Joseph Conrad - Szaleństwo Almayera.pdf

(473 KB) Pobierz
Joseph Conrad
SZALEŃSTWO ALMAYERA
Spis treści
PRZEDMOWA AUTORA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
PRZEDMOWA AUTORA
Dowiedziałem się, że krytykując literaturę, która żeruje na nieznanych ludach i grasuje po
dalekich krajach — pod cieniem palm, w jaskrawym, niczym nie osłoniętym blasku smaganych
słońcem wybrzeży, między poczciwymi dzikusami i dalekimi od naturalnej prostoty pionierami
naszych wspaniałych cnót, pani — uznana w świetle literackim — streściła swoją naganę dla tej
literatury mówiąc, że jej opowieści są „odcywilizowane". A w tym zdaniu zostały ostatecznie
potępione wyrokiem pełnym pogardliwej dezaprobaty nie tylko opowieści, ale — obawiam się —
także nieznane ludy i dalekie kraje.
Sąd kobiety: intuicyjny, zręczny, wyrażony ze szczęśliwym wdziękiem — nieomylny. Sąd,
który nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Ten krytyk i sędzia zarazem wydaje się myśleć,
że w owych dalekich krajach wszelka radość jest krzykiem i tańcem wojennym, wszelkie
wzruszenie wyraża się wyciem i okropnym szczerzeniem spiłowanych zębów, a wszystkie
problemy znajdują rozwiązanie w lufie rewolweru lub na ostrzu włóczni. A przecież tak nie jest.
Ale sędzia, który się myli, może przytaczać na swe usprawiedliwienie fakt, iż świadectwa z natury
swej wprowadzają w błąd.
Obraz życia, zarówno tam, jak i tu, jest namalowany z tym samym starannym
wypracowaniem szczegółów, zabarwiony tymi samymi kolorami. Tylko wobec okrutnie pogodnego
nieba, w bezlitosnym blasku słońca oślepione oko nie dostrzega subtelnych szczegółów, widzi
jedynie grube zarysy, podczas gdy barwy w niezmiennym świetle wydają się surowe i bez wyrazu.
A jednak jest to ten sam obraz.
I jest więź między nami i tą tak odległą ludzkością. Mówię tu o mężczyznach i kobietach —
nie o tych wdzięcznych i powabnych zjawiskach, które snują się wśród naszego błota i dymu —
łagodnie prześwietlone odblaskiem wszystkich naszych cnót; posiadają wszelką możliwą
subtelność, wrażliwość, mądrość — ale, będąc tylko zjawiskami, nie posiadają serca.
Współczują one (zapewne) z nieśmiertelnymi: z aniołami w górze lub diabłami w dole.
Mnie wystarczy współczuć ze zwykłymi śmiertelnikami, niezależnie od tego, gdzie żyją, w domach
czy w szałasach, na ulicach zasnutych mgłą czy w puszczach poza czarną linią posępnych
mangrowców, które obrzeżają pustą samotność morza. Bo ich kraj — podobnie jak nasz — leży
przed niezgłębionym wzrokiem Najwyższego. Ich serca — podobnie jak nasze — muszą znosić
brzemię darów nieba: przekleństwo faktów i błogosławieństwo złudzeń, gorycz naszej mądrości i
zwodniczą pociechę naszego szaleństwa.
1895.
J. C.
Qui de nous n'a eu sa terre promise,
son jour d'extase et sa fin en exil?
(Któż z nas nie miał swej ziemi obiecanej,
swego dnia zachwytu i śmierci na wygnaniu?)
Amiel
PAMIĘCI T. B.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kaspar! Makan!
Ten znajomy, ostry głos targnął Almayerem, budząc go z marzeń o wspaniałej przyszłości;
wróciła przykra rzeczywistość. Głos był także przykry. Almayer słuchał go przez tyle lat i z
każdym rokiem coraz mniej go znosił. Ale co tam: skończy się już wkrótce to wszystko.
Poruszył się niespokojnie, po chwili jednak przestał zważać na wołanie. Wsparty obu
łokciami o balustradę werandy, wpatrzył się znów w wielką rzekę płynącą przed nim wartko i-
obojętnie. Lubił przyglądać się jej o zachodzie — może dlatego, że gorejące złoto sypało się wtedy
na fale Pantai, zaś myśli Almayera błądziły często około złota. Nie udało mu się go dotąd zdobyć
— tego złota, które posiedli inni, z pewnością nieuczciwie. Musi jednak zdobyć je dla siebie i Niny,
wytężywszy wszystkie siły w rzetelnej pracy. Pogrążył się w marzeniach o bogactwie i potędze
przenosząc się myślą daleko od wybrzeża, gdzie mieszkał tyle lat; zapomniał o goryczy znoju i
walki, olśniony wizją wielkiej, wspaniałej nagrody. Osiądzie w Europie razem z córką. Będą bogaci
i szanowani. Nikt nie zwróci uwagi na mieszaną krew Niny wobec jej wielkiej piękności i
niezmiernego bogactwa ojca. On sam odmłodnieje patrząc na tryumfy córki i zapomni o dwudziestu
pięciu latach rozpaczliwej walki na tym wybrzeżu, gdzie czul się jak w więzieniu. Wszystko to było
niemal pod ręką. Niech tylko Dain powróci. Powinien wrócić prędko, w tym leży jego interes.
Spóźnił się więcej niż o tydzień. Może zjawi się dziś w nocy?
Takie myśli snuły się po głowie Almayera. Patrzył na szeroką rzekę stojąc na werandzie
nowozbudowanego domu, który zaczynał już butwieć; było to ostatnie z niepowodzeń jego życia.
Tego wieczoru rzeka nie lśniła złotem: wezbrana od deszczów, toczyła złe, bure wody przed
roztargnionym wzrokiem Almayera, unosząc mnóstwo drzewnego śmiecia, wielkie, martwe kłody i
całe z korzeniami wyrwane drzewa z gałęźmi i listowiem, wśród którego wirowała woda szumiąc
złowrogo.
Jedno z tych porwanych drzew zawadziło o spadzisty brzeg tuż przy domu; Almayer zaczął
je śledzić z leniwym zainteresowaniem, porzucając swoje marzenie. Drzewo obróciło się zwolna
wśród huku spienionych fal i wyzwolone z zatoru, popłynęło znowu z prądem; przewalając się
powoli z boku na bok wzniosło ku niebu długi, obnażony konar niby rękę wyciągniętą w niemym
wołaniu o pomstę za brutalną przemoc rzeki. Almayer przejmował się coraz bardziej losem drzewa.
Wychylił się śledząc, czy pień wyminie niski przylądek — i cofnął się uspokojony. Teraz droga
była swobodna aż hen ku morzu. Pozazdrościł losu tej martwej kłodzie, która szybko malała, aż
znikła w gęstniejących ciemnościach. Wówczas jął rozmyślać, jak daleko drzewo popłynie, czy
prąd uniesie je na północ, czy na południe. Prawdopodobnie na południe, ku Celebesowi; może aż
do Makassaru?
Makassar. Podniecona wyobraźnia Almayera prześcignęła drzewo na jego urojonym szlaku;
ogarnęły go wspomnienia sprzed jakich dwudziestu lat albo i więcej.
Oto smukły młodzieniec o skromnym wyglądzie, w białym ubraniu, opuszcza holenderski
parowiec i wysiada na bulwarze pełnym kurzu; to Almayer przybywa do Makassaru, aby zdobyć
majątek w halach targowych starego Hudiga. Od tej epokowej chwili rozpoczął nowe życie. Ojciec
Almayera, niższy urzędnik ogrodów botanicznych w Buitenzorgu, był bez wątpienia
uszczęśliwiony, że udało mu się umieścić syna w takiej solidnej firmie. Młody chłopak porzucił
chętnie trujące wybrzeża Jawy i niedostatek w rodzinnym domku, gdzie ojciec zrzędził od rana do
nocy na głupotę ogrodników krajowców, a matka opłakiwała w głębi fotelu utracone wspaniałości
Amsterdamu i świetność swojej pozycji, jako córki tamtejszego handlarza cygar.
Almayer opuścił dom rodzinny z lekkim sercem i lżejszą jeszcze kieszenią; mówił dobrze
Zgłoś jeśli naruszono regulamin