Orzeszkowa Eliza - BRACIA.rtf

(365 KB) Pobierz

ORZESZKOWA EL

BRACIA

 

 

W domu wiejskim, starym i dość obszernym, w salce jadalnej z umeblowaniem skromnem, kilka osób otaczało stół, nakryty do obiadu porządnie, ale skromnie. Gospodyni domu, Sabina Horniczowa, siedziała pomiędzy córką dorastającą a siostrą, Ro­zalią Irską, naprzeciw męża i małego syna. Rozalia, panna prawie czterdziestoletnia, ale jeszcze piękna, wyglądała jak chmura. Są różne rodzaje chmur, z których każda sprawia wrażenie inne. Ta zapo­wiadała nie burzę groźną i przemijającą prędko, ile deszczyk długi, nudny, którego kropla ikażda oprawia na skórze wrażenie śpilki. Jednak osoba ta była niewątpliwie piękną i nie była ani głupią, ani gminną. Jej kibić kształtna, ruchy, ubranie ciemne i skromne posiadały cechę dobrego smaku, a czoło — zarys myślący i szlachetny; tylko że w tej chwili czoło to przerzynała zmarszczka po­przeczna, brwi czarne były ściągnięte, a usta za-

rysowały linię krzywą. Nie był to wyraz gniewu ani smutku, ale, wprost, złego humoru. Rozalia była w złym humorze, co czyniło ją naprzemian grobem milczącym, boginią wyniosłą lub osą, tnącą źądeł- kiem na prawo i lewo. Bijący od niej kwas był tak mocny, źe zakwaszał powietrze. Z żółtości cery, która pod kruczemi włosami powlekała piękne jej rysy, z chudości rąk podłużnych i delikatnych, moż­na było odgadnąć zdrowie podkopane chorobą chroniczną, nie grożącą życiu, lecz długą i nudną.

Sabina Horniczowa stanowiła zupełne przeci­wieństwo siostry. Mała i szczupła, miała pozór kurki łagodnej, lękliwej i stroskanej. Twarz jej, biała i różowa, była jedną z tych, które dają dziewczę­tom młodziutkim podobieństwo do róż polnych, ale gdy zwiędną, przypominają obrazki spłowiałe i po- spolite.Tylko błękitne oczy zachowały jeszcze niejak o piękność, polegającą na wyrazie słodyczy wielkiej, z którą łączyło się teraz pomieszanie i zlęknienie, ilekroć spojrzała na siostrę lub męża. Widać było, że zachmurzenie obojga sprawiało jej przykrość dotkliwą i że pragnęła mu zapobiedz, ale nie mogła. Bo Zenon Hornicz był także zachmurzonym, chociaż zupełnie inaczej, niż Rozalia. Ona była kwaśną i pogardliwą, on — smutnym i obojętnym. Smutek i zobojętnienie malowały się na twarzy jego, młodej i zarazem starej, bo miał lat czter­dzieści cztery, a dużo zmarszczek na czole, zarówno jak dokoła ust i oczu. W tych zmarszczkach ni' było zgryźliwości ani złości, tylko przyzwyczajenit do zamyślań się częstych i długich. Musiał zazwy czaj mówić mało, bo ci, którzy wiele mówią, wy­

glądają wcale inaczej ód tych, którzy wiele milczą. Duszę milczącą można poznać z oczu człowieka, który ją ma w sobie. Ze źrenic Hornicza, ciemnych i zapadających często w nieruchomość, patrzała dusza myśląca i cierpiąca, która nigdy nie wypo­wiadała myśli swoich, ani cierpień. Może jednak uciekanie przed wzrokiem bliźnich nie było jej wrodzonem, bo rysy, postawa, ruchy człowieka tego znamionowały raczej naturę prostą, otwartą, skłonną do zaufania. Prostem także było ubranie jego z szarego sukna wiejskiego, w którem wyglą­dał silnie i niegminnie, owszem, wbrew grubości odzieży, wytwornie. Ruchy też miał młode jeszcze, ale plecy trochę przygarbione. Musiał być niegdyś bardzo przystojny i trwało to jeszcze w stopniu pewnym. Tylko posiarzał wcześnie. W pierwszej połowie piątego krzyżyka miał już twarz pomarsz­czoną, plecy przygarbione i wiele siwizny, zmiesza­nej z włosami ciemnemi na głowie i w brodzie, krótko przystrzyżonej. Z młodości pozostała mu regularność rysów ściągłych, oczy piękne i zdro­wie cery, opalonej na słońcu i wiatrach.

Dziewczynka czternastoletnia, stworzonko dość ładne, tak jak matka, białe i różowe, oraz chłopak il/iewięcioletni z bystremi oczyma, znudzeni mil­czeniem, panującem przy stole, trochę kręcili się na krzesłach i trochę czasem do siebie szeptali. Rozalia ostro ozwala się do malca:

              Niech Kazio spokojnie siedzi przy stole, I o wezmę za rękę i wyprowadzę z jadalnego pokoju.

Kazio jednak nie robi! nic złego, ani nawet

nieprzyzwoitego. 0 czemś tylko szeptał z zapałem do siostry, która słuchała go z uśmiechem. Rozalia, przeniósłszy wzrok z brata na siostrę, zauważyła znowu:

              Są twarze, które zawsze wprawiają mię w zdumienie swoim wiecznym uśmiechem. Jak to można tak wiecznie się uśmiechać?

To kłucie dzieci zabolało matkę. Zcicha i z za­lęknieniem przemówiła:

              Moja Rózieczko, jeżeli to mówisz do Anielki, jest to tak właściwem jej wiekowi...

Rozalia ze zdumionem spojrzeniem na siostrę i wzruszeniem ramion przerwała:

              Ja do Anielki mówiłam? Czyż nie można wypowiedzieć zdania bez zastosowania go do kogokolwiek ? Są zresztą różne gusta. 0 ile twarze wiecznie uśmiechnione wprawiają mię w podziw,

0              tyle znowu sposób jedzenia prędki i łapczywy wstręt we mnie obudzą: jest w tem coś zwie­rzęcego.

To stosowało się do Hornicza, który po kil- kogodzinnem przebywaniu na polu i w stodole z apetytem jadł w tej chwili jakieś bardzo niewy- tworne zrazy. Na różowej i zwiędłej twarzy Sabiny odmalowała się dolegliwość, silniejsza niż przedtem. Z większą łatwością przenosiła złośliwość siostry względem dzieci, niż względem męża, dzieci bo­wiem, zawdzięczając wiele Rozalii, mogły też znieść od niej jakąś przykrość: uczyła je pracowicie

1              umiejętnie; b)rła też dla nich w chwilach dobrych bardzo dobrą i tkliwą. Bywała nieraz dobrą i dla szwagra, ale gdy stawała się złą, sprawiało

to Sabinie Horniczowej udręczenie, jeśli nie pie­kielne, to przynajmniej czyścowe. Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale, spojrzawszy na siostrę, zlękła się i nic nie powiedziała, a po chwili do­piero rozpoczęła próby rozbijania atmosfery ciężkiej za pomocą rozmowy — bylejakiej.

              Dziwna rzecz, jak dziś sucho w ogrodzie! Po wczorajszym deszczu niema już ani śladu.

Głos jej drżał trochę; z wyrazem przykrości niewymownej patrzała na ręce siostry, która z po­wolnością i delikatnością niesłychaną krajała, roz­dzierała, wprost rozgrzebywała po talerzu kawałek mięsa, kiedy niekiedy niosąc do ust malutką jego okruchę. To jedzenie fenomenalnie powolne było lekcyą poglądową, udzielaną temu, kto jadł prędko, to jest Horniczowi, który jednak z niej nie korzy­stał, bo patrzał tylko w swój talerz.

              Czy mameczka była w alei brzozowej ? tam to jeszcze zupełnie mokro! — miłym głosi­kiem zaszczebiotała Anielka.

A pod oficyną to tyle jeszcze wody stoi w rowku, żeśmy z Michasiem puszczali na nią łódki korkowe! — zawołał Kazio, mieszając cienki, donośn)' głosik z dźwięcznym głosem siostry.

Rozalia, która przed chwilą ruchem rezygna- cyi położyła sztućce na talerzu, teraz obie ręce podniosła do uszu. Nic nie powiedziała, ale przez dobrą minutę z całej siły zamykała dłońmi otwory uszu. Dzieci umilkły. Błękitne oczy Sabiny zaczęły stawać się prawie nieprzytomnemi. Hornicz prze­mówił do żony.

              Proszę cię, Sabinko, podaj mi sól.

Były to pierwsze słowa, które z ust jego wy­szły od rozpoczęcia obiadu. Posypując solą kar­tofle, towarzyszące zrazom, myślał:

              Grono rodzinne zasiadło do stołu i w po­godzie ducha dzieli się chlebem, zapracowanym wspólnie! Ze zapracowanym wspólnie, to prawda, ale pogody ducha niema wcale. Czego ona dziś tak skwaśniała ? Alboż to kiedykolwiek ma jaką przy­czynę ? Owszem, jest przyczyna, tylko niewidzialna, bo siedzi w śledzionie albo w kiszkach. Człowiek ma charakter swoich kiszek. Wczoraj były one dobi'e, i on był dobry; dziś są złe, i on jest zły. Takim sposobem każdy znajduje się w zależności nietylko od swojego, żołądka, ale i od wszystkich żołądków, które go otaczają. Ażeby dowiedzieć się

0              losie dnia, który go czeka, powinien mówić do otaczających zamiast: dzień dobry! — jak się ma­cie, najjaśniejsze żołądki ?

Spojrzał na chłopaka niezupełnie dorosłego, który posługiwał do stołu, a którego twarz wyglą­dała, jak misterny tatuaż z sadzy i kurzu.

              Mój Filipku, — rzekł — wyglądasz znowu jak kominiarz. Od tak dawna uczę cię czystości,

1              jeszcze się jej nie nauczyłeś.

Powiedział to dość łagodnie, a potem myślał:

              Od sześciu lat życia chowa się we dworze; nauczył się czytać i pisać: a codziennego umycia rąk i twarzy żadna siła ludzka nauczyć go nie może! Rzecz drobna, lecz sprawia obrzydzenie. Życie składa się z obrzydzeń wielkich i drobnych.

Rozalia milczała jak grób, półmisek z naleś­nikami odsunęła ze wstrętem w tej właśnie chwili,

gdy Iiornicz napominał lokajczyka za brudną twarz i ręce. Sabina zaś, trwając ciągle w usiłowaniu rozpogadzania atmosfery, zwróciła się do męża:

              Ciekawa rzecz, co tam teraz porabia nasz Wicuś ?

Był to ich syn szesnastoletni, który przed ty­godniem odjechał był z wakacyi do szkół.

              Jeszcze pewno w gimnazyum siedzi, bo jest dopiero druga godzina, a ich wypuszczają

o              trzeciej — prędko zagadała Anielka.

Wspomnienie o synu pogłębiło zmarszczki na czole Hornicza. Z powodu tego dziecka doświad­czał troski dość ciężkiej. Zato w twarzy Rozalii to wspomnienie odbiło się, jak malutki promyczek słońca w gęstej chmurze. Zwolna i na nikogo nie patrząc, przemówiła:

              Pisałam dziś do Wicusia, bo zdaje się, że nikt jeszcze dotąd nie pisał do niego.

              Jeszcze niema dwóch tygodni, jak wyje­chał — tłumaczyła się Sabina.

Rozalia; jakby nie słyszała wcale głosu siostry, rzekła jeszcze:

              Pisałam, aby wziął od Rogowskiego część mego procentu i sprawił sobie nowy mundurek.

.Hornicz po raz pierwszy z niejaką żywością przemówif:

Niepotrzebnie to zrobiłaś. Ten, który ma, wystarczyłby mu jeszcze na rok cały. Wicuś oka­zuje zanadto skłc.. 'sci do elegancyi i popisywa­nia się wszelkiego rodzaju...

Ro/:alia, podnosząc głowę, odpowiedziała sucho:

              Trudno, ażeby wszyscy mieli skłonność do safandulstwa i siedzenia za piecem.

Sabina siedziała jak na węglach rozżarzonych.

              Rózieczko, — przerwała głosem bardzo ła­godnym — przecież sama niei^az mówiłaś, że nie jest dobrze, jeżeli chłopiec wykieruje się na pa­nicza...

Oczy Rozalii z pod czarnych bi'wi ściągnię­tych tkwiły w siermiężnym surducie szwagra.

              Nie trzeba wpadać w ostateczności — za­częła tonem oschłym i nauczycielskim — zbyteczna wybredność jest niedobrą, ale i abnegacyax) nie dodaje nikomu uroku. Z dwojga złego wolałabym już piei'wsze!

Ale obiad był skończony; Sabina wstała z krzesła. Rozalia, wstawszy także, podała końce palców siostrze, a szwagra wcale nie spostrzegając, oddaliła się szybko. Słychać było, jak w głębi domu z trzaskiem zamykała za sobą drzwi swego pokoju. W dniach dobrych szła po obiedzie do bawialni» grała na fortepianie, gawędziła, czasem nawet ba­wiła się z dziećmi, uczyła je tańczyć, grała z sio­strzenicą na cztery ręce. Ale dzisiejszy dzień był niedobry: więc, nie przemówiwszy do nikogo słowa, wprost od stołu pokazała wszystkim plecy i ?;a- mknęła się w swoim pokoju. DziecA pobiegły do ogrodu. Horniczowa zbliżyła się do męża, który z zamyśleniem patrzał przez okno na ogród, pełen barw, już jesiennych, i bladych blasków słońca wrześniowego Wsunęła mu rękę pod ramię i, wzno­

*) Zaparcie się siebie, wyrzeczenie się wszystkiego.

sząc ku jego twarzy oczy bardziej jeszcze niż za­zwyczaj łagodne i stroskane, przemówiła lękliwie:

              Mój Zenku, jak mnie to okropnie boli, że Rózia była dziś znowu taką...

Zenek, nie odrywając wzroku od grupy drzew, powleczonych przez jesień barwami rdzawemi i żół- lemi, myślał:

              Gdybym był tem, czem być miałem, czem już trochę byłem, malowałbym tę grupę drzew.

A żonie odpowiedział:

              Nie dbaj o to, moja droga, tak, jak ja nie dbam...

Jednocześnie z temi słowy miał w głowie inne.

              Kłamię, bo te drobne śpilki życia drażnią innie niesłychanie...

Ona zaś mówiła dalej głosem coraz cieńszym:

              Ty to przeze mnie znosisz, bo to przecież moja siostra, ale cóż ja zrobię?

              Naturalnie! Cóż możesz zrobić? niema tu nic do zrobienia!

Rozmowa taka powtarzała się przynajmniej dwadzieścia razy na rok, to jest za każdym razem, y«Jy Rozalia zaczynała mącić zgodę domową. Hor- nicz myślał:

              Tamta od dzieciństwa tak jej imponowała syoim umysłem wyższym i charakterem fantastycz­nym, że odebrała jej zdolność do oporu najlżej­szego. Osa i kurczątko!

Kurczątko, bardzo stroskane, niemal już pisk­liwie prawiło mu u boku:

              Taka jest dziwna... czasem idzie spać w naj- \pszym humorze, serdeczna, grzeczna, miła, a na-

zajutrz wstaje taka, jak dziś... Za każdym razem łamię sobie głowę nad przyczyną tej zmiany i nie mogę wynaleźć żadnej.

On, patrząc teraz na grupę drzew inną i za­barwioną inaczej, rzekł z uśmiechem:

              Moja droga, zmienność wszystkiego jest prawem powszechnem. Nic nie trwa. Wszystko przelewa się w formy coraz inne, przepływa, jak obłoki. Uczucia człowieka podlegają temu samemu prawu: kiełkują, rosną, rozkwitają, więdną, i zo­staje po nich łodyga pusta, czasem z owocem ob­rosłym kolcami.

Wszystko to powiedziawszy, pomyślał:

              No, i poco ja to wszystko nagadałem?

Ona słuchała cierpliwie, ale parę razy od­biegła myślą od słów męża, bo najprzód zobaczyła dziewkę, idącą z koszykiem do ogrodu warzyw­nego, i pomyślała: »byleby rwąc sałatę, nie zdeptała pietruszki«, a potem, widząc indyczkę, prowadzącą indyczęta do gęstego klombu, zauważyła w duchu: »gdzieś blizko dostrzegła jastrzębia!« Gdy Hor- nicz przestał mówić, przytuliła się mocniej do jego boku i zaczęła:

              To prawda, Zeniu, ale to wszystko, co po­wiedziałeś, nie ma żadnego związku z Rózią...

On uśmiechnął się; ona mówiła dalej:

              Ty wiesz, że ona jest w gruncie rzeczy nadzwyczaj przywiązana do nas i do dzieci, że w wielu wypadkach dała nam dowody poświęcenia, i że wiele zawdzięczamy jej pracy około wycho­wania dzieci, szczególniej Anielki...

              Ależ tak — pośpiesznie zgodził się Hor- nicz — wiem o tem wszystkiem, bardzo szanuję piękne przymioty twojej siostry, a dx*obne jej fan­tazje nie sprawiają mi przykrości...

Jednocześnie myślał:

              Kłamię! Spi'awiają, nawet taką, która za­wstydzą i poniża, jak wszystkie drobnostki i ma­łostki...

Sabina, znacznie uspokojona, mówiła z uczu­ciem zachwytu:

              Bo ty, Zeniu, jesteś najlepszy, najpobłaż­liwszy, najszlachetniejszy z ludzi!

Zrobiło się mu żal tej kobiety, tulącej się do jego ramienia. Pochylił się i pocałował ją naprzód w czoło, a potem w oko błękitne, którego powieka, już zżółkła i trochę pomarszczona, zamknęła się pod jego ustami.

Na jej twarzy rozlał się wyraz ukojenia.

Więc nie gniewał się! Kaprysy Rózi nie spra­wiały mu przykrości! Ach! jak to dobrze! Ale uspo­kojona pod tym względem, zatroskała się mocniej

0              pietruszkę, którą dziewka zdeptać mogła, rwąc sałatę. On powrócił wzrokiem do pysznego wycie- niowania drzew ogrodowych i miał już na ustach wyrazy: »Patrz, jak ta srebrna wierzba plastycznie odskakuje od tła zaczerwienionych kasztanów!« ale nie powiedział nic. Poco ? Przez pierwsze lata pożycia dokonał mnóstwa prób w tym rodzaju,

1              żadna się nie udała. Ona rzeczy takich, poprostu, nie widzi. Zaczęła go też teraz wypytywać: coby najchętniej jadł na wieczerzę?

Jemu to              ino; ale

gdy nalegała, powiedział pierwszą lepszą potrawę która mu na myśl przyszła, a ona, dzwoniąc klu­czami, wybiegła z pokoju. Biegła krokiem żwawym i drobnym, mającym w sobie coś ptasiego. Hornicz patrzał za biegnącą żoną i myślał, że jest to ko­bieta niezmącenie dobra, i że dobroć jej nie zasłu­guje nawet na nazwę owczej. Przeciwnie, Sabina, będąc bardzo łagodną, jest zarazem czynną, pra­cowitą, troskliwą niezmiernie o potrzeby rodzinne. On też ma dla niej szacunek rzetelny i wiele przy­wiązania. Więc cóż ? Więc dlaczegóż, gdy przed chwilą tuliła się do niego trwożnie i tkliwie, nie przycisnął jej do piersi z całej siły ramion, ale tylko pocałował w oko, prawie z takiem uczuciem, jak gdyby ono było arabeską ‘), wymalowaną na ścianie ? Dlaczego także nie powiedział jej wszyst­kiego, co myślał przez ten czas, gdy ona tu stała? Cóż ? Po pierwsze, dlatego, że zaśmiałby się z sa­mego siebie, gdyby spróbował raz jeszcze powie­rzać jej swoje myśli lub wrażenia; powtóre, z po­wodu tej — łodygi nagiej, na której zostaje cza­sem owoc, obrosły kolcami. Na tej łodydze, którą oni trzymali w rękach, nie było kolców, dzięki jej dobroci, a jego uczciwości; ale nie było także kwiatu: trwał krótko i opadł oddawna. Oddawna już jej oko i arabeska na ścianie były dla ust jego przedmiotami jednako pociągającemi. Całe szczę­ście, że ona nie czuła w tym kierunku żadnych żalów i pożądań. Ma temperament limfatyczny, a nie ma żadnej skłonności do marzycielstwa. Jest wpraw-

') Linia ozdobna, ozdoba.

dzie dość młoda jeszcze, od niego młodsza o lat osiem; ale dla kobiet takich, jak ona, łodyga okwitła wystarcza do szczęścia; zwłaszcza gdy nie ma kolców. Z nim co innego: jemu nie wystarcza — ale to jego rzecz. Nie usłyszy tego żadne ucho ludzkie, i nie dowie się o tem żadna dusza ludzka; tembardziej nie wyrazi się to w czynie żadnym.... bo co innego szczęście, a co innego obowiązek. Pierwsze jest mrzonką, wszcz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin