Chase James Hadley - Trumna z Hongkongu.rtf

(381 KB) Pobierz
James Hadley Chase

James Hadley Chase

TRUMNA z Hongkongu

Przełożyła Barbara Zaliwska

 

Część I

1.

Właśnie miałem zamykać biuro, gdy zadzwonił telefon. Było dziesięć po szóstej. Mijał nudny, długi i bezproduktywny dzień: ani jednego klienta, a listy, jakie nadeszły, wyrzuciłem do śmieci bez rozcinania kopert. I oto teraz pierwszy telefon. Podniosłem słuchawkę.

- Nelson Ryan, słucham - starałem się, aby mój głos brzmiał czujnie i zachęcająco. Nikt się nie odzywał, w odpowiedzi usłyszałem ryk silnika startującego samolotu. Na ułamek sekundy uderzył mnie w ucho okropny hałas, ale zaraz zszedł na dalszy plan, jak gdyby dzwoniący zamknął drzwi budki telefonicznej.

- Pan Ryan? - zapytał męski głos, niski i suchy.

- Tak.

- Czy jest pan prywatnym detektywem?

- Zgadza się.

Nastąpiła chwila przerwy. Słyszałem jego powolny, ciężki oddech, miałem wrażenie, że czeka, aż powiem coś więcej.

- Mam tylko parę minut, jestem na lotnisku. Chcę pana wynająć... Sięgnąłem po notatnik.

- Jak się pan nazywa i gdzie mieszka?

- John Hardwick, Connaught Boulevard, numer 33. Zapisałem adres.

- Czego oczekuje pan ode mnie, panie Hardwick?

- Chcę, żeby pan śledził moją żonę - kolejna przerwa, gdyż wystartował następny samolot. Powiedział jeszcze zdanie, które zostało zagłuszone przez silniki odrzutowca.

- Nie zrozumiałem pana, panie Hardwick.

Czekał, aż odrzutowiec przeleci, po czym rzekł pospiesznie:

- Regularnie dwa razy w miesiącu wyjeżdżam w interesach do Nowego Jorku. Wydaje mi się, że podczas mojej nieobecności żona źle się prowadzi. Chciałbym, żeby pan ją śledził. Jestem ciekaw, co robi, gdy mnie nie ma. Wrócę pojutrze, w piątek. Ile to będzie kosztować?

Takich zleceń nie przyjmowałem z nadmierną ochotą, ale w końcu lepsze takie niż żadne.

- Czym się pan zajmuje, panie Hardwick? Mówił z wyczuwalną niecierpliwością.

- Pracuję w Herron... tworzywa sztuczne.

Korporacja Herron należała do największych koncernów tej branży na wybrzeżu Pacyfiku. Pasadena City czwartą część swojej pomyślności zawdzięczała właśnie tej firmie.

- Pięćdziesiąt dolarów za dzień plus wydatki - rzekłem, podnosząc swoje honorarium o dziesięć dolarów.

- W porządku. Wyślę panu trzysta tytułem zaliczki. Chcę, żeby pan miał na nią oko o każdej porze dnia i nocy. Gdyby nie opuszczała domu, muszę wiedzieć, czy ktoś ją odwiedzał. Zrobi pan to?

Za trzysta dolarów mógłbym robić o wiele trudniejsze rzeczy, powiedziałem więc:

- Tak, zrobię, ale czy nie mógłby pan, panie Hardwick, spotkać się ze mną? Lubię poznawać moich klientów osobiście...

- Rozumiem, ale jestem w drodze do Nowego Jorku i właśnie zdecydowałem przedsięwziąć jakieś kroki w tej sprawie. Przyjdę do pana w piątek. Na razie chciałbym się upewnić, że pan się tym zajmie...

- Może pan być tego pewien - odparłem, a za moment, gdy inny odrzutowiec przestał ryczeć przy starcie, dodałem: - Potrzebny mi rysopis pańskiej żony, panie Hardwick...

- Connaught Boulevard, numer 33... Muszę już iść, wołają mnie. Zobaczymy się w piątek... - stwierdził i połączenie zostało przerwane.

Odłożyłem słuchawkę, wyjąłem papierosa z pudełka na biurku i zapaliłem, wypuszczając smugę dymu na przeciwległą ścianę.

Pracowałem w charakterze detektywa od pięciu lat i w tym czasie angażowałem się w sprawy różnych stukniętych facetów. Ten John Hardwick mógł być jednym z nich, ale jakoś nie wydawało mi się, że tak jest rzeczywiście. Mówił jak człowiek znajdujący się pod presją. Być może od miesięcy zadręczał się z powodu swojej żony, może od dłuższego czasu podejrzewał, że pod jego nieobecność płata mu figle, i teraz, wyjeżdżając w kolejną podróż służbową, zdecydował się ją sprawdzić. W tego typu sprawach udręczony, nieszczęśliwy człowiek kieruje się impulsem. Tak czy owak, mnie się to niezbyt podobało. Nie lubię anonimowych klientów i anonimowych głosów w telefonie. Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia. Cała sytuacja wydawała mi się trochę podejrzana.

Kiedy zastanawiałem się nad zleceniem Hardwicka, na korytarzu dały się słyszeć czyjeś kroki. Rozległo się pukanie. Posłaniec cisnął na biurko grubą kopertę i poprosił, abym złożył podpis w książce doręczeń. Był małym pieguskiem, który jeszcze ciągle garnie się do życia z entuzjazmem, jaki mnie zaczynał już opuszczać. Gdy zajmowałem się kwitowaniem odbioru, spojrzeniem pełnym pogardy objął niewielki, nędzny pokój z wilgotną plamą na suficie, kurzem na biblioteczce, zagraconym biurkiem, podniszczonym krzesłem i sfatygowanym kalendarzem na ścianie.

Gdy wyszedł, otworzyłem kopertę. Zawierała trzydzieści dziesięciodolarowych banknotów. Na kartce pisanej na maszynie widniały słowa:

Od Johna Hardwicka, 33 Connaught Boulevard, Pasadena City.

Na moment zastanowiło mnie, jak udało mu się tak szybko dostarczyć pieniądze, po chwili doszedłem jednak do wniosku, że widocznie musi mieć konto w Towarzystwie Doręczeń Ekspresowych, dokąd zatelefonował tuż po rozmowie ze mną. Towarzystwo mieściło się dokładnie naprzeciwko budynku, w którym znajdowało się moje biuro.

Sięgnąłem po książkę telefoniczną i zacząłem szukać nazwiska Hardwick. Ale Johna Hardwicka tam nie znalazłem. Oderwałem się od krzesła i powlokłem przez pokój, żeby zajrzeć do księgi adresowej. Dowiedziałem się z niej, że przy Connaught Boulevard pod numerem 33 mieszka jakiś Jack S. Myers Jr, a nie żaden John Hardwick.

Pamiętałem, że Connaught Boulevard znajduje się na drodze wylotowej do Palma Mountain, jakieś trzy mile od centrum miasta. Mieszkańcy tej dzielnicy, wyjeżdżając na wakacje, wynajmowali swoje domy, mogło to również dotyczyć Johna Hardwicka i jego żony. Niewykluczone, że pracuje na kierowniczym stanowisku w Herron Corporation i na czas budowy swojego domu wynajął willę od Jacka S. Myersa Jra.

Byłem już kiedyś na Connaught Boulevard. Tamtejsze posiadłości wyrosły zaraz po wojnie i niczym szczególnym się nie wyróżniały. Większość z nich to bungalowy, zbudowane w połowie z cegły i drewna. Rozciągał się stamtąd piękny widok na morze i miasto. Ulica mogła też uchodzić za typowe odludzie, jeśli ktoś potrzebowałby tego do szczęścia.

Im dłużej myślałem o zleceniu, tym mniej mi się ono podobało. Nie miałem nawet rysopisu kobiety, do której śledzenia mnie wynajęto. Gdyby mi nie zapłacono trzystu dolarów, nie wziąłbym tej roboty, zanim nie spotkałbym się z tym Hardwickiem, ale przyjąłem od niego pieniądze, więc musiałem robić, co chciał.

Przekręciłem klucz w zamku, wyszedłem do poczekalni, zamknąłem drzwi i uruchomiłem windę. Mój sąsiad, inżynier chemik, ciągle jeszcze trudził się zarabianiem na życie. Słyszałem, jak czystym, barytonowym głosem mówił coś do dyktafonu albo dyktował sekretarce.

Zjechałem windą na parter i przeszedłem na drugą stronę ulicy do baru szybkiej obsługi, gdzie zwykle jadam. Poprosiłem ekspedienta Sparrowa, żeby dał mi dwa sandwicze - z szynką i kurczakiem.

Sparrow, wysoki, chudy facet o szokująco białych włosach, wykazywał ogromne zainteresowanie moimi sprawami. Lubiłem go, ale od czasu do czasu miałem ochotę dać mu w gębę za wymyślanie bujd o przygodach, jakie rzekomo mi się zdarzały.

- Pracuje pan dzisiaj wieczorem, panie Ryan? - zapytał ochoczo, biorąc się za przygotowywanie kanapek.

- Tak jest, spędzam noc z żoną klienta, muszę uważać, by nie narobiła za dużo głupstw.

Otworzył szeroko usta i wytrzeszczył oczy.

- Naprawdę? Jak ona wygląda, panie Ryan?

- Znasz Liz Taylor?

Kiwnął głową i pochylił się, oddychając ciężko.

- A Marilyn Monroe?

Grdyka Sparrowa podskoczyła gwałtownie.

- Pewnie, że znam. Posłałem mu smutny uśmiech.

- Niepodobna do żadnej z nich.

Zamrugał oczami, a kiedy uzmysłowił sobie, że zażartowałem z niego, roześmiał się.

- Wścibiam nos w nie swoje sprawy, co? Sam się o to prosiłem.

- Pospiesz się, Sparrow. Idę zarabiać na życie. Włożył sandwicze do papierowej torebki.- Ale niech pan nie robi nic ponad to, za co panu płacą, panie Ryan - rzekł, podając mi ją.

Była akurat za dwadzieścia siódma. Wsiadłem do samochodu i bez zbytniego pośpiechu pojechałem na Connaught Boulevard. Gdy dojeżdżałem, późne wrześniowe słońce znikało za szczytem góry.

Bungalowy przy Connaught Boulevard oddzielone były od ulicy szpalerami żywopłotów bądź kwitnących krzewów. Powoli przejechałem obok numeru 33. Dom ukrywał się za ogromną, podwójną bramą. Jakieś dwadzieścia jardów dalej znajdowało się miejsce, z którego rozciągał się wspaniały widok na morze. Podjechałem tam, zgasiłem silnik i przesiadłem się na fotel pasażera. Doskonale widziałem stąd bramę.

Nie miałem nic innego do roboty, jak tylko czekać. To jedyne rozsądne zajęcie. Jeśli jest się tak stukniętym, żeby decydować się na karierę podobną do mojej, najważniejszym atutem jest cierpliwość.

Przez następną godzinę minęły mnie trzy, może cztery auta. Mężczyźni wracający z pracy, przejeżdżając obok, przyglądali mi się z uwagą. Miałem nadzieję, że wyglądam jak facet, który czeka na przyjaciółkę, a nie jak byłe drań szpiegujący żonę klienta.

Obok mojego samochodu przemaszerowała dziewczyna, ubrana w sweter i przylegające do skóry spodnie. Przodem biegł pudel, z entuzjazmem obskakując drzewka. Dziewczyna obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem, gdy tymczasem ja syciłem wzrok jej figurą. Okazała mi o wiele mniej zainteresowania niż ja dla niej. Spoglądałem z żalem, jak znika w półmroku.

O dziewiątej zrobiło się ciemno. Wyjąłem torebkę i zjadłem sandwicze, popijając whisky z butelki, którą trzymałem w schowku na rękawiczki.

W końcu czekanie znudziło mnie. Wokół posiadłości ciągle nic się nie działo. Było już dostatecznie ciemno, więc wysiadłem z samochodu i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Otworzyłem jedno ze skrzydeł bramy i zajrzałem do niewielkiego, schludnego ogrodu. Mogłem rozróżnić trawnik, kwiaty i ścieżkę, prowadzącą do bungalowu, który wyglądał jak weranda. Dom niknął w ciemności. Wywnioskowałem, że nie ma nikogo. Aby się upewnić, obszedłem bungalow dookoła. Jednak nie zauważyłem żadnych świateł.

Wróciłem do auta przygnębiony. Wyglądało na to, że pani Hardwick wyszła tuż po wyjeździe męża na lotnisko. Teraz nie miałem innego wyjścia, jak siedzieć w nadziei, że kiedyś wreszcie przyjdzie. Z trzystoma dolarami, które nękały moje sumienie, zabrałem się serio do czekania. W pewnym momencie, gdzieś około trzeciej nad ranem, ogarnęła mnie senność.

Obudziły mnie pierwsze promyki słońca, które wlewały się przez przednią szybę samochodu. Zdrętwiał mi kark, bolał kręgosłup. Poczułem się winien, gdy uzmysłowiłem sobie, że spałem całe trzy godziny, zamiast pracować na moje trzy setki zielonych.

W ulicę wtoczyła się ciężarówka z mlekiem. Obserwowałem, jak mleczarz zatrzymuje auto i rusza z miejsca, postawiwszy butelkę przed każdym bungalowem. Przejechał obok domu z numerem 33 i zatrzymał się dokładnie naprzeciw mnie, dwa numery dalej.

Wysiadłem z samochodu i podszedłem do niego. Był starszym człowiekiem, na którego twarzy ciężkie życie wyryło swoje piętno. W ręce trzymał druciany koszyk wypełniony butelkami mleka. Popatrzył na mnie pytająco.

- Zapomniał pan o posesji numer 33 - rzekłem. - Tylko tam nie zostawił pan mleka...

Spojrzał na mnie starymi oczami, które nie kryły zainteresowania.

- Tam nie ma nikogo... - odparł. - W czym rzecz, proszę pana? Widziałem, że jest typem człowieka, wobec którego nie można sobie za dużo pozwolić.

Wolałem, żeby nie brał mnie za glinę na czatach, wyjąłem więc legitymację i podałem mu. Sprawdzał ją z uwagą, po czym oddał mi, lekko gwizdnąwszy przez zęby.

- Nie zaopatruje pan tego domu? - zapytałem.

- Ma się rozumieć, że tak, ale ci ludzie wyjechali na miesiąc.

- O kim pan mówi?

Przez chwilę zastanawiał się nad pytaniem.

- Państwo Myers.

- Ale teraz mieszkają tam Hardwickowie...

Postawił na ziemi druciany koszyk i przesunął kapelusz na tył głowy.

- W tej chwili nikt tam nie mieszka, proszę pana - odrzekł, drapiąc się w czoło.

- Wiedziałbym, gdyby ktoś zajmował ten dom. Ludziom potrzebne jest mleko, a tutaj ja je dostarczam. Nie zostawiłem butelki pod domem z numerem 33, ponieważ w tym miesiącu nie ma tam nikogo...

- Rozumiem - powiedziałem, choć to nie była prawda. - A nie sądzi pan, że pan Myers wynajął komuś willę?

- Pracuję dla pana Myersa od 8 lat. On nigdy nikomu nie wynajmował domu

- mleczarz chwycił druciany koszyk. Był wyraźnie mną znudzony i chciał zabrać się za swoją właściwą robotę.

- A nie zna pan przypadkiem jakiegoś Johna Hardwicka, który by mieszkał w tej dzielnicy? - zapytałem bez jakiejkolwiek nadziei.

- Nie tutaj - odparł. - Na pewno bym wiedział. Znam wszystkich w tej okolicy

- kiwnął głową, odszedł do ciężarówki i pojechał dalej.

W pierwszym momencie zastanowiło mnie, czy aby na pewno mam właściwy adres, jednak wiedziałem, że tak. Został napisany przez Hardwicka, który zresztą sam mówił o nim. W takim razie, dlaczego zapłacono mi trzysta dolarów za sterczenie przed pustym domem? Co prawda mleczarz mógł się mylić, ale raczej w to wątpiłem.

Podszedłem pod bungalowu i otworzyłem jedno ze skrzydeł bramy. Promienie wczesnego poranka sprawiały, że nie musiałem nawet wchodzić na ścieżkę, by stwierdzić, że dom świeci pustkami. Drewniane okiennice zasłaniały okna, czego nie widziałem w nocy. Bungalow był opuszczony i zamknięty na cztery spusty.

Nagle poczułem, że cierpnie mi skóra. Czy ów tajemniczy John Hardwick mógł chcieć

- z powodów sobie znanych najlepiej - abym zniknął z horyzontu i dlatego wysłał mnie w to odludzie? Nie mogłem uwierzyć, że ktoś o zdrowych zmysłach chciał ot, tak sobie, zmarnować trzysta dolarów po to tylko, żeby pozbyć się mnie na dwanaście godzin. Byłem, co prawda, przekonany, że nie może tu chodzić o nic poważnego, ale sam pomysł zaniepokoił mnie. Zamiast myśleć o goleniu, prysznicu i mocnej kawie, nabrałem nagle nieprzepartej ochoty, by pójść do biura.

Pospiesznie wróciłem do auta i z dużą szybkością pojechałem górzystą ulicą. O tej porze nie ma ruchu, dotarłem więc na miejsce, gdy uliczny zegar wybijał siódmą. Wysiadłem z samochodu i wszedłem do holu, gdzie dozorca, oparty o miotłę, ciężko oddychał i z przekąsem uśmiechał się do własnych myśli. Rzucił na mnie obojętne, kamienne spojrzenie i odwrócił się plecami. Był człowiekiem, który nienawidził wszystkich, nie wyłączając siebie samego.

Pojechałem na czwarte piętro i szybkim krokiem podążyłem korytarzem do znajomych drzwi, zaopatrzonych w tabliczkę z czarnymi, łuszczącymi się literami: Nelson Ryan, detektyw. Wyjąłem klucze, ale po krótkim namyśle chwyciłem za gałkę i przekręciłem. Drzwi ustąpiły, chociaż poprzedniego wieczora je zamykałem. Popchnąłem je i zajrzałem do poczekalni z pokaźnym biurkiem, na którym leżało trochę czasopism z oślimi uszami, czterema wysłużonymi skórzanymi fotelami i obszarpanym dywanem, przeznaczonym dla kogoś o delikatnych stopach.

Wewnętrzne drzwi prowadzące do mojej kancelarii były uchylone, a przecież także je zamykałem. Czując przenikający dreszcz, podszedłem do nich i otwarłem na całą szerokość.

W fotelu siedziała urocza Chinka ze wzrokiem utkwionym prosto we mnie. Ubrana była w srebrno-zieloną suknię, której rozcięcia po obu stronach ukazywały przepiękne nogi. Wyglądała na zupełnie spokojną. Po niewielkim śladzie krwi z lewej strony piersi domyśliłem się, że została zastrzelona błyskawicznie i fachowo. Tak szybko, że nawet nie zdążyła się przestraszyć. Jakkolwiek zginęła, była to dobra robota.

Poruszając się, jakbym brodził w wodzie, wszedłem do pokoju i dotknąłem jej zimnego policzka. Umarła parę godzin temu. Wziąłem długi, głęboki oddech, wyciągnąłem rękę po telefon i zadzwoniłem na policję.

2.

Gdy czekałem na przyjazd gliniarzy, przyjrzałem się mojemu azjatyckiemu  gościowi. Na oko miała 23, 24 lata i najwidoczniej nie cierpiała na brak forsy. Wywnioskowałem to po jej ubiorze, który robił wrażenie kosztownego. Miała nylonowe podwiązki przy pończochach i prawie nowiusieńkie buty. Była zadbana, o czym świadczyła fryzura i nieskazitelne paznokcie. Nie miałem zielonego pojęcia, kim jest. Brakowało torebki. Przypuszczałem, że zabrał ją zabójca, bo trudno mi było sobie wyobrazić, że tak elegancka kobieta mogła się bez niej obyć.

Upewniłem się, że dziewczyna nie ma przy sobie dokumentów. Potem wróciłem do poczekalni, spodziewając się usłyszeć odgłos biegnących stóp, który świadczyłby o tym, że chłopcy już przyjechali. Nie czekałem długo. Po dziesięciu minutach wkroczyli, tłocząc się jak mrówki wokół kostki cukru.

Jako ostatni pojawił się porucznik Dan Retnick. Spotykałem go sporadycznie od czterech lat. Był facetem niskiego wzrostu, z wychudłą, lisią i warzą, ubranym w modnie skrojony garnitur. Stanowisko w policji miejskiej objął tylko dlatego, że miał szczęście ożenić się z siostrą burmistrza. Jako oficer policji był użyteczny niczym dziurawy garnek. Zrządzeniem losu, odkąd otrzymał nominację, w Pasadena City nie zdarzyły się poważniejsze przestępstwa. To będzie dla Retnicka pierwsza sprawa o morderstwo od czasu, gdy z sierżanta w małym, niewiele znaczącym posterunku na wybrzeżu awansował na porucznika.

Jedno muszę przyznać: nawet jeśli miał zbyt mało rozumu, by rozwikłać dziecięcą łamigłówkę, to na pewno wyglądał na autentycznego twardziela, kiedy z werwą wkroczył do mojego biura w towarzystwie sierżanta Pulskiego, który jak zwykle nie odstępował go na krok. Sierżant Pulski - potężny mężczyzna o mięsistej, rumianej twarzy, małych, złośliwych oczkach i pięściach, które cały czas zdawały się rwać do zderzenia z ludzką szczęką - był głupszy od Retnicka, jeśli to w ogóle możliwe, ale czego mu brakowało w szarych komórkach, nadrabiał mięśniami.

Gdy weszli, żaden z nich nawet nie spojrzał na mnie. Skierowali się do kancelarii i długo przyglądali martwej kobiecie. Kiedy Pulski zajął się swoimi obowiązkami, Retnick podszedł do mnie. Spojrzał nieco zakłopotany i prawie bez życzliwości.

- Dobra, szpiclu, gadaj o sprawie - rzekł, siadając na biurku i wymachując nieskazitelnie wypucowanymi butami. - Była twoją klientką?

- Nie wiem, kim była ani skąd się tutaj wzięła. Znalazłem ją w kancelarii dziś rano... Żuł wygasłe cygaro i gapił się swoim twardym, policyjnym wzrokiem.

- Zawsze otwierasz tak wcześnie?

Opowiedziałem mu całą historię, niczego nie zatajając. Pulski, który skończył z chłopakami robotę w mojej kancelarii, oparł się o framugę drzwi i przysłuchiwał rozmowie.

- Kiedy tylko zorientowałem się, że dom jest pusty, wróciłem tutaj - kontynuowałem. - Domyślałem się, że coś się stało, ale czegoś takiego się nie spodziewałem.

- Gdzie jej torebka?

- Nie wiem. Szukałem jej przed waszym przyjazdem, ale nie znalazłem. Pewnie zabójca ją zabrał...

Retnick podrapał się w szczękę, wyjął cygaro z ust, spojrzał na nie i ponownie wcisnął między zęby.

- Co ona takiego zrobiła, szpiclu, że skusiło cię ją zabić? - wydusił z siebie w końcu. Pytanie Retnicka wcale nie świadczyło o braku subtelności. Wiedziałem, że dzwoniąc na policję, stanę się podejrzanym numer jeden.

- Nawet gdyby miała brylant Koh-i-Noor nie byłbym taki głupi, żeby załatwić ją tutaj - odparłem spokojnie. - Spróbowałbym wyśledzić, gdzie mieszka, i tam ją sprzątnąć...

- To jak wytłumaczysz, że dostała się do biura, skoro drzwi były zamknięte?

- Sam próbuję zgadnąć.

Jego oczy zwęziły się, głowę przechylił na bok. - Zgaduj dalej...

- Ta kobieta miała do mnie sprawę. Facet, który przedstawił się jako John Hardwick, nie chciał, żebyśmy się spotkali. Nie wiem, dlaczego ani o czym chciała rozmawiać. Na mój rozum, ten Hardwick wysłał mnie, abym sterczał przed pustym bungalowem, bo dawało mu to pewność, że nie będzie mnie w biurze, gdy ona przyjdzie. Sądzę, że tu na nią czekał. Ponieważ nie mam jakichś skomplikowanych zamków, otwarcie drzwi nic sprawiło mu żadnego kłopotu. Kiedy weszła, prawdopodobnie siedział za moim biurkiem. To, że nic wygląda na przestraszoną, każe mi przypuszczać, że nie znała faceta i myślała, że to ja. Gdy przedstawiła mu swoją sprawę, zastrzelił ją. To był błyskawiczny, celny strzał. Nawet nie zdążyła zmienić wyrazu twarzy.

Retnick spojrzał na Pulskiego.

- Jeśli nie będziemy uważać, ten szpicel sprzątnie nam robotę sprzed nosa. Pulski splunął na mój dywan. Nie odezwał się słowem: nie miał nic do gadania. Był zawodowym słuchaczem.

Retnick dumał przez chwilę. Ta czynność najwidoczniej wymagała od niego sporego wysiłku. Wreszcie rzekł:

- Powiem ci, dlaczego twoje domysły cuchną, bystrzaku... Ten facet dzwonił do ciebie z lotniska, które znajduje się o dwie mile stąd. Jeśli nie kłamiesz, opuściłeś biuro po szóstej. On nie mógł dotrzeć tutaj wcześniej niż o siódmej trzydzieści, ponieważ o tej porze na autostradzie jest spory ruch i każdy, nie wyłączając tej żółtej, wiedziałby, że jest już po godzinach urzędowania. Dziewczyna musiała najpierw zatelefonować...

- A skąd wiesz, że tego nie zrobiła? Może dzwoniła, a wtedy Hardwick odebrał telefon w moim biurze? Może powiedział, że będzie na nią czekał i zaproponował, żeby przyjechała prosto tutaj?

Po minie widziałem, jak się irytuje, że nie rozpracował tego sam.

W drzwiach pojawił się lekarz i dwaj pielęgniarze z noszami. Pulski z niechęcią oderwał się od framugi i poprowadził medyka, małego, zaaferowanego człowieczka z kwaśną miną, do kancelarii, żeby obejrzał zwłoki.

Retnick poprawił perłową spinkę w krawacie.

- Ze zidentyfikowaniem tej żółtej nie powinno być trudności - powiedział niby do siebie. - Jeśli któraś jest tak urodziwa jak ona, łatwo ją zauważyć. Kiedy ten Hardwick ma do ciebie dzwonić?

- W piątek, jutro.

- Myślisz, że zadzwoni?

- Wątpię. Skinął głową.

- Tak - zerknął na zegarek. - Wyglądasz jak diabeł z piekła rodem. Pewnie pójdziesz na kawę, co? Ale nie odchodź daleko i nie chlap za dużo. Porozmawiam z tobą za pół godziny.

W tym momencie nie żartował ze mnie. Retnick nie okazywał względów: raczej chciał, żebym zszedł mu z drogi.

- Rzeczywiście, chyba łyknę sobie kawy... Dobrze by mi zrobiło, gdybym mógł pójść do domu i wziąć prysznic...

- A kogo obchodzi, że cuchniesz? Wystarczy kawa, musisz być pod obserwacją... Zjechałem windą na parter. Akurat było dwadzieścia przed ósmą. Niewielki tłumek gapiów przyglądał się ambulansowi i czterem samochodom policyjnym, które stały przed budynkiem.

Gdy podążałem do baru szybkiej obsługi, za plecami słyszałem ciężkie kroki. Nie oglądałem się. Spodziewałem się, że swoją kawę będę pił pod okiem policji.

Wszedłem do baru i spokojnie usiadłem na stołku. Sparrow oderwał bezmyślne spojrzenie od okna, skąd obserwował ambulans, i wyczekująco wlepił we mnie wzrok.

- Co podać, panie Ryan? - zapytał ze świszczącym oddechem.

- Kawę, mocną, czarną... tylko szybko. A potem dwa smażone jajka na szynce. Potężny, ubrany po cywilnemu mężczyzna, który szedł za mną, nie pojawił się w barze.

Stał na zewnątrz i nie spuszczał ze mnie oka.

Sparrow, wystawiwszy swoją cierpliwość na ciężką próbę, aż pod pachami jego koszuli pojawiły się ciemne plamy potu, przesunął w moją stronę kawę i pospiesznie zabrał się do smażenia jajek.

- Ktoś umarł, panie Ryan? - rozbijając jajka na blasze, nie wytrzymał.

- O której godzinie zamykasz na noc? - zapytałem, zerkając na gliniarza, który patrzył na mnie spode łba przez okno.

- Dokładnie o dziesiątej - rzekł Sparrow, wykonując nieświadomy podskok ze zniecierpliwienia. Co się tam dzieje?

- Zamordowano Chinkę - łyknąłem trochę kawy. Była gorąca, mocna i smaczna. - Znalazłem ją w moim biurze pół godziny temu.

Grdyka Sparrowa podskoczyła w szaleńczym tańcu.

- Żartuje pan, panie Ryan...

- To święta prawda - skończyłem kawę i pchnąłem filiżankę w jego stronę. - Daj jeszcze jedną...

- Chinkę?

- Tak. Nie zadawaj więcej pytań. Wiem tyle, co ty... Czy widziałeś jakąś Chinkę wchodzącą do budynku po moim wyjściu?

Napełniając m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin