Joseph Conrad
The Idiots
Jechaliśmy drogą z Treguier do Kervanda. Pomiędzy żywopłotami, zarastającymi wały po obu stronach drogi, mknęliśmy ostrym kłusem; wreszcie u stóp stromego wzgórka pod Ploumar koń zwolnił biegu, a furman ciężko zeskoczył z kozła. Śmigał batem i szedł pod górę, stąpając niezdarnie obok powozu z ręką na stopniu i oczyma utkwionymi w ziemię. Po chwili podniósł głowę, wskazał końcem bata w górę i rzekł:
— Idiota.
Słońce prażyło niemiłosiernie falistą powierzchnię gruntu. Na wyniosłościach rosły kępki nędznych drzewin o gałęziach tak wysoko strzelających w niebo, że wyglądały jak na szczudłach. Małe pólka, poodgradzane biegnącym zygzakiem po zboczach żywopłotem i ogrodzeniem z kamienia, leżały jak prostokątne płaty jaskrawozielone i żółte, podobne do niezdarnych maźnięć naiwnego malowidła, krajobraz zaś cały przecinał na pół biały szlak drogi, snującej się w dal długimi skrętami jak rzeka pyłu, wlokąca się ze wzgórz w drodze ku morzu.
— Jest — odezwał się znów woźnica.
W wysokiej trawie, obrastającej drogę po brzegach, jakaś twarz przesunęła się koło nas na poziomie kół powoli toczącego się powozu. Ta głupkowata twarz była czerwona, a kulista, krótko ostrzyżona głowa zdawała się leżeć sama jedna podbródkiem w kurzu. Tułów ginął w krzakach, gęsto zarastających dno głębokiego rowu.
Była to twarz chłopca. Sądząc z jej rozmiarów, mógł mieć lat szesnaście — może mniej, może więcej. O takich stworzeniach czas zapomina; żyją nietknięte przez lata, dopóki śmierć nie przygarnie ich na współczujące łono, wierna śmierć, która wśród nawału pracy nie zapomina o najlichszym ze swych dzieci.
— O, jest i drugi — rzekł chłop z pewnym odcieniem zadowolenia, jakby spostrzegł coś oczekiwanego.
Był i drugi. Ten stał prawie pośrodku drogi w skwarze słonecznym, na skraju własnego krótkiego cienia. Stał z rękami wsuniętymi w rękawy długiej kapoty i głową wtuloną w ramiona, skurczony pośród powodzi słonecznego żaru. Z daleka wyglądał jak ktoś bardzo zmarznięty.
— To bliźniaki — objaśnił woźnica.
Idiota, suwając nogami, ustąpił dwa kroki z drogi i spojrzał na nas przez ramię, gdyśmy się prawie otarli o niego. Było to spojrzenie oczu nie widzących, a wytrzeszczonych, jakby urzeczonych. Nie odwrócił się jednak, aby popatrzeć za nami. Prawdopodobnie obraz przesunął się przed oczyma tej istoty, nie zostawiwszy ani śladu na jej wypaczonym mózgu. Gdy wjechaliśmy na szczyt wzgórza, spojrzałem ponad budą. Stał na tym samym miejscu, gdzie go zostawiliśmy.
Woźnica wdrapał się na kozioł, cmoknął i poczęliśmy zjeżdżać w dół. Hamulec od czasu do czasu zgrzytał przeraźliwie. Znalazłszy się na dole, furman rozluźnił hałaśliwy mechanizm i rzekł robiąc pół obrotu na koźle:
— Z czasem zobaczymy ich więcej.
— Więcej idiotów? Iluż ich tu jest? — zapytałem.
— Jest ich czworo… dzieci gospodarza spod Ploumar… Rodzice już pomarli — dodał po chwili. — Babka jest na gospodarstwie. We dnie tłuką się po tej drodze, a pod wieczór wracają do domu z bydłem… To ładne gospodarstwo.
Zobaczyliśmy też tamtych dwoje: chłopca i dziewczynę, jak furman powiedział. Ubrani byli zupełnie jednakowo w luźne odzienie, w jakieś dziwaczne spódnice. Ułomny duch, ożywiający te istoty, pobudził je do wycia na nasz widok ze szczytu nasypu, na którym przewracały się wpośród badyli janowca. Krótko ostrzyżone czarne ich głowy sterczały z jaskrawożółtej ściany niezliczonych drobnych kwiatków. Twarze posiniały im od krzyku; krzyk brzmiał bezbarwnie i nieczysto jak mechaniczne naśladownictwo starczego głosu i urwał się nagle, gdy skręciliśmy w boczną drogę.
Widywałem ich niejednokrotnie podczas moich wędrówek po okolicy. Żyli na tej drodze, błąkając się po niej tu i ówdzie, zależnie od impulsów potwornego obłędu. Byli obrazą dla światła słonecznego, wyrzutem dla pustych niebios, skazą na dzikim pejzażu pełnym skupionej i celowej żywotnej mocy. Z czasem dzieje ich rodziców ukształtowały się przede mną i z niedbałych odpowiedzi na moje pytania, z obojętnych słów zasłyszanych w zajazdach przydrożnych lub na drodze, nawiedzanej przez idiotów. Część opowiedział mi wychudzony stary sceptyk z olbrzymim biczem, gdyśmy się nieraz wlekli noga za nogą po piaskach obok dwukołowego wózka, naładowanego ociekającymi wodorostami. Kiedy indziej znów ktoś inny potwierdzał i dopełniał opowieść, aż stanęła przede mną straszliwa a prosta, jakimi są zwykle rewelacje niewiadomych nikomu mąk, szarpiących dusze pogrążone w ciemności.
Kiedy JeanPierre Bacadou wrócił do domu po odbyciu służby wojskowej, zastał rodziców bardzo postarzałych. Spostrzegł z ubolewaniem, że robota na folwarku nie była wykonywana, jak należy. Ojciec nie miał już dawnej energii. Parobcy nie czuli nad sobą pańskiego oka. JeanPierre zmartwił się zauważywszy, że kupa nawozu na podwórzu przed jedynym wejściem do domu nie jest tak duża jak zwykle. Płotów nie naprawiano i na bydle znać było zaniedbanie. W domu matka prawie ciągle przykuta była do łóżka, a w kuchni nie karcone dziewczęta gadały głośno od rana do nocy. Powiedział sobie: „Trzeba temu zaradzić.” Rozmówił się z ojcem pewnego wieczoru, kiedy promienie zachodzącego słońca, wpadające na podwórze przez luki między zabudowaniami gospodarskimi, przecinały czarny cień świetlnymi smugami. Ponad kupą nawozu unosiły się opałowe woniejące opary, a szukające żeru kury przestawały co chwila grzebać i zerkały okrągłym okiem na dwu mężczyzn, obu chudych i wysokich, rozmawiających z sobą ochrypłymi głosami. Stary, pokręcony przez reumatyzm i pochylony przez lata pracy, i młodszy, kościsty i prosty, rozmawiali bez gestów, w obojętny chłopski sposób, z powagą i powoli. Lecz zanim słońce zaszło, ojciec ustąpił wobec rozsądnych argumentów syna.
— Nie za sobą przemawiam, a za ziemią — nalegał JeanPierre. — Żal patrzeć, jak się marnuje. Ja się nie niecierpliwię.
Stary, oparty na kiju, kiwał głową.
— Rozumiem, rozumiem — wyszeptał. — Może masz i słuszność. Rób, jak chcesz. Matka będzie rada.
Matka była zadowolona z synowej. JeanPierre zajechał dziarsko na podwórze dwukołowym wózkiem na resorach. Siwy koń rwał ciężkim galopem i skoki dyszla rzucały nowożeńców, siedzących obok siebie, w tył i naprzód, ruchem miarowym i nagłym. Zdystansowani goście weselni ciągnęli drogą grupami i parami. Mężczyźni stąpali ciężko, machając próżnymi rękoma. Ubrani byli z miejska, w żakiety skrojone z niezdarnym szykiem, czarne sztywne kapelusze i olbrzymie wyglansowane buty. Kobiety w czarnych skromnych sukniach, białych czepkach i wyblakłych szalach, ułożonych w trójkąt na plecach, lekko stąpały u ich boku. Na przedzie skrzypce śpiewały przenikliwym dyszkantem i kobza sapała i beczała, muzykant zaś podskakiwał z uroczystą powagą, wyrzucając wysoko ciężkie saboty. Smętna procesja sączyła się z jednej wąskiej dróżki w drugą, poprzez światło i cień, między polami i żywopłotami, płosząc małe ptaszki, których chmary zrywały się na prawo i na lewo. Na podwórzu zagrody Bacadou ciemna wstęga rozsnuła się w tłum mężczyzn i kobiet, pchających się we drzwi z hałaśliwymi życzeniami. Obiad weselny pamiętano przez kilka miesięcy. Był to wspaniały festyn w ogrodzie. Na drugi dzień znajdowano bogatych gospodarzy, cieszących się nieskazitelną opinią, śpiących po rowach wzdłuż drogi do Treguier — nawet jeszcze i po południu. Cała okolica uczestniczyła w szczęściu JeanPierre’a. Nie upił się, i wraz ze swą cichą żoną usuwał się z drogi, pozwalając ojcu i matce odbierać należne im honory i podziękowania. Nazajutrz jednak ujął wszystko w mocne garście i starzy poczuli, że na koniec padł na nich cień — zwiastun śmierci. Świat należy do młodych.
Gdy bliźniaki przyszły na świat, w domu było dużo miejsca, bo matka JeanPierre’a przeniosła się na mieszkanie pod ciężki kamień na cmentarzu w Ploumar. Tego to dnia po raz pierwszy od ślubu syna Bacadou starszy, zapomniany przez rozgdakane stado obcych bab tłoczących się w kuchni, opuścił rankiem miejsce swe przy kominie i poszedł do pustej obory, posępnie potrząsając siwymi lokami. Bardzo pięknie, że są wnuki, ale on musi mieć swój talerz zupy w południe. Gdy mu pokazano niemowlęta, przypatrzył się im uważnie i mruknął coś niby: „Za dużo.” Niepodobna powiedzieć, czy miał na myśli za wiele szczęścia, czy też po prostu zrobił uwagę co do liczby potomków. Wyglądał na obrażonego, o ile jego stara drewniana twarz mogła cośkolwiek wyrażać. A potem długi czas można go było widzieć prawie o każdej porze dnia, jak siedział u wrót z nosem nad kolanami, z fajką w dziąsłach, zadąsany i zły. Raz odezwał się do syna z ciężkim westchnieniem, robiąc aluzję do przybyszów.
— Pokłócą się o ziemię.
— Nie kłopocz się o to, ojcze — odrzekł JeanPierre obojętnie i przeszedł zgięty we dwoje, ciągnąc oporną krowę na postronku przerzuconym przez ramię.
Był szczęśliwy — i Zuzanna, jego żona, także. Nie była to subtelna radość, z którą wita się przybyszów, przewidując dla nich boje, a może zwycięstwo. Za lat czternaście obydwaj chłopcy będą już wyręką; a potem JeanPierre wyobrażał sobie dwu tęgich synów, kroczących z zagona na zagon, odbierających należną daninę od ukochanej i rodzajnej ziemi.
Zuzanna też była rada, bo nie chciała, aby mówiono o niej, że jest nieszczęśliwa, a nikt nie mógł już tego powiedzieć, skoro miała dzieci. Oboje, i ona, i mąż, widzieli trochę szerszego świata; on podczas służby wojskowej, ona zaś spędziła blisko rok w Paryżu u bretońskiej rodziny, lecz zanadto tęskniła, aby pozostać dłużej w rozłące z pagórkowatą zieloną krainą, oprawną w pierścień nagich skał i piasków, gdzie przyszła na świat. Myślała sobie, że może dobrze byłoby, aby jeden z chłopców został księdzem, ale nie wspominała o tym mężowi, który był republikaninem i nienawidził księży; nazywał ich „krukami”. Chrzciny odbyły się wspaniale. Cała gmina zjechała się na nie, bo Bacadou byli bogaci, wpływowi i od czasu do czasu nie żałowali wydatku. Dziadek dostał nową kapotę.
W kilka miesięcy potem, pewnego wieczoru, kiedy kuchnia była już zamieciona i drzwi zaryglowane, JeanPierre, patrząc na kołyskę, zapytał żonę:
— Co tym dzieciom jest?
I jak gdyby te spokojnie wypowiedziane słowa były zwiastunem nieszczęścia, Zuzanna odpowiedziała na nie głośnym lamentem, który doleciał chyba aż do chlewów po drugiej stronie podwórza. Świnie (a Bacadou mieli najpiękniejsze świnie w okolicy) zaniepokoiły się i zaczęły kwiczeć żałośnie w ciemności. Małżonek, utkwiwszy wzrok w ścianie, żuł powoli dalej chleb z masłem nad dymiącą miską zupy. Wrócił z targu, gdzie nie po raz pierwszy zauważył szepty poza swymi plecami. W drodze powrotnej obracał wciąż w myśli zasłyszane słowa: „Niespełna rozumu! Obydwaj… Nigdy żadnej pociechy!” No, może, może. Zobaczy. Zapyta żonę. Oto jej odpowiedź! Odczuł ją jak uderzenie pięścią w pierś, ale powiedział tylko:
— Utocz mi jabłecznika. Pić mi się chce!
Nie przestawała lamentować z pustym dzbankiem w ręce. Wtedy wstał, podniósł świecę i powoli podszedł do kołyski. Spali. Przypatrzył im się z boku, połknął pogryziony kęs, ciężkim krokiem wrócił na miejsce i usiadł przed miską. Kiedy żona powróciła, nie podniósł oczu, lecz przełknął hałaśliwie kilka łyżek zupy i odezwał się posępnie:
— Kiedy śpią, są tacy sami jak dzieci innych ludzi.
Padła na najbliższy stołek i trzęsła się od bezgłośnych szlochów, niezdolna wymówić słowa. Skończył kolację i pozostał rozparty bezczynnie na krześle, błądząc oczyma po czarnych belkach pułapu. Stojąca przed nim świeca paliła się płomieniem czerwonym i prostym, śląc w górę wąską smugę kopciu. Światło leżało na zgrubiałej, opalonej skórze jego szyi, zapadnięte policzki stanowiły dwie czarne plamy; wyglądał tak tępo i żałośnie, jakby z trudem zbierał rozpierzchnięte myśli. Wreszcie zdobył się na wysiłek i rzekł:
— Musimy coś zrobić… poradzimy się ludzi. Nie płacz. Nie wszystkie będą takie… z pewnością! Teraz trzeba iść spać.
Po urodzeniu się trzeciego dziecka, również chłopca, JeanPierre wziął się do roboty pełen wzmożonej nadziei. Wargi jego zdawały się jeszcze węższe, mocniej zaciśnięte niż poprzednio, jakby w obawie, aby ziemia, którą uprawiał, nie usłyszała głosu nadziei szemrzącego mu w piersiach. Obserwował dziecko, stukając sabotami, gdy podchodził do kołyski i zaglądał do niej przez ramię z obojętnością, która stanowi jakby ułomność natury chłopskiej. Jako ta ziemia, której rozkazują, a której służą zarazem, ludzie ci, powolni w spojrzeniu i mowie, nie okazują wewnętrznego ognia, tak że wreszcie w stosunku do nich, jak w stosunku do ziemi, powstaje pytanie, co stanowi jądro ich natury: żar zdolny do wybuchu, potęga tajemna a straszliwa — czy też nic prócz bryły, masy rodzajnej a bezwładnej, zimnej i nieczułej, gotowej do wydania roślin podtrzymujących życie lub zadających śmierć.
Oczy matki czuwały inaczej, wytężone uszy inaczej słuchały. Pod wysoko przybitymi półkami, na których leżały ogromne połcie słoniny, ciało jej pracowało przy wielkim kominie, gdy pilnowała garnka kołyszącego się na żelaznych hakach lub szorowała długi stół, przy którym najemnicy usiądą zaraz do kolacji, lecz myśl pozostawała przy kołysce, czuwając dzień i noc, żywiąc nadzieję i cierpiąc. To dziecko, jak i tamte dzieci, nie uśmiechnęło się nigdy, nie wyciągało do niej rączek, nie przemówiło nigdy; nigdy duże czarne jego oczy nie wyraziły, że ją poznają; umiały tylko zapatrzyć się nieruchomo w każdy błyszczący punkt, lecz nie spostrzegały jasności promienia słonecznego ślizgającego się po podłodze. Gdy mężczyźni byli przy pracy, Zuzanna spędzała długie dni pomiędzy trojgiem swych dzieci idiotów i zdziecinniałym dziadkiem, który siedział ponury, kanciasty i nieruchomy z nogami przy ciepłym popiele komina. Bezsilny starzec zdawał się podejrzewać, że wnukom coś jest. Jedyny raz tylko, pobudzony czy to przez przywiązanie, czy też przez, poczucie przyzwoitości, spróbował poniańczyć najmłodszego. Podniósł chłopca z podłogi, cmokał do niego i usiłował huśtać go na swych kościstych kolanach. Potem mętnymi oczyma przyjrzał się z bliska twarzy dziecka i ostrożnie posadził je z powrotem na podłodze. I siedział tak, skrzyżowawszy chude golenie, kiwał głową w stronę pary wymykającej się z garnka i spoglądał przed siebie starczym zatroskanym wzrokiem.
Niema zgryzota zamieszkała w chacie Bacadou, dzieląc z nimi chleb powszedni, a ksiądz z parafii Ploumar miał sobie czego winszować. Udał się do bogatego obywatela, margrabiego de Chavanes, aby wywnętrzyć się za pomocą uroczystych komunałów, pełnych radosnego namaszczenia, na temat niezbadanych dróg Opatrzności. W półmroku przestronnego salonu człowieczek ten, podobny do czarnej poduszki, siedział z kapeluszem na kolanach, gestykulując tłustą ręką, pochylony w stronę kanapy, na której wśród wdzięcznych linii jasnej paryskiej toalety powabnie omdlewająca margrabina słuchała go na poły znudzona, na poły rozbawiona. Był triumfujący i pokorny, pełen dumy i zgrozy. Stała się rzecz nieprawdopodobna. JeanPierre Bacadou, zażarty republikanin, był ubiegłej niedzieli na mszy i sam zaproponował, że przyjmie na kwaterę księży misjonarzy podczas najbliższej uroczystości w Ploumar! Był to triumf Kościoła i dobrej sprawy.
— Przyszło mi na myśl zaraz pójść powiedzieć o tym panu margrabiemu, wiem, jak dba o dobro kraju — oznajmił ksiądz ocierając twarz. Poproszono go, aby został na obiedzie.
Państwo de Chavanes wracali tegoż wieczora po odprowadzeniu gościa do głównych wrót parkowych i roztrząsali tę sprawę, krocząc powoli wśród poświaty miesięcznej i ciągnąc za sobą długie cienie przez kasztanową aleję. Margrabia, rojalista naturalnie, był merem gminy obejmującej Ploumar, wioski rozrzucone po wybrzeżu i skaliste wysepki, którymi ustrzępiona była żółta płaszczyzna piasków.
Czuł, że stanowisko jego było niepewne, gdyż w tej części kraju dominował żywioł republikański. Obecnie nawrócenie JeanPierre’a umocniło margrabiego. Czuł duże zadowolenie.
— Nie masz pojęcia, jaki wpływ mają ci ludzie — tłumaczył żonie. — Obecnie nie boję się już o przyszłe wybory do gminy, na pewno wybiorą mnie ponownie.
— Karolu, ty masz nienasyconą ambicję! — zawołała wesoło margrabina.
— Ależ, ma chere amie — z powagą dowodził małżonek — jest rzeczą największej wagi, aby odpowiedni człowiek został merem w tym roku ze względu na wybory do Izby. Jeżeli myślisz, że mnie to bawi…
JeanPierre ustąpił teściowej. Pani Levaille była to kobieta znająca się na interesach, znana i poważana w promieniu co najmniej mil piętnastu. Przysadzista i gruba, kręciła się po okolicy piechotą lub na wózku którego ze znajomych, w ciągłym ruchu pomimo swych pięćdziesięciu ośmiu lat, w nieustającym pościgu za interesami. Miała domy we wszystkich wsiach, eksploatowała łomy granitu, wysyłała ładunki kamienia statkami kursującymi wzdłuż wybrzeża — handlowała nawet z wyspami na Kanale. Twarz miała szeroką, oczy duże, wymowę przekonującą: rozumowała ze statecznym i niezwalczonym uporem starej kobiety, która wie, czego chce. Rzadko kiedy przespała dwie noce z rzędu w tym samym domu, a najlepszym źródłem wiadomości o niej były karczmy przydrożne. Albo tylko co tu była, albo wstąpi o szóstej; albo ktoś nowo przybyły widział się z nią tego ranka, albo miał spotkać się z nią wieczorem. Poza karczmami, co królują na drogach, najczęściej odwiedzała kościoły. Liberałowie posyłali dzieci do świętych przybytków, aby sprawdziły, czy pani Levaille jest, i zawiadomiły ją, że taki a taki czeka na nią na drodze i chce się z nią rozmówić — w sprawie kartofli, mąki, kamienia lub domów; ona wówczas skracała modlitwy i wychodząc na słońce mrużyła oczy i żegnała się, gotowa do roztrząsania interesów z rozwagą i namysłem przy stole w karczmie stojącej naprzeciwko. W ostatnich czasach spędzała u zięcia po parę dni, łagodnie i ze spokojem wytaczając argumenty przeciw trosce i nieszczęściu.
JeanPierre czuł, że nie argumenty, a fakty wydzierają mu z piersi przekonania, którymi nasiąkł w pułku. Rozmyślał nad nimi, chodząc po polu. Było ich troje! Troje! Wszystkie jednakie. Dlaczego? Nie każdego spotykały takie nieszczęścia, a ludziom, o których słyszał kiedykolwiek, nie wydarzyły się nigdy. Jedno — jeszcze by uszło. Ale troje? Wszystko troje. Na zawsze do niczego, tylko do karmienia, póki on żyje… A co się stanie z ziemią po jego śmierci? Trzeba o tym pomyśleć. Poświęci swoje przekonania. Pewnego dnia odezwał się do żony:
— Zobaczymy, co twój Bóg dla nas zrobi. Zakup kilka mszy.
Zuzanna uściskała męża. Stał wyprostowany, nie przygiął się, a potem obrócił się na pięcie i wyszedł. Później jednak, gdy czarna sutanna przestąpiła jego próg, nie zaprotestował, sam nawet poczęstował księdza jabłecznikiem. Potulnie wysłuchał przemowy, po szedł na mszę pomiędzy dwiema kobietami i spełnił na Wielkanoc to, co ksiądz nazywał „obowiązkiem religijnym”. Tego ranka miał uczucie człowieka, który sprzedał swoją duszę. Po południu pobił się straszliwie z dawnym przyjacielem i sąsiadem, który wspomniał, że księża górą i zjedzą teraz zjadacza księży. Wrócił do domu rozczochrany i pokrwawiony i natknąwszy się przypadkiem na dzieci (zwykle usuwano je z drogi) wymyślał i klął, tłukąc pięściami w stół. Zuzanna płakała. Pani Levaille siedziała niewzruszenie pogodna. Zapewniła córkę, że „to minie”, i, zabrawszy gruby parasol, pożegnała się pośpiesznie, aby dopilnować ładowania szkunera granitem z własnych łomów.
Jakoś w rok później urodziła się dziewczynka. Dziewczynka. JeanPierre dowiedział się o tym na polu i tak poruszyła go ta wiadomość, że usiadł na murku granicznym i przesiedział tak do wieczora, zamiast pójść do domu, chociaż go wołano. Dziewczyna! Zdawało mu się że go ktoś oszukał. Po powrocie do domu pogodził się jednak częściowo z losem. Można ją będzie wydać za jakiego porządnego człowieka, nie za niedołęgę, lecz chłopca z głową i dobrymi garściami. No, a następny może będzie chłopak. Naturalnie ci będą normalni. Nowa ufność jego nie znała żadnych zwątpień. Zły urok prysnął. Do żony przemówił wesoło. Ona także była pełna nadziei. Trzech księży było na chrzcinach, a pani Levaille została chrzestną. Dziewczynka okazała się także idiotką.
Wówczas na jarmarkach zaczęto widywać JeanPierre’a targującego się do upadłego, kłótliwie i chciwie, potem pijanego na umór i milczącego ponuro, a potem powracającego cwałem jak na wesele, ale z twarzą posępną jak na pogrzebie. Czasem nalegał, aby żona mu towarzyszyła. Wyjeżdżali wczesnym rankiem, trzęsąc się na wąskim siedzeniu nad bezradną świnią, która ze związanymi nogami kwiczała melancholijnie za każdym wstrząśnieniem. Rano droga odbywała się w milczeniu, ale wieczorem, wracając do domu, JeanPierre pijany mamrotał szkaradnie i wymyślał tej przeklętej babie, która nie umiała rodzić dzieci po ludzku. Zuzanna, utrzymując równowagę w trzęsącym wózku, udawała, że nie słyszy. Raz, kiedy przejeżdżali przez Ploumar, JeanPierre, powodowany niewytłumaczonym pijackim impulsem, ściągnął raptownie konia i stanął przed kościołem. Księżyc płynął wśród lekkich białych obłoków. Płyty grobowe połyskiwały blado w ruchomych cieniach, rzucanych przez drzewa cmentarne, nawet wioskowe psy spały. Tylko słowiki czuwały, rozsnuwając czas śpiewu ponad milczeniem grobów. JeanPierre grubiańsko zwrócił się do żony:
— Jak ci się zdaje, co tam jest?
Wskazał batem na wieżę, na której w świetle księżycowym ogromna tarcza zegara jaśniała wysoko, niby blada twarz bez oczu — i, wysiadając ostrożnie, przewrócił się od razu pod koła. Zerwał się i stopień po stopniu wspiął się do żelaznej bramy cmentarnej. Przyłożył twarz do sztachet i krzyknął bełkotliwie:
— Hej, wy tam! Wyjdźcie no!
— Jean! Wracaj! Wracaj! — błagała żona przyciszonym głosem.
Nie zwracał na nią uwagi i zdawał się trwać w oczekiwaniu. Pieśni słowicze uderzały ze wszystkich stron o wysokie mury kościelne i odbite spływały pomiędzy kamienne krzyże i płaskie szare płyty z wyrytymi słowami nadziei i bólu.
— Hej! Wychodźcie! — krzyknął JeanPierre głośno. Słowiki zamilkły.
— Nikt nie wychodzi? — nie przestawał pytać JeanPierre. — Nie ma nikogo. Łgarstwo tych kruków. Nic innego. Nikogo nigdzie nie ma. Kpię sobie z tego. Allez! Hop!
Wstrząsnął bramą z całej siły, a żelazne pręty zabrzęczały przeraźliwie, niby łańcuch wleczony po kamiennych stopniach. Jakiś pies w pobliżu szczeknął urywanie. JeanPierre wrócił potykając się i za trzecim zamachem znalazł się na wózku. Zuzanna siedziała bardzo spokojna i cicha. Przemówił do niej z surowością pijanego:
— Widzisz, nikogo nie ma. Zakpili sobie ze mnie. Malheur! Ktoś mi za to zapłaci. Wyłoję batem pierwszego, którego zobaczę koło domu… po czarnym grzbiecie… Wyłoję. Nie chcę go u siebie… pomaga tylko ścierwnikom ograbiać biedny naród. Jestem mężczyzną… Zobaczymy, czy nie mogę mieć dzieci jak inni ludzie… poczekaj… Nie wszystkie będą… będą… zobaczymy…
Spoza palców, którymi zakryła twarz, Zuzanna wybuchnęła okrzykiem:
— Nie mów tak, Jean, nie mów tak, mój mężu! Palnął ją na odlew wierzchem ręki i zepchnął na dno wózka, gdzie skuliła się żałośnie, podrzucana za każdym szarpnięciem. Puścił konia cwałem i, zerwawszy się na nogi, wywijał batem i potrząsał lejcami ponad siwym, który rwał galopem, aż mu ciężka uprząż skakała na szerokim zadzie. Wieś okoliczna rozbrzmiała hałaśliwie gniewnym ujadaniem psów zagrodowych, towarzyszącym turkotowi kół na całej drodze. Kilku zapóźnionych przechodniów ledwo zdążyło zejść do rowu, u własnych wrót zawadził o słup i grzmotnął się z wózka głową naprzód. Koń powoli szedł sobie ku drzwiom. Na przeraźliwy krzyk Zuzanny wybiegli parobcy. Myślała, że nie żyje, ale on tylko usnął tam, gdzie padł, i ludzi swych, którzy pospieszyli mu z pomocą, zwymyślał za to, że mu spać przeszkadzają.
Nadeszła jesień. Chmurne niebo zwisło nad czarnymi konturami wzgórz, a opadające liście wirowały pod nagimi drzewami, póki wiatr, westchnąwszy głęboko, nie ułożył ich na spoczynek w zagłębieniach opustoszałych dolin. I od rana do nocy wzrok spotykał wszędzie dokoła czarne obnażone gałęzie, sękate i powyginane, jakby pokręcone od bólu, kołyszące się smętnie pomiędzy mokrymi chmurami a ociekającą ziemią. Strumienie jasne i spokojne podczas lata rzucały się teraz zmącone i wściekłe na kamienie, zagradzające im drogę do morza, z samobójczą furią szaleńca. Od widnokręgu szeroka droga, prowadząca ku piaskom, snuła się pomiędzy wzgórzami, matowo połyskując pustymi skręty, niby niespławna rzeka błota.
JeanPierre wędrował z pola na pole, ruszając się jak wysoki czarny cień wśród mżącego deszczu lub krocząc samotnie po szczytach wyniosłości na tle szarej opony chmur, jakby szedł po krawędzi wszechświata. Patrzył na tę czarną ziemię, niemą a pełną obietnic, na tę tajemniczą ziemię, spełniającą swą życiodajną pracę wśród śmiertelne] ciszy pod zasnutym zgryzotą niebem. I zdało mu się, iż dla człowieka gorzej niż bezdzietnego rodzaj na ziemia nie miała żadnych obietnic, że wymykała mu się, urągała mu, chmurzyła się na niego, jak obłoki ponure i rozpędzone nad jego głową. Samotny stał w obliczu swych pól i odczuwał niższość człowieka, który przemija, wobec bryły, która trwa. Miałże zaniechać nadziei, iż będzie miał kiedyś u swego boku syna, który by spoglądał okiem władcy na odwrócone skiby? Człowieka, który by myślał tak samo jak on, czuł tak samo; człowieka, który byłby cząstką jego, a jednak pozostał, aby jak władca mieć pod stopą swą tę ziemię, kiedy on sam odejdzie! Przyszli mu na myśl dalecy krewni, i taka wściekłość go zdjęła, że az zaczął w głos ich przeklinać. Oni?! Nigdy! Zawrócił, kierując się w stronę swego domostwa, którego dach był widoczny pomiędzy splątanymi szkieletami drzew. Gdy przekładał nogę przez przełaz, stado kraczących ptaków siadło z wolna na polu, opadło za jego plecami bez szelestu, wibrując jak płatki sadzy.
Tego dnia pani Levaille wcześnie po południu wybrała się do domu, który miała koło Kervanion. Miała zapłacić kilku robotnikom pracującym w tamtejszych kamieniołomach, a poszła wcześnie, bo w tym małym domku mieścił się sklep, gdzie robotnicy mogli wydać zarobek bez kłopotu, nie chodząc do miasta. Dom stał samotny pośród skał. Błotnista i kamienista dróżka kończyła się u drzwi. Wiatr z morza, wyrwawszy się sponad odmętu fal, wpadał na brzeg nad łomami i miotał się z wściekłym wyciem na niewzruszone zwały czarnych głazów, niezłomnie odpierających straszliwe ataki niewidzialnego wroga, na utkwione w nich wysokie krótkoramienne krzyże. Wpośród rozhukanych wichrów domostwo stało w ciszy potęgującej głos i denerwującej jak spokój ośrodka huraganu. W burzliwe noce, podczas odpływu, zatoka Fougere o pięćdziesiąt stóp poniżej domu wydawała się niezmierzoną czarną otchłanią, z której wznosiły się westchnienia i pomruki, jak gdyby piaski na dnie jej ożyły i słały skargi. W czas przypływu powracające wody przypuszczały szturm do zrębów skał, nadbiegając krótkimi falami, które wybuchały mdłym światłem i słupami bryzgów, spływających w głąb lądu i przeżerających do cna trawę na pastwiskach.
Mroki szły ze wzgórz, rozpływały się po wybrzeżu, gasiły czerwony żar zachodu i sunęły ku morzu w ślad za ustępującą falą. Wiatr ścichł pod zachód, pozostawiwszy morze rozszalałe i spustoszone niebiosa. Niebo ponad domem zdawało się przesłonięte draperią z czarnego łachmana, podpiętą gdzieniegdzie ognistymi szpilkami. Pani Levaille, przedzierzgnięta na ten wieczór w służącą własnych robotników, starała się namówić ich do odejścia.
— Taka stara baba, jak ja, powinna być już w łóżku o tej porze — powtarzała dobrodusznie.
Kamieniarze pili i żądali dolewki. Krzyczeli przy stole, jakby nawoływali się w polu. Na jednym rogu czterech grało w karty, stukając o drzewo twardymi knykciami i klnąc przy każdym wyjściu. Jeden siedział zapatrzony bezmyślnie i nucił zwrotkę jakiejś piosenki, którą powtarzał bez końca. Dwu innych w kącie wiodło poufną a zażartą sprzeczkę o kobietę, patrząc sobie z bliska w oczy, jakby pragnęli wydrzeć je sobie nawzajem, kłócąc się świszczącym szeptem, którego przytłumione jadowite dźwięki dyskretnie zapowiadały gwałt i morderstwo. Powietrze duszne i ciężkie krajać było można nożem. Trzy świece, oświetlające długą izbę, tliły się czerwonawo i posępnie jak iskry dogasające w popiele.
Lekki szczęk żelaznej klamki był o tej późnej godzinie tak nieoczekiwany i zatrważający jak huk piorunu. Pani Levaille postawiła butelkę, którą trzymała nad kieliszkiem, gracze obrócili głowy, umilkła sprzeczka prowadzona szeptem, tylko śpiewak, rzuciwszy okiem na drzwi, nucił dalej z obojętną twarzą. We drzwiach stanęła Zuzanna. Weszła, zatrzasnęła je i oparłszy się o nie plecami, wyrzekła cicho:
— Matko!
Pani Levaille, ujmując znów butelkę, rzekła spokojnie:
— A jesteś, moje dziecko. Jak ty wyglądasz! — Szyjka butelki szczęknęła przy zetknięciu ze skrajem kieliszka, bo stara kobieta wystraszyła się pomyślawszy, że zagroda się pali. Nie przyszła jej do głowy żadna inna przyczyna pojawienia się córki.
Zuzanna, przemoknięta i zabłocona, powiodła wzrokiem przez całą długość izby ku mężczyznom w najdalszym jej końcu. Matka zapytała:
— Co się stało? Boże, zachowaj nas od nieszczęścia!
Zuzanna poruszyła wargami, ale żaden dźwięk z nich nie wyszedł. Pani Levaille podeszła do córki, ujęła za ramię, spojrzała jej w twarz.
— Na miłość boską — rzekła drżącym głosem — co się stało? Przewróciłaś się w błoto… Dlaczego przyszłaś?… Gdzie Jean?
Mężczyźni wstali ze swych miejsce i podchodzili powoli, przypatrując się ze zdziwieniem. Pani Levaille szarpnęła córkę od drzwi i pchnęła ją na krzesło pod ścianę. Potem z wściekłością zwróciła się do mężczyzn:
— Dosyć tego! Wynoście się! Zamykam!
Jeden z nich, patrząc na Zuzannę, bezwładnie siedzącą na krześle, zauważył:
— Ona jest na wpół żywa.
Pani Levaille rozwarła drzwi.
— Precz! Marsz! — krzyknęła trzęsąc się ze zdenerwowania.
Jeden za drugim wsiąkali w ciemność, śmiejąc się głupkowato. Na dworze dwaj Lothariosowie wszczęli wrzawę, pozostali starali się ich uciszyć, mówiąc wszyscy naraz. Hałas oddalał się wraz z odchodzącymi robotnikami, którzy zbici w ciasną gromadę szli potykając się i sprzeczając bez żadnego sensu.
— Mów, Zuzanno! Co się stało? Powiedzże! — błagała pani Levaille, jak tylko drzwi się zamknęły.
Zuzanna wyrzekła parę niezrozumiałych słów, bezmyślnie wpatrzona w stół. Stara kobieta załamała ręce nad głową, opuściła je i stała, patrząc na córkę zrozpaczonym wzrokiem. Mąż jej miał „źle w głowie” na parą lat przed śmiercią, obecnie więc zaczęła podejrzewać, iż córka dostała obłędu. Zapytała z naleganiem: ,
— Czy Jean wie, gdzie jesteś? Gdzie jest Jean?
Zuzanna odparła z wysiłkiem:
— Wie… nie żyje.
...
legi007