Carpenter Leonard - Conan wyrzutek.doc

(865 KB) Pobierz
LEONARD CARPENTER

LEONARD CARPENTER

  

  

  

CONAN WYRZUTEK

  

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE OUTCAST

PRZEKŁAD MAREK MASTALERZ

  

Dedykuję Terri i Tomowi Pinckardom

 

PROLOG

  

   Ósmego dnia, w ósmym miesiącu, ósmego roku swego panowania, kiedy od siedmiu już lat miasto nękała susza, król Sarku Anaksymander obudził się późnym rankiem. Wtedy właśnie ujrzał objawiony obraz.

   Król ocknął się z głębokiego, kamiennego snu. Blask słońca, który złocił ciężkie zasłony wychodzących na taras okien wskazywał, że jest o wiele później, niż monarcha zwykł wstawać. Anaksymander czuł się wypoczęty i pogodny, bez wątpienia częściowo za sprawą powiewających za zagłówkiem jego łóżka szerokich palmowych wachlarzy. Ożywczy, rześki powiew przyjemnie chłodził przez całą noc kształtne ciało monarchy.

   Niewolnice powoli wymachujące wachlarzami — dwie miłe dla oka Zamoranki o jasnej karnacji i bujnych, odsłoniętych piersiach — nauczone były wykonywać swoje zadanie w całkowitej ciszy. Najdrobniejszy szmer, otarcie chropawym liściem o skórę śpiącego władcy — czy też, w przypadku jego bezsenności, niemiarowość wachlowania wystarczająca, by wzburzyć chociażby pasemko namaszczonych pachnidłami włosów lub kędzierzawej, przystrzyżonej w kształt cegły brody — najprawdopodobniej spowodowałoby śmierć jednej lub obu niewolnic na nieludzkich torturach. Król Anaksymander powtarzał sobie, że to jedyny sposób, by zapewnić idealną sumienność służby.

   Tego ranka, miast jak zwykle prztyknięciem wypielęgnowanych palców przywołać lokajów i konkubiny, monarcha uczynił rzecz niespodziewaną. Podniósłszy się z twardej, zimnej pryczy, okrył królewską nagość cieniutką, jedwabną kołdrą i nie zważając na klęczące pod ścianą komnaty niewolnice, zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi wiodących na taras. Ignorując chcącą go wyręczyć służkę, własną dłonią odciągnął zasłony i wyszedł na werandę. Natychmiast poczuł na skórze palące promienie porannego słońca.

   Przed Anaksymandrem roztoczył się znajomy widok — z jedną wszak odmianą. W dole znajdował się miejski plac, o tej porze prawie zupełnie pusty. Było już tak gorąco, że nieliczni nędzarze i żebracy kryli się w wąskim paśmie cienia pod północną ścianą pałacu. Z wysokości tarasu trudno było stwierdzić, ilu z nich skonało z pragnienia, a ilu jedynie nie miało siły się poruszać. Za dziedzińcem i wąskim pasem pokrytych dachówką wojskowych baraków znajdowały się mury miejskie — grube, niezmiernie wysokie, opatrzone w spiczaste blanki przypominające zęby piły. Stale pełnili tam wartę strażnicy miejscy w stożkowatych hełmach i pancerzach ze spiżowych łusek, noszący długie włócznie z brązowymi grotami.

   Wszelako tego ranka poza murami Sarku Anaksymander dojrzał niezwykłe zjawisko. Zamiast jałowej, wyprażonej przez słońce rzecznej doliny, pokrytej brunatnymi kępkami marniejących zasiewów, oraz mozaiki spękanego nadbrzeżnego mułu na równinie za murami widniało miasto, jak gdyby zbudowane podczas snu króla.

   Gród, a właściwie złudzenie grodu, lśniło w blasku słońca tak jaskrawo, iż zdawało się bardziej prawdziwe niż rzeczywistość. Dumne miasto, składające się z krytych dachówkami wytwornych budowli, otaczały wysokie, równo zwieńczone mury z jasnopłowych wypalanych w ogniu cegieł. Wewnątrz obronnego pierścienia wznosiły się stateczne wille, pobielane kopuły pałaców i ziguraty z bladego kamienia. Nad miastem kołowało białe ptactwo, przysiadające na gzymsach gmachów i kępach drzew barwy przykurzonej zieleni. Na wprost króla znajdowała się brama miejska, otoczona grupkami rozpoczynających dzień ludzi. Zza obitych brązem podwójnych wrót wyłonił się właśnie długi rząd obładowanych wielbłądów. Ich poganiacze sprawnie popędzili je opadającą po nasypie drogą dojazdową. Z boku traktu druga karawana czekała na wjazd do miasta; kręcący się przy niej urzędnicy w hełmach oceniali wartość należnego myta.

  Ale najwspanialszym elementem wizji było pasmo cętkowanej słonecznymi odblaskami błękitnej wody na wprost bramy. Okalające życiodajną rzekę pasy jaskrawozielonych zarośli kończyły się tuż przed wjazdem do miasta. Mieszkańcy oazy w drugich szatach nabierali pełne dzbany, a na płyciznach w dole nurtu trudziły się praczki…

   Król pomyślał z goryczą, że podobną scenę można było ujrzeć w przeszłości również pod Sarkiem, dopóki wielki, szczodry bóg Wotanta nie odwrócił się z nie wyjaśnionych powodów od grodu swych wiernych wyznawców i żarliwie oddanego sługi, jakiego miał w osobie Anaksymandra.

   Tego brzemiennego w skutki poranka nie tylko monarcha ujrzał wspaniały miraż; świadczyły o tym pełne nabożnego podziwu pozy i niezupełnie zdyscyplinowane gesty strażników na murach Sarku. Anaksymander zapewne przywołałby oficera straży, by nakazać mu ukrócenie samowoli, gdyby od ujrzanej wizji nie doznał zawrotu głowy. Monarcha zamrugał kilkakrotnie i potarł dłonią oczy, jak gdyby oparzyła je intensywność złudzenia.

  Gdy po chwili król spojrzał ponownie za mury, miraż mętniał już i ginął wśród zawirowań rozpalonego żarem dnia powietrza. Brunatne piaski pochłaniały stopniowo fantastyczną wizję, a zza obrazu cudownego miasta zaczęło przezierać tło wyprażonego pustkowia — prawdziwej domeny Anaksymandra. Król wolał odwrócić się od przygnębiającej scenerii, niż oglądać ją raz jeszcze.

   Tuż za wyjściem na taras stał dowódca gwardii pałacowej, wpatrując się rozszerzonymi ze zdumienia oczyma w obraz widoczny za murami Sarku. Anaksymander nakazał mu natychmiast przywołać arcykapłana Khumanosa.

   Po kilku chwilach zdyszany kapłan dotarł do królewskich komnat. Szczupły, czarnoskóry Khumanos był wyjątkowo młody jak na zajmowaną pozycję; jego oczy błyszczały zaciekawieniem.

   Król zdążył już wdziać oficjalny strój: starannie utkaną spódniczkę — kilt, zdobny w klejnoty szeroki pas oraz przetykaną złotogłowiem ceremonialną kamizelkę. Monarcha rozsiadł się wygodnie w składanym krześle, pokrytym płatkami złota. Podczas gdy służące kornie zajęły się pielęgnacją królewskich stóp i dłoni, Anaksymander zwrócił się do arcykapłana:

   — Słyszałeś o zesłanej mi przez boga wizji? Może sam ją widziałeś? — kapłan gorliwie skinął głową, a władca kontynuował: — Ujrzałem obraz naszego odwiecznego handlowego rywala — pogańskiej Qjary. Chociaż leży wiele mil na północny wschód stąd, z woli Wotanty ukazała się mi tak, jak gdyby znajdowała się na wyciągnięcie dłoni ode mnie. — Anaksymander pokręcił głową z oszołomieniem i niechęcią. — To bogaty, strojny gród, bogacący się niepomiernie dzięki rzece i karawanom… Widocznie miastu i jego mieszkańcom sprzyja ukochana przez nich bogini.

   Ostatnie słowo z trudem przeszło władcy przez gardło. Lepiej niż ktokolwiek wiedział, jak okrutnie stan kapłański zawiódł go w ostatnich latach. Świątobliwi mężowie nie zdołali przywołać deszczu ani innych dowodów boskiej łaski, niezbędnych dla utrzymania sprzyjających warunków do życia w mieście–państwie Sarku oraz jego pozycji. Chociaż sam Anaksymander jako Król–Kapłan obejmował za sprawą tradycji funkcję tytularnej głowy kościoła, było wszak oczywiste, że nie można go winić za niedole Sarku. Uznano więc, że za zły los odpowiadała hierarchia świątynna, dlatego też okresowo była zmuszana do pokuty za swe niedopatrzenia.

   Ascetyczny młody kapłan nie starał się bronić, nie okazywał również niepokoju. Przytaknął z głęboką troską i rzekł:

   — Królu, niewątpliwie było to zesłane przez wielkiego Wotantę proroctwo lub ostrzeżenie. Jeżeli życzysz sobie, bym pospołu z astrologami spróbował je wytłumaczyć…

   — Nie, kapłanie. Sam się podejmę wyjaśnienia — chociaż uważam, że znaczenie objawienia powinno być dla każdego oczywiste. — Król najwyraźniej nie liczył się zbytnio z młodszym mężczyzną. Zmarszczywszy brwi, uniósł zamyślone spojrzenie ponad pielęgnującymi jego kędzierzawą brodę niewolnicami i mówił dalej: — Wiedz przede wszystkim, że przez swoją niedbałość jestem po części odpowiedzialny za obecny los. Władza sprawiła, iż zacząłem przywiązywać nadmierną wagę do wygód i luksusów. Chyba nie dość starannie baczyłem na trapiące mój kraj nieszczęścia i nie zwracałem uwagi na utratę pozycji przez Sark wobec sąsiednich miast–państw.

   Arcykapłan zaczerpnął głęboko tchu i powiedział niemal zbyt skwapliwie:

   — Panie, na pewno można było podjąć kroki, aby…

   — Opadły mi łuski sprzed oczu — przerwał Anaksymander, nie zwracając uwagi na uniesienie kapłana. Jak gdyby dla zaznaczenia swego zdecydowania, odtrącił obuwające go w sandały niewolnice i kontynuował: — Bóg naszego miasta wyraźnie oczekuje ofiary. Nie zwykłego oddanie życia przez parę tuzinów niemowląt czy dziewic na szczycie ziguratu w noc letniego przesilenia, nie chrztu studni i kanałów krwią skazańców i schwytanych koczowników, lecz prawdziwej ofiary, o jakiej opowiadają pradawne legendy. Zsyłając nam tę wizję, Wotanta zażądał ofiarowania całego, bogatego królestwa. Boski wybór padł na Qjarę! — Król dźwignął się z krzesła, górując nad kulącymi się pokornie niewolnicami. — Jestem pewny, że dzięki takiej ofierze zostaniemy obdarzeni niezmiernymi łaskami. Na wzgórza spadną deszcze, wypełnią się studnie i zbiorniki, rzeki wystąpią z brzegów, użyźniając pola. Szlak karawan znów biec będzie przez Sark, nie zaś Qjarę. Wzbogacimy się na kupiectwie i podatkach. Wypełnimy wolę Wotanty, a jego boska łaska wspierać będzie naszą potęgę w wojnie i handlu!

   — Królu… — Khumanos nie śmiał przerwać wizjonerskiej, ekstatycznej przemowy Anaksymandra, ale widać było, że słucha jej z niepokojem. — Jeżeli myślisz o wojnie, pamiętaj, że Qjara jest solidnie ufortyfikowana. Wiem, że bronią jej doborowe oddziały kapłanów — wojowników, którzy poprzysięgli wierność swojej bogini. Oblężenie na pewno okazałoby się drugie i kosztowne…

   — Oblężenie? Nie chodziło mi o oblężenie. Khumanosie, ty lepiej niż ktokolwiek inny powinieneś wiedzieć, co mam na myśli. — Król zwrócił się ku kapłanowi, przybierając butną, władczą pozę. — W stanie kapłańskim przekazuje się tajemnice z pokolenia na pokolenie tak samo, jak w królewskich rodach. — Anaksymander odwrócił się plecami do młodszego mężczyzny i podszedł do drzwi na taras. Między zasłonami widać było teraz tylko jałowe pustkowie, ciągnące się aż po pasmo nierównych wzgórz. — W Sarku wciąż krążą pradawne przekazy o cesarstwach na wschodniej pustyni, zniszczonych dłonią boga — naszego boga, Wotanty, który w owych czasach objawiał się w o wiele bardziej przerażającej postaci niż obecnie. Powiada się, że owe miasta z mroku pradziejów — Pesk, Elgashi i Yb Bdomitów — zostały zmiecione z powierzchni ziemi świętym gromem za swe grzechy i bluźnierstwa. Znajomość historii pozwala mi jednak sądzić, że stało się tak przede wszystkim za sprawą przewin wobec dumnego Sarku i przodków mego królewskiego rodu. — Anaksymander odwrócił się. Padający z tarasu blask sprawiał, że Khumanos widział przed sobą tylko dumną sylwetkę monarchy. — Za każdym razem kapłani Wotanty rzucali klątwy na grzeszne w obliczu boga miasta, a po ich zagładzie celebrowali triumfalne uroczystości i orgie. Po każdym niebiańskim gromie następowało ożywienie naszej świętej wiary i nowa epoka zamożności i rozkwitu Sarku. — Król zamilkł na chwilę. — Sądzę, Khumanosie, że nadszedł najwyższy czas na kolejny taki cud — dokończył.

   — Zapewne — odparł ściszonym, nieco ochrypłym głosem arcykapłan. — Mniemam, że zdajesz sobie sprawę, panie, iż podobny cud nie oznacza jedynie boskiej łaski i przychylności, ani też nie jest sam w sobie wystarczającym sposobem poprawy losu zwykłych śmiertelników. Gdyby Wotanta w swej prawdziwej, okrutnej postaci zstąpił na ziemię, byłoby to wydarzenie epokowej doniosłości.

   — Niewątpliwie, kapłanie — odrzekł chłodno Anaksymander. — Cieszę się, że obydwaj zdajemy sobie sprawę z wagi takiego zjawiska. Chciałbym ci przypomnieć, że w ciągu ostatnich siedmiu lat szczyt wielkiego ziguratu pokryła serdeczna krew trzech poprzednich arcykapłanów — o wiele starszych i bardziej doświadczonych od ciebie. Ich ofiara okazała się nadaremna, ponieważ susza nie ustąpiła. Dlatego też uważam, że nadszedł czas na to, co raczyłeś opisać: wizytę srogiego Boga Żywego we własnej osobie. — Król wyszedł z rozświetlonego otworu drzwi, dzięki czemu Khumanos wyraźniej dojrzał zdecydowanie na jego twarzy. — Rozumiem, że musisz podjąć odpowiednie przygotowania. Wiem, że będą one oznaczały znaczny wydatek pieniędzy i pracy, lecz powinieneś je jak najbardziej ograniczyć. Zapewne zdajesz sobie sprawę, że rozmyślałem o tym od dawna, lecz wszelkie wątpliwości nikną w obliczu dzisiejszego znaku z niebios. — Władca podszedł do swego sługi i stanowczym gestem położył mu dłoń na ramieniu. — Kapłanie, nakazuję ci otworzyć drogę Wotancie.

   — Tak się stanie.

   Skłoniwszy się niepewnie, Khumanos odwrócił się do wyjścia. Kroczył z wysiłkiem, walcząc z obezwładniającym, nie dającym się zagłuszyć strachem.

 

1.

NIECZYSTY

  

   Nieruchome, zastałe rzeczne bagna rozpościerały się w blasku popołudniowego słońca. Niezbyt daleko nad trzcinami widniały mury Qjary. Panowała cisza; ani szczęk rynsztunku, ani odgłosy alarmu nie zakłócały spokoju przyrody. W stojącym nieruchomo nad nadbrzeżnymi zaroślami powietrzu rozlegało się brzęczenie pszczół, os i ważek — słaby, kojący dźwięk upalnego dnia.

   Nad zakolem rzeki stał mężczyzna. Jego szerokie, zbrązowiałe plecy odbijały się w zielono–niebieskim nurcie. W milczącym skupieniu oddawał się łowieniu ryb. Nagle szybkim jak błyskawica ruchem, rozchlapując srebrzystą wodę, rzucił się naprzód i dźgnął prymitywnym trójzębnym ościeniem w wodę. Po krótkiej, lecz zaciętej walce wydobył przyszpiloną do porośniętego wodną roślinnością dna zdobycz.

   Zacisnął obydwie dłonie na długiej, śliskiej rybie zielonkawo–brunatnej barwy i szybko poniósł ją w stronę zbielałego od słońca konara, wystającego nad skraj rzeki jak węźlaste ramię. Z prowizorycznego haka zwisał na poły zanurzony w wodzie sak z surowego płótna, pełen niewidocznych, wijących się stworzeń. Mężczyzna wrzucił weń świeżą zdobycz i zaciągnął energicznie rzemienne wiązanie.

   Rybak wyprostował się i otrząsnął wodę ze zmierzwionych, czarnych włosów. Wyjął zza konara spiętą z grubym pasem, postrzępioną przepaskę na biodra, i jednym ruchem założył ją na szczupłe, pokryte postronkami mięśni lędźwie. Przy pasie zwisał szeroki nóż o długim ostrzu. Mężczyzna wsunął zęby ościenia pod węzeł saka, przełożył go sobie przez ramię i ruszył z powrotem płytkim brzegiem rozlewiska.

   Obozował nieco dalej w dole rzeki, na piaszczystej plaży, ocienionej rozsiewającymi podgniłą woń krzewami. Niedaleko po płytkim, stromym kamienisku toczyła się z głośnym pluskiem woda.

   Mężczyzna przez kilka minut krzątał się pośród swego skromnego dobytku. Dorzucił drewna do otoczonego kręgiem kamieni ogniska, które zdążyło już zamienić się w kopczyk żarzących się węgli i lekkiego jak puch popiołu. Nabrał czystej wody w pogięty, sczerniały hełm bojowy, służący mu za kociołek. Zręcznie wyjął z saka kilka złowionych tego dnia ryb. Bez zbędnego okrucieństwa pozbawił je życia wielkim nożem i złożył na obdartej z kory kłodzie, której używał jako stołu.

   Mimo iż był zajęty tymi czynnościami, jego instynkt pierwotnego łowcy w porę ostrzegł go, że coś się dzieje. Jakieś poruszenie wzburzyło muł w rzece. Pod czyjąś stopą trzasnęła gałązka. Wreszcie w zaroślach z drugiej strony ogniska pojawiły się niewyraźne cienie, których nie mogły rzucać gałęzie ani ptactwo.

   Nie okazując zaniepokojenia, rybak podszedł dorzucić parę gałązek do ognia. Powoli, niedbale odwrócił się, przeczesując krzaki spojrzeniem stalowoniebieskich oczu. Niespodziewanie rzucił się w chaszcze ruchem szybszym niż cios ościenia podczas polowania na ryby. Wyłonił się z nich, trzymając nóż na gardle szarpiącego się intruza. Jego ofiarą okazał się chudy, wrzeszczący, niemal nagi chłopiec o brązowej jak orzech skórze i wymazanych błotem nogach.

   — Ciekawe, co my tu mamy? — roześmiał się donośnie łowca i schował broń. — Myślałem, że dość nałapałem żab i szczurów wodnych, a trafił się mi jeszcze jeden! — stwierdził, używając szemickiego dialektu, najbardziej rozpowszechnionego na wschodnich pustyniach.

   — Puść go! — Nakaz, czy też prośba w tym samym narzeczu, padła ze skraju zarośli z ust nieco starszego, jeszcze chudszego chłopca. Młodzieniec wyszedł z krzaków i przybrał zaciętą, wojowniczą pozę. — Ostrzegam cię: jeśli chcesz go zjeść, twoja skóra zawiśnie na murach miejskich!

   Młodzieniec potrząsnął niewielkim krzemiennym nożem. Za jego plecami kryło się jeszcze dwoje dzieci.

   — Zjeść go? Dlaczego miałbym mieć na to ochotę? Nie, nie chcę narazić się na niestrawność, chyba że ukradniecie mi to, co złowiłem, nicponie! — Wypuścił chłopca ze stalowego uścisku, lecz nie wypuścił z ręki jego nadgarstka. Dzieciak szarpał się w odległości wyciągniętego ramienia, usiłując się uwolnić. — Naprawdę myślicie, że mógłbym go zjeść?

   — Jesteś przecież trollem? — zapytał starszy chłopiec. — Okrutnym olbrzymem z Północy?

   — Jaki tam ze mnie troll! Jestem Conan z Cymmerii. Żaden ze mnie olbrzym w porównaniu z moimi rodakami, a okrutny robię się tylko wtedy, gdy łeb mi pęka po całonocnych uciechach.

   — Tak jak myślałem! Wszyscy wiedzą, że Cymmerianie i inne plemiona Północy to ludożercy! — Młodzieniec wskazał z odrazą na ustawiony na kamieniach nad tlącymi się płomieniami hełm — kociołek. Gotująca się woda raźno bulgotała. — Jeżeli nawet z tobą jest inaczej, na pewno jesteś dżinnem i jesz nieczyste mięso.

   — Fuj! Posiłek z tego łapserdaka rzeczywiście byłby nieczysty! — Conan wypuścił dzieciaka. Chłopiec pomknął do swoich towarzyszy, lecz zaraz potem zaczął przyglądać się mieszkańcowi Północy z podejrzliwością i zafascynowaniem. — I tak nałapałem dosyć, by się najeść. Może mi nawet coś zostanie.

   Podniósł nóż z piasku, otarł go o przepaskę i zamieszał w kociołku.

   — Co… co to takiego? — ośmielił się zapytać jeden z chłopców zza pleców swego obrońcy.

   — Pyszna potrawka z raków i rzecznych węgorzy.

   Barbarzyńca imieniem Conan uniósł wiotkiego, przypominającego owada skorupiaka na obróconym płasko ostrzu noża. Po chwili rak ześlizgnął się z chlupotem do hełmu.

   — Nieczysty! — zawołał dyszkantem ostatni z chłopców. — Kapłan Jedynej Prawdziwej Bogini walnąłby tuzin razy twoją głową o skraj ołtarza, gdybyś został przyłapany na jedzeniu tego robactwa lub chociaż się do tego przyznał.

   — Bzdura — odparł barbarzyńca z Północy. — Mieszkańcy tego miasta musieli postradać rozum, jeśli nie chcą jeść porządnych darów rzeki. — Wsunął nóż pod skórzany pasek hełmu i zdjął go z paleniska. — Mieszkacie w Qjarze?

   — Tak — odparł jeden z młodszych chłopców. — Jestem Jabed. Moim ojcem jest Jafet, handlarz wielbłądami, ale… parę lat temu wyjechał kupić parę sztuk i już nie wrócił — dokończył z zamyślonym wyrazem twarzy. — Moja matka plecie kosze z trzciny i sprzedaje je na targowisku, by nas utrzymać do czasu, kiedy ojciec wróci i znowu będziemy bogaci. Mam naciąć dla niej wikliny — dodał, wyciągnąwszy mały krzemienny nożyk, dobrze nadający się do przecinania twardych gałązek.

   — Mój ojciec był dekarzem. Spadł z dachu i zabił się — oświadczył starszy chłopiec. — Matka też plecie kosze, a ja tnę dla niej wiklinę, ale kiedyś będę kapłanem — wojownikiem Jedynej Prawdziwej Bogini! — Wyciągnął nieco dłuższy nóż, schował go do torby przy pasie, jak gdyby był to szlachecki miecz i przybrał dumną pozę. — Może któregoś dnia zostanę tak sławny jak mistrz świątyni Zajus!

   — Wasi kapłani są doskonale wyszkoleni i mają wspaniałe stroje — roześmiał się Cymmerianin. — Podejrzewam jednak, że ich styl walki jest nieco sztywny, bo krępuje go co najmniej tyle zakazów, co waszą dietę!

   — Możesz być pewny, że tuzin z nich jest w stanie poradzić sobie z setką obdartusów z pustyni! — odpowiedział zapalczywie chłopiec.

   Conan popatrzył nań w milczeniu, rezygnując z dyskusji o bojowych przewagach świątynnych wojowników.

   — Czy synowie dekarza lub wikliniarza mają w ogóle szansę zostać członkami tak szlachetnego bractwa?

   — To możliwe — odparł wojowniczym tonem młodzieniec. — Powołanie do stanu kapłańskiego odbywa się wyłącznie dzięki wykazanym w szkole świątynnej zdolnościom, hartowi ducha, wynikom w grach i ocenie z musztry — wyraźnie wyrecytował jednym tchem solennie zapamiętaną lekcję.

   — Doskonale. Gymmerianin pokiwał głową. — Może nie jest z wami tak najgorzej. Jak się nazywasz, chłopcze?

   — Ezrel — odrzekł młodzieniec. Wskazując swoich towarzyszy, przedstawił również ich: — Jabed, Felidamon i Inos.

   Ezrel zakończył prezentację na chłopcu, którego schwytał Conan. Cymmerianin znów pokiwał głową w milczeniu. Podejrzewał, że Felidamon jest w istocie chłopięco wyglądającą dziewczynką. Zarówno ona, jak i Jabed byli równie kościści i nosili takie same powłóczyste szaty — dżelaby — uniemożliwiające rozróżnienie płci.

   — Jesteś wojownikiem? — zapytał Jabed. — Co to za broń?

   — To porządny, hartowany ilbarsyjski nóż — powiedział Conan, wyjmując oręż zza pasa. — Zyskałem go podczas… handlu z plemionami na południe od Morza Vilayet. Zobaczcie, ostrze rozszerza się przed końcem, równoważy to jego krótkość przy… rąbaniu drewna na opał. To wyśmienite narzędzie; można nim ścinać krzewy, kopać doły, oprawiać i ćwiartować rozmaite zwierzęta, nawet wykorzystywać je jako rożen, a mimo to jest dość ostre, by się nim golić. Mężczyzna powinien nosić taką broń stale przy sobie… — Pochylił się i wepchnął nóż w gorejące ognisko. — Nigdy nie wiadomo, co można złapać przy jego pomocy!

   Uniósł nóż, zdmuchnął popioły i pokazał im podłużny, parujący kształt, zawinięty w zwęglone liście.

   — Widzicie? Słodkie bulwy! Mam jeszcze bagienną rzodkiew i pory.

   Wygrzebał z paleniska więcej smakołyków i gdy wystygły dał dzieciom do spróbowania. Ezrel okazał się też na tyle śmiały, by spróbować potrawki z ryb i raków.

   — Fuj, za gorąca i ma za dużo pieprzu! — poskarżył się młodzieniec, mimo to bez sprzeciwu przyjął od Conana sporą porcję, nałożoną na służący za talerz płat kory. Pozostali chłopcy poszli za jego przykładem. Nawet nieśmiały Inos przyłączył się do rozłupywania skorup raków i wyjadania ich delikatnego mięsa. Dzieci jadły tak łapczywie, iż dla Conana została skromna porcja, złożona głównie z pozostawionych przez nie resztek i bagiennych porów.

   — Na pewno wiele podróżowałeś — odważyła się rzec wysokim głosem Felidamon. — Byłeś kiedyś w miastach większych od Qjary?

   — Och, tak. Zawędrowałem do Aghrapuru, Belverusu, Tarancji… wielu zatłoczonych ludzkich mrowisk. Najbliżej leży Szadizar. Chyba się tam wybiorę, gdy śnieg stopnieje na przełęczach — jeżeli natrafi się zdążająca w tę stronę karawana.

   — Nazywają to miasto Szadizarem Występnym — stwierdził Jabed z pełną naiwności zadumą. — Nie chcą nam o nim opowiadać w szkole świątynnej. Może ty wiesz, dlaczego, Conanie?

   — Och, pełno tam zarówno wielkiego bogactwa, jak i niezmierzonej nędzy. Konający z głodu mężczyźni i kobiety czołgają się w pyle u stóp opływających w dostatki próżnych hulaków.

   — Jak to możliwe? — spytała zdumiona Felidamon. — Czy kapłani nie nakazują im dzielić się swoją własnością?

   — Nie, oni są tam najbogatsi i najbardziej bezwzględni — odparł z gorzkim uśmiechem Cymmerianin. — Szadizar to wielkie targowisko niewolników. Ich panowie są okrutni, lecz wielu wolnych ludzi wiedzie jeszcze gorszy żywot od rabów. Większość zdrowych, uczciwych mężczyzn to złodzieje — wyobraźcie sobie, że w Szadizarze mają oni nawet własny cech!

   — Mieszkańcy naszego miasta powiadają, że samotny wędrowiec — jak ty — to na pewno bandyta — powiedział jak zwykle bez trwogi Ezrel.

   — Gdybym rzeczywiście był złodziejem, tam właśnie czekałyby mnie najbogatsze łupy. W tym mieście jest wystarczająco wielu zachłannych kupców, opętanych oparami lotosu arystokratów i bogatych, wyniosłych czarnoksiężników — uśmiechnął się Cymmerianin. — Zebrał resztki jedzenia i wrzucił je w ogień. — O wiele bardziej opłaca się kraść w Szadizarze niż w takiej zabitej deskami stajni dla wielbłądów, jaką jest Qjara!

   — I tak nie nacieszyłbyś się tutaj długo występnym żywotem — odparł Ezrel. — Świątynni wojownicy zrobiliby z ciebie pasztet. — Widząc nachmurzoną minę Conana, dodał: — Jeżeli złożysz przysięgę, że nie będziesz kraść, zostaniesz wpuszczony do miasta i nie będziesz musiał spać na rozścielonych gałęziach. — Wskazał na pogrążone w cieniu pod krzewami legowisko z rozpostartą derką.

   Cymmerianin pokręcił głową.

   — Nie, chłopcze, nie sądzę, by ojcowie waszego miasta życzyli sobie mojej obecności na jego ulicach. Na pewno nie poza dzielnicą, wyznaczoną dla poganiaczy karawan. I tak nie mam ochoty zabić tuzina ludzi, by przestali zawracać mi głowę. Wolę nadal mieszkać poza miejskimi murami.

   — Przecież mógłbyś osiąść w Qjarze i nauczyć się jakiegoś pożytecznego rzemiosła — wtrąciła się Felidamon. — Na przykład hodowli wielbłądów lub też… — opuściła wzrok na dogasające palenisko i resztki pożywienia — …gotowania dla jednego z karawanserajów!

   — Miałbym przyrządzać jedzenie dla wędrowców i brać w zamian pieniądze… Zajmować się tylko tym i niczym więcej? — Conan przyjrzał się jej zmrużonymi oczyma, marszcząc ze zdumieniem brwi. — Co by było, kiedy znudziłoby mi się gotowanie, a na pewno by do tego doszło? Nie jestem niewolnikiem, by bez końca harować dla czyjegoś kaprysu! — Potrząsnął energicznie grzywą czarnych włosów, jak gdyby chciał odegnać od siebie tak wstrętną myśl. — Gdybym nie padał na kolana przed waszą boginią, Saditą, też popadłbym w tarapaty. Nie, najlepiej będzie, jeżeli zostawię wasz gród swojemu własnemu losowi. — Wyjrzał ku pogrążającemu się w cieniach brzegowi rzeki. — Zobaczcie, robi się późno. Zanim odejdziecie, umyjcie naczynia.

   Ezrel rzucił okiem na opuszczające się na zachodzie słońce i natychmiast wstał z ziemi.

   — Zatem wyruszysz do Szadizaru — niespodziewanie odezwał się drobny Inos. — Które miasto podoba ci się bardziej, Conanie, Szadizar czy Qjara?

   — Szadizar jest stworzony dla ludzi takiego pokroju jak ja. — W skierowanym ku chłopcu wzroku Cymmerianina kryła się odrobina smutku. — Przyjmij jedną radę, zanim odejdziesz, chłopcze: ceń to, co masz! — Poklepał Inosa po ramieniu i pchnął go lekko przed siebie. — Nie porzucaj Qjary dla Szadizaru Występnego i módl się, by nigdy nie zawlekli cię tam handlarze niewolników!

 

2.

DOLINA OGNIA

  

   Arcykapłan Khumanos przemierzał pustynne pustkowie w trwodze. Przypadkowy obserwator być może nie zorientowałby się w stanie jego umysłu, lecz on zdawał sobie sprawę, że opór i ociężałość jego kończyn jest wywołana nie tylko palącym żarem. Nie słońce sprawiło, że jego łopatki pod bawełnianą tuniką z kapturem pokrywała gruba warstwa potu, to nie tylko buchający jak z paleniska żar w przemierzanych wąwozach sprawiał, że gardło kapłana wyschło na wiór. Khumanos posuwał się przed siebie, nie zwracając uwagi na surowy krajobraz. Majacząca za rozmigotaną zasłoną żaru sceneria była jedynie słabym odbiciem śmiertelnej bojaźni i trwogi w jego zamierającym, przerażonym sercu.

   Mimo paraliżującego uścisku strachu, Khumanos zdawał sobie sprawę, że jedynie Solon mógł udzielić mu właściwej rady, a przynajmniej wskazać drogę postępowania. Wiekowy, pełen zdobytej w ciągu niezmiernie drugiego żywota wiedzy, święty pustelnik mieszkał na pustyni już w czasach przodków Khumanosa. Solon nie był bogiem, lecz z pewnością nie był również zwykłym śmiertelnikiem… W przeszłości ojcowie sarkańskiej świątyni wielokrotnie zwracali się do świętego mędrca o radę. Uznawano go za wyrocznię, za krystalicznie czyste źródło bezgranicznego fanatyzmu, leżącego u podstawy prawdziwej gorliwej wiary.

   Khumanos zatrzymał się w wąskim paśmie cienia, zalegającym pod nie rozgrzaną jeszcze północną ścianą pustynnego wąwozu. Kapłan oszczędnie upił ciepłej wody z niemal pustego bukłaka. Nie wiedział, czy zmierza we właściwym kierunku; prawdę mówiąc, nie wiedział, czy w ogóle istniała droga do siedziby Solona, czy w ogóle pustelnik jeszcze żył. Tradycja głosiła jednak, że jeśli dotrze się do tego miejsca i podąży się przez pustkowie wąwozem wprost ku bezimiennym wzgórzom, trafi się do siedziby mędrca.

   Arcykapłan osądził, że znajduje się na właściwej drodze. Powiadano bowiem, że pustelnik żyje w dolinie ognia, a okolica, do której dotarł Khumanos, wyglądała, jak gdyby wycięta została w zamarłych płomieniach. Z obu stron wznosiły się urwiska i granie z czerwonego piaskowca. Pokręcone labirynty zboczy wieńczyły przypominające jęzory ognia iglice. Rozpalony żółty piach dna wąwozów przetykany był zgrupowaniami nierównych cynobrowych głazów. Gdy Khumanos stawał na nich, paliły go przez podeszwy sandałów jak gorejące węgle. Gnieżdżąca się w zagłębieniach terenu i zwisająca z wąskich szczelin w zboczach wąwozu nędzna roślinność była uschnięta i pociemniała od nieustępliwego, piekielnego żaru.

   Niespodziewanie wąwóz skończył się: Brak było w nim jakiegokolwiek śladu ludzkiej obecności. Khumanos rozejrzał się po nagich, dziobatych zboczach, pokrytych czerwonym nalotem jak wnętrze garncarskiego pieca. W końcu zdołał dostrzec dalszą drogę.

   Pradawna powódź lub lawina sprawiła, że skalne rumowisko i głazy zaczopowały wąski wylot wąwozu. Jeżeli Khumanos chciał iść dalej, oznaczało to konieczność niebezpiecznej wspinaczki po stromym, nierównym zboczu zapory, sięgającym wysokości sześciu dorosłych mężczyzn. Upadek ze szczytu zwaliska nie byłby zapewne śmiertelny, lecz połamane kości odebrałyby kapłanowi wszelką szansę na ujście z życiem z jałowego, wrogiego pustkowia.

   Zbocze oznaczało dla Khumanosa wyzwanie i próbę wiary. Była to jednak drobna, nieznacząca przeszkoda w porównaniu z ogarniającą jego duszę obezwładniającą trwogą. Zarzucił bukłak na plecy i z rozbiegu wskoczył na pierwszy z masywnych głazów. Postawił stopę na kolejnym, wsparł dłonie na nierównych, rozpalonych kamiennych krawędziach i rozpoczął wspinaczkę.

   Dotarłszy niemal do szczytu rumowiska, Khumanos dojrzał, że skalną szczelinę blokuje wystający olbrzymi głaz. Arcykapłan czuł pewność, że tu przyjdzie mu umrzeć. Pozdzierał sobie do krwi opuszki palców, z najwyższym wysiłkiem wciągał powietrze w płuca, a rozgrzany kamień, do którego przywarł z równą gorliwością, jak niemowlę do matczynej piersi, parzył jego piersi i podbródek. Niewielki wystający głaz, na którym próbował oprzeć stopę, obluzował się i z łoskotem potoczył w dół. Khumanos wiedział, że nie zdoła zejść z powrotem; zmuszony do przyciskania twarzy do powierzchni zbocza, nie mógłby dostrzec niepewnych, znikomo małych występów, po których zdołał wspiąć się w górę. Pomyślał, że albo runie w dół, albo będzie wczepiać się w skały, dopóki niemiłosierny żar nie wypraży go na wiór. Wyobraził sobie, jak pustynny wiatr zdmuchuje ze zbocza jego pokurczone, przypominające wyschniętego owada ciało.

   Został mu tylko okruch nadziei. Spomiędzy zwalonych na stertę kamieni nad głazem, w który wczepiał się jak tonący, sterczała samotna gałązka. Dostrzegł ją, gdy rozpaczliwie przeczesywał wzrokiem oślepiająco błyszczące skalne płaszczyzny nad swą głową. Uschnięta, cienka jak palec biała łodyga wydawała się beznadziejnie krucha, lecz znajdowała się w zasięgu dłoni kapłana. Zapewne gdyby sięgnął po nią, by wykorzystać ją jako uchwyt przy wspinaczce, wywołałby tym lawinę, oznaczającą dla niego śmierć u skalnego podnóża… pragnął jednak wierzyć, że jest inaczej.

   Czekała go kolejna próba wiary… a zagłada czaiła się na wyciągnięcie ręki. Po drugim wahaniu i wyszeptanej pod nosem modlitwie do Wotanty, arcykapłan Khumanos wyciągnął dłoń do gałązki.

   Nie była to jednak uschnięta witka, lecz korzeń — być może nawet należał do zahartowanego, żywego drzewka, ponieważ utrzymał ciężar jego ciała. Wprost w oczy i usta Khumanosa posypał się żwir i pył, lecz on nie zwracał uwagi na tak drobną niedogodność. Stopniowo przeniósł na gałązkę cały ciężar ciała i nieskończenie powoli zaczął podciągać się na łokciach i brzuchu po wypukłym głazie. Wreszcie konwulsyjnym ruchem ugiął pod siebie kolana, bez tchu w piersiach podciągnął się jeszcze dalej — i nagle był na szczycie zapory.

   Dotarł na skraj gładkiej połaci wyprażonego, naniesionego przez deszcze piachu. Przed sobą dojrzał kolejne zakręty i rozwidlenia wrzynającego się głęboko w karmazynowe zbocza wzgórz wąwozu, lecz bliżej znajdowało się coś, co przykuło bez reszty jego uwagę.

   Na stoku wystającej w głąb wąwozu brudnoczerwonej skarpy widniał pogrążony w cieniu wylot jaskini. Poniżej odznaczała się ciemniejsza, jak gdyby świeżo rozkopana smuga szkarłatnego gruntu, upstrzona bladymi kośćmi i innymi odpadkami. Przed jaskinią, u szczytu śmietniska, siedział zaniedbany starzec w brudnobiałej tunice.

   Bez wątpienia był to Solon. Wierząc, że doznał podwójnej łaski — dotarcia do świętego mędrca i zachowania życia — Khumanos runął na kolana na piasek. Nie wiedział dokładnie, ile czasu spędził na mamrotaniu gorliwych modłów dziękczynnych do Wotanty. Gdy podniósł wzrok, stwierdził, że starzec przed jaskinią wstał i macha dłonią w bok, zamiatając połami powłóczystej szaty. Khumanos zorientował się, że Solon wskazuje okrążającą śmietnisko ledwie widoczną ścieżkę.

   Ślizgając się na czerwonym łupku rzadko używanej ścieżki, arcykapłan spiesznie ruszył wskazaną przez mędrca drogą. Przeskakując z kamienia na kamień, dotarł na zaśmiecone zbocze, zasłane szypułkami dyń, skórkami owoców i kaktusów, kośćmi węży i ropuch oraz wyschniętymi resztkami pożywienia. Tu i ówdzie poniewierały się większe kości o niepokojących kształtach. Kapłan dotarł w końcu do skalnej półki w połowie wysokości bryły piaskowca, piętrzącej się na tle chlustającego żarem nieba jak różowy jęzor ognia.

   Stanąwszy twarzą w twarz z mieszkańcem jaskini, Khumanos znieruchomiał z obawą i niepewnością. Z bliska starzec wyglądał odrażająco: był przygarbiony i powykręcany, miał połamane, przypominające szpony paznokcie, pokryte odciskami i warstwą brudu ręce i nogi. Jego szata była wyświechtana i postrzępiona. Czoło i skronie Solona nosiły znamiona nadmiernego wystawienia na działanie słońca; pokrywała je mozaika na przemian bladych i zaognionych, łuszczących się plam. Mimo to lekkość i sprężystość jego ruchów przeczyła zniedołężniałemu wyglądowi; w ogorzałym, żylastym ciele kryła się niewyczerpana żywotność.

   — O panie, przybyłem w poszukiwaniu mieszkającego na pustyni wieszcza… — odważył się powiedzieć Khumanos.

   — Jestem Solon — rzekł starzec z uśmiechem i energicznie pokiwał głową. — Obserwowałem cię od południa. Mogłem ci pokazać bezpieczną drogę przez osypisko, lecz z zasady nigdy nie pomagam proszącym o radę — dodał. — Doskonale, że przeżyłeś wspinaczkę, dowodzi to siły twej wiary w Wotantę. Minęło wiele czasu od ostatniego razu, gdy arcykapłan Sarku przybył złożyć mi hołd. Jakie dary przynosisz?

   Starzec mówił potoczyście, lubując się własnymi słowami, jak gdyby stęsknił się za ludzkim towarzystwem.

   — O najwyższy, najbardziej umiłowany przez Wotantę! — Arcykapłan ponownie padł na kolana, przyłożył czoło do żwirowatej ziemi u stóp pustelnika, po czym się wyprostował. W odpowiedzi na niecierpliwe gesty starca, sięgnął pod tunikę i wydostał zapakowane w złotogłów zawiniątko. — Przynoszę ci przednie delicje: przyprawione daktyle, lukrowane piersi słowików, delikatne zielone figi i chleb sezamowy z miodem.

   Nim Khumanos skończył mówić, starzec wyrwał mu zawiniątko z dłoni i wycofał się w cień jaskini. Zgięty w głębokim ukłonie arcykapłan podążył za nim pod niskie, nierówne sklepienie. Solon przysiadł tuż za wylotem pieczary, lecz nie zaprosił suplikanta do środka. Arcykapłan cierpliwie przyklęknął na zewnątrz pod palącym słońcem.

   — Dostojny mędrcze, chciałbym móc stwierdzić, że ma wiara jest silna, lecz padłem ofiarą przemożnej trwogi… — odezwał się ponownie Khumanos.

   — Wspaniale, że postanowiłeś wyruszyć na pustynię — odpowiedział Solon, łapczywie przełykając wielkie kęsy jedzenia, które wpychał do bezzębnych ust brudnymi dłońmi o popękanych paznokciach. — Wiedz, że ta jałowa kraina jest kolebką świętej, mistycznej wiedzy! — kontynuował po kolejnym kęsie. — Trafiający tu pielgrzym staje wobec surowej, nagiej rzeczywistości — by stwierdzić, że prawda nosi więcej masek i zasłon niż trupa koryntiańskich mimów. Wschodnia pustynia to kraj miraży, omamów, deszczów spadających gwiazd i zrodzonych w gorączce snów. Trudno tu o pożywienie, a jadło, które można znaleźć — korzonki, grzyby i kwiecie kaktusów — zatruwa mózg i roztacza przed człowiekiem przerażające wizje. — Solon nie przestawał żuć i przełykać, sycąc wilczy głód. Sprawiało to, że jego słowa z trudem można było zrozumieć. — Mimo to prawdziwi mistycy zdają sobie sprawę, że ból, głodówka i wyczerpanie to najpotężniejsze narkotyki, pozwalające na porozumienie z bóstwami i ujrzenie duchowych objawień. Wotancie jednemu wiadomo, że na pustyni nietrudno o tego rodzaju udręki. Samo pustkowie jest zewem, wystarczającym do przywołania czających się w zakamarkach ludzkiej duszy demonów. — Solon nasycił się wyszukanym jadłem, lecz nie zaproponował go młodszemu mężczyźnie. Otarł usta i zawinął w złotogłów resztki smakołyków. — Na jałowej, nie zamieszkałej pustyni można znaleźć kości i trzewia ziemi, ukazujące prawdziwą, dziką naturę bestii ludzkiej. Chodź za mną!

   Wyrzekłszy rozkaz, skinął dłonią i skulony zniknął w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin