prędko, od głowy do stóp trzęsąc się z prze­strachu. Tak nagle schwytano go, w chwili lak błogiej! Kilkakrotnie zgiął się niskiemi, prędkiemi ukłony, ochrypłym głosem i bez­ładnie mówiąc:

              Oj, oj! niech mnie wielmożny panicz pu­ści! ja do szynkarzn w Szumnej na nocleg idę! Aj, aj! ten groch, tak sobie przy drodze... taki piękny groch... ja sobie tylko troszeczkę...

Niech mi wielmożny panicz daruje i puści... czy to taka szkoda, czy co?

Niesłuchając go prawie, chłopak krzy­czał:

              A! czy to wielka szkoda? A cóż? może nie szkoda? Może przybytek nam z tego, źe takie złodzieje, jak ty, wszystek groch z brze­gu objadają. Było (trzeba było) jeszcze kar­tofli naszych nakopać? Miałbyś czem bałalo- stę w szabas potraktować. Przez was, czło­wiek jak pies, na polu nocować musi, aby swojej rodzonej własności pilnować, atu jesz­cze ojciec krzyczy, że nigdy żadnego złodzieja nie złapię. Ot i złapałem. Ot i złapałem. Chodź do ojca. Na sądy! Będzie tobie! po­pamiętasz!

Ramionami rozmachiwał szeroko i krzyczał wciąż tak głośno, aż się po polu rozlegało. Ochrypły, cichy glos wciąż znowu odpo­wiadał.

              Oj, oj! niech mnie wielmożny panicz puści... ja do szynkarza w Szumnej na no­cleg—oj, sąd! ten groch tak sobie przy samej drodze rośnie! a na co przy drodze rośnie? ja tatkę wielmożnego panicza znam... żeby on taki szczęśliwy był, jak ja jemu życzę... żeby on drugi taki folwark kupił... żeby jemu na tem polu same złoto rodziło... żeby on, nu!

sto takich pięknych syndw jak panicz wy­hodował.

W zmroku nie widać było wyrazu jego twa­rzy, ala co kilka słów zginał się nizkim ukło­nem a krępy chłopak, w .krótkiej siermiężce, ochłonął znać z gniewu, czy z natury już ni« był srogim, bo parsknął śmiechem.

              A to go błogosławi! — zawołał. — Sto syn<5\V! Piękniebym ja na tem wyszedł, gdy­bym miał dziewięćdziesiąt dzięwięć bratówl No, nie durz się ty, duszo niechrześciailska,

i              idz', gdzie ci każę. Nic ty u mnie swemi błogosławieństwami nie wycyganisz! Marsz przede mną, a ja za tobą, jak śołdat za aresz- tantem. ])o tatki na sądy! Ein, zwei, drei, marsz!

Naśladując ruchy żołnierskie. tkij swój wziął do ramienia i następował na Żyda, któ­ry z trudnością i stękając, wkładał tłomok na plecy. Ośmielony wesołością tego, który go pojmał, z cichym śmiechem zaczął:

              Nu, pójdę, pójdę! a czemu ja nie mani pójść? czy to ja paniczowego tatki nie znam? czy ja nie wiem, że on biednemu Gdalu nic złego nie zrobi. Ja pana Ignac Korcjbego znał jeszcze wtedy, kiedy on w Korejbach... w swojej okolicy żył... a ot teraz to już z pięć lotów, jak on sobie tep^alwark kupił... Daj

Boże, żeby jemu na zdrowie było! ja jego nie boję się! on miłosierny człowiek!

Jeduak, w drżeniu głosu i nawet w cichym śmiechu jego czuć było, że bał się. Cóż chce­cie? Zaczął iść znowu ze zgiętemi plecyma i schyloną twarzą. Oddech jego tylko stal się głośniejszym i więcej ochrypłym riiź wprzódy; kilka razy zakaszlał i splunął. Kar- ciciel jego tuż za nim postępował. Wkrótce znaleźii się obaj u wejścia do wierzbowej alei.

              Na prawo, marsz! — donośnie zakomen­derował syn właściciela folwarku.

Pojmany zaśmiał się cicho i ochryple.

              Chi, chi, chi, chi! jaki panicz wesoły! daj Boże zdrowie paniczowi!

              Będziesz ty mi winszował, jak ci tatko za ten groch chałat ze skóry zedrze!

              Chi, chi, chi, chi!

Znowu zakaszlał i na chwilę przystanął.

              No, idźże prędzej, bo w kark palnę!

Ściśniętą pięść podniósł nad zgiętemi plecy-

ma Zyda; nie uderzył go jednak, tylko przez czas jakiś uderzeniem groził.

W głębokim cieniu wierzb zaszemrało prze­ciągłe westchnienie.

              Och, och, och!j

W folwarku Ignacego Korejby, dom mie­szkalny niewielki, szary, słomą pokryty, roz­dzielony był sienią na dwie połowy, z których w jednej mieściła się czeladź wraz z ptactwem domowem, druga była mieszkaniem właścicie­la folwarku i jego rodziny.

Roboty dzienne przed chwilą dopiero ukoń­czono. W izbie czeladnej, przy wielkiem ognisku gotowano wieczerzę dla parobków, pastuchów i dziewcząt służebnych. Słychać było gwar grubych głosów męskich, rubaszne śmiechy kobiece, czasem wesołe poszczekiwa­nie psa i przeraźliwe gdakanie kur, które blask ognia i głosy ludzkie obudziły w ciem­nych podpieckach. Z drugiej strony sieni, izbę obszerną, mającą podłogę z desek, ściany czysto wybielone i nieco odymiony sufit, oświecał także ogień, palący się jednak nie w wielkiem piecowisku, jak w izbie czeladnej, ale w głębokim i rozłożystym kominie. Goto­wało się coś przy nim w sporym garnku, ja­skrawy blask ognia padał na wiszące po ścia­nach święte obrazki, na czerwone ławy, stoły i stołki, na zalegające kąt izby wielkie krosna tkackie i przez drzwi otwarte, zaglądając do sąsiedniego pokoju, niewyraźnie ukazywał zarysy porządnie usłanych łóżek, żelazem okutych skrzyń, worów, wypchanych wełną czy mąką. wiszących na ścianie koszów.

kobiałek, motków i także świętych .obrazków. Izba tamta służyła widocznie za sypialnię i ¡skarbiec, ta za jadalnię a poczęści także i kuchnię.

Ignacy Korejba przed kwadransem dopiero wrócił z poJa, gdzie wraz z parobkami swymi napełniał wozy zżętym jęczmieniem i teraz z powodu gorąca surdut z siebie zdjąwszy, w płóciennej kamizelce po wierzch koszuli siedział za stołem, na którym pachniał bo­chen razowego chleba, stały talerze fajansowe i leżały cynowe łyżki. Niski był, krępy, z szerokiemi plecyma, twarzą okrągłą, jak księżyc w pełni i głową zjeżoną siwiejącemi, krótko ostrzyżonemi włosami. Aż do wiśnio­wej barwy ogorzała skóra twarzy i karku jego, czoło pełne zmarszczek i ręce grube, z palcami w dziwne węzły, świadczyły, że mały, lecz żyzny ten folwark nie przyszedł mu darmo, lecz został przezeii wydobyty z mo­rza krwawego potu i mnóstwa nakazywanych sobie niedostatków i przecierpianych utrapień. Wszystko to przecież nie przeszkadzało temu, że teraz, z całej postaci tego zaściankowego szlachcica biły niepospolita siła i kwitnące zdrowie, a twarz tryskała wyrazem rubasznej wesołości i szczerego zadowolenia z siebie i wszystkiego, co zdobyć potrafił.

Wcale inaczej wygląda! siedzący tuż przy

■ siole, wysoki i fluidy ekonom z Szumnej, człek lat średnich, wysoki, muskularny, na długich nogach, z twarzą diugą i ciemną, . przebiegłemi oczyma i ostrym krzakiem czar­nych wąsów nad chyfremi listy. Miał on na sobie fczaroy surdut i czerwony krawat pod szyję. Wiadomo było wszystkim, ze był bar- dzo dumnym, drwiącym ze wszystkich, a po­dobno też i zręcznym człowiekiem. Dziś, wra­cając z sąsiedniej wioski, gdzie robotników zamawiał, tłustego konika do płotu przywią­zał i wstąpił do Korejbów na pogadankę są­siedzką i świeże kartofle, które właśnie goto­wały się na ogniu. Jednak z gospodaffiem do­mu wiodąc rozmowę o żniwach, wciąż prze­biegłem! oczyma zerkał na młodziutką Korej- biankę, która, jakkolwiek miała lat dopiero piętnaście, częstych już gości do ojcowskiej chaty sprowadzała. Ten jednak nie był jej snać miłym. Niewysoka i jeszcze niedorośła dziewczynka, w perkalowej sukience, kfora nie zakrywała ani bosych stóp, ani ogorzałej jej szyi, stała w pobliżu ognia i profilem do konkurenta zwrócona,palcem wodziła po chro­powatej powierzchni komina. Odblask ognia złocił jej twarz, przypominającą okrągłe, ru­miane jabłuszka, przeglądał się w siwych źre­nicach i rozżarzał czerwoność wstążeczki, opa­sującej jej włosy koloru złota, luźnie na plecy

&ramarx.              %

spuszczone. W tyra odblasku, doglądając garnka i ni;' mieszając się do rozmowy męż­czyzn, slala matka rodziny, wysoka, koścista, z czołem tak samo, jak u jej męża zmarszczo- nem i tak samo grubemi rękami, nie. tak prze­cież jak ou silna i zdrowa, owszem, może tro­chę chora, może zahukana, gapowata, wciąż usta otwierająca. Długie lata przepracowała w domu i na polu, wiele dzieci zrodziła, pie­lęgnowała i grzebała na parafialnym cmen­tarzu. Troje tylko wyrosło jej zdrowo: ia oto rumiana dziewczynka, palcem po szorstkiej powierzchni komina wodząca i dwaj synowie.

O              synach w tej chwili rozmawiał z sąsia­dem Ignacy Korejba. Miał on ciężkie swoje zgryzoty. Oto Stefek, który teraz pilnuje na polu kartofli i grochu, na świętego Piotra i Pa­wła dwadzieścia lat skończył. Za rok do woj­ska! A jak on bez tego syna na gospodarstwie zostanie? Starzeje jnż, ciężko rau będzie. I na tak długo! Bo kiedy Stefan był dzieckiem, nie wiodło się im jeszcze tak dobrze, jak teraz. Więc czytać i pisać uczył się tylko w domu i żadnej Igoty (ulgi) nie ma. Na sześć lat pójdzie tc solda ty. Ani go może potem oczy nasze nie zobarza... Wszak i wojna zaskoczyć może... a tu tymczasem prawej ręki ojca za­braknie...

Korejbina zwróciła się twarzą do oguia i rę­

kawem koszuli po oczach sobie przesunęła. Zaś ekonom z Szumnej, teścia swego in spe z przymileniem zapytał:

              No — a Janek? Ten już do wojska nie pójdzie, jak szkoły skończy?

Na okrągłą i czerwoną twarz Korejby, jak­by promień słońca spłynął.

              Janek — panie, dobrodzieju! oho! i.on pójdzie, pewnie pójdzie... tylko, źe nie na soł- data, ale na adwokata... cha, cha, cha! Zdolna błaznota, źe niech Pan Bóg broni i do książek, jak Żyd do biblji! „Ja tatku, powiada, jak szkoły skończę, do uniwersytetu pojadę!“ „Jedź synku, mówię, ucz się, królem będziesz“. A on: „Nie królem tatku, ale adwokatem!“ Niechaj będzie i tak! Niechaj choć jeden Ko- rejba na ludzi wyjdzie. Chwała Bogu! stać mi teraz na edukacją syna... Stefek jej nie do­stał, co robić? Inne czasy były. Za to, jeżeli szczęśliwie służbę wojskową skończy, więcej ziemi dostanie... po sprawiedliwości... ja ża­dnego z moich dzieci krzywdzić nie. chcę i wszystkie troje równiuteńko obdzielę... ró- WHiuteńko... a mnie i dziewczyna to także ro­dzone dziecko, a jakże! tyle będzie miała, co i bracia... ot.

Dziwnym fizjologicznym objawem, czerwie­niejące się wśród czarnych włosów uszy eko­noma i Szumnej, poruszyły się bardzo wido­

cznie w chwili, gdy Korejba rozprawia! o za­miarze ro'wnego podzielenia majątku swego pomiędzy wszystkie swe dzieci. Latające je­go oczy zapłynęły masłem i miodem i zwró­ciły się ku stojjjcej a. komina dziewczynce. Najzupełniej nagle i niespodziewanie, głosem tak grubym i podniesionym, że aż Korejba szeroko oczy wytrzeszczył, zawołał:

              Budzę panią, panno Jadwigo!

Był to niezmiernie zręczny sposób zawią­zania rozmowy z młodziutką bogdanką. Ale, zamiast jak wypadało, odpowiedzieć wzaje- mnem pytaniem: „w jakim kolorze?“ bogdan­ka zerwała się jak strzała, przebiegła izbę i wybiec z niej miała, gdy nagle w drzwiach rozległo się głuche stuknięcie i zaraz potem dwa wybuchy dźwięcznego śmiechu! Stuknię­cie pochodziło z nagłego spotkania się z sobą dwu młodych głów, a było tak sil nem, że aż rozległo się po izbie. Nic to. Dziewczyna, trzymając się ręką za skroii śmiała się tak, że aż od śmiechu zataczała się po izbie i gło­śno śmiał się także szesnastoletni chło­pak, który w płóciennej bluzie i ze strzel­bą na plecach wbiegł do izby, a jedną ręką zrywając z głowy czapeczkę, zdobną w srebrny znak szkolny, drugą rzucił na stół dwa zabite ptaki. Za nim wpadł i po izbie i radosnem SRomleniem wić się zaczął pies

nieduży, trochę wyżeł, daleko więcej kundel, zabłocony tak, że trudno było rozpoznać kolor jego sierści. Z ubrania chłopca poznać można było, że wracał z myśliwskiej wycieczki, obu­wie miał zabłocone, całą odzież przesiąkłą wilgocią mokrych łąk. Twarz jak u siostry okrągłą i drobną, tylko znacznie mizerniej­szą, oblewał mu pot kroplisiy i rozpromieniał wyraz tryumfu. Pierwszy to raz w waka­cyjnej porze, ojciec pozwolił mu zdjąć ze ścia­ny swą strzelbę i iść z nią na polowanie.

I oto teraz zabił dwa bekasy! Dla genjusza rodziny poruszyło się wszystko, co w izbie żyło. Korejba w grubych swych dłoniach macał i ściskał przyniesione ptaki.

              Dubelty, panie dobrodzieju, tłuste, jak masłem oblane, patrzcie-no, jak ta błaznota strzelać urnie!... cha, cha, cha!

I śmiał się na całe gardło, a ekonom z Szu­mnej wtórował mu swym basowym głosem, dopytując się Janka, na jakich łąkach polo­wał, doradzając inne, ofiarując psa swego, prawdziwego, „słowo honorowego, człowieka“, prawdziwego wyżła—pontera.

Korejbina zdejmowała synowi strzelbę z ra...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin