Joseph Conrad
Siostry
Sisters
Przełożył Wit Tarnawski
Stefan przez wiele lat podróżował po miastach Europy Zachodniej. Chociaż przybywał ze Wschodu i jeśli nawet posiadał wrodzoną mądrość Wschodu — wypada stwierdzić, że był tylko samotnym i niemym mędrcem, bez gwiazdy i bez towarzyszy. Wybrał się na poszukiwanie prawdy — a znalazł jedynie niezliczoną ilość formuł. Żaden głos anioła nie przemówił doń z wysoka. Natomiast słyszał z prawa i z lewa jałowy wrzask fanatyków, zachwalających tę czy inną drogę ziemskimi, ochrypłymi głosami, które nie budziły zaufania i gubiły się w ciemnej pustce. I słyszał także słodkie słówka bezczynnych gadułów, szepczących do ucha usłużne przepowiednie wielkości, w zamian za szczerą gościnność tego rosyjskiego malarza, który miał ruble. Podróżował więc niestrudzenie z Berlina do Drezna, z Drezna do Wiednia, a potem do miast włoskich i wreszcie znów do Monachium, usiłując wykryć znaczenie tych wszystkich form piękna, które wzbudzały w nim podziw. Czasami myślał, że rozumie już mowę doskonałości. Czyż nie porywała ona wzwyż jego myśli, podobnie jak wiatr podniebny miota ku słońcu chmurę pyłu z nieurodzajnej ziemi? Lecz znaczenie jej wydawało się jak ów wiatr nieuchwytne i bez kształtu. Słodycz tego głosu upajała go czystą rozkoszą, ale objawienie, które przynosił, zdawało się mówić o sprawach nie do pojęcia, i to z takim brakiem ostatecznej jasności i nieprzejrzystością treści uczuciowej, że Stefan zaczął wątpić o niebiańskim pochodzeniu głosu. Arcydzieła pędzla i dłuta unosiły go zrazu nadzieją wtajemniczenia w religię sztuki, a potem pogrążały w rozpaczy, nie chcąc przed nim wyjawić ostatniego słowa. Zwracał się do ludzi — do różnych ludzi — ale wydawało mu się, że, podobnie jak anioły i biesy ze średniowiecznych katedr, wszyscy oni wykuci są z jednakowego kamienia, zagadkowi, twardzi i bez serca. Ani umarli, ani żywi nie chcieli przemówić do niego zrozumiałym językiem. Czasami Stefan ubolewał nad brakiem własnej inteligencji.
Wierzył, że w świecie sztuki, pośród tak wielu form objawionego piękna można będzie znaleźć sekret geniuszu. Wszystkie te umysły, które stworzyły tyle arcydzieł, musiały przecież pozostawić gdzieś wyznanie swojej wiary — ukryte przed oczami tłumu, ale widoczne dla wybranych — jedyne, kojące, ostateczne. Stefan go szukał. Szukał tego magicznego znaku po galeriach sztuki, po wszystkich katedrach od Rzymu aż do Kolonii. Wydeptał ulice wielu miast, czasem sam, czasem w towarzystwie innych poszukiwaczy piękna, których miłował za ich upór w szukaniu i którymi trochę gardził, ponieważ wydawało mu się rzeczą nieuczciwą przyjmować, jak oni, chaotyczną paplaninę zwyczajnych ludzi za głos natchnionych proroków. Gardził tymi wyznawcami tylko trochę, i to nie zawsze. Oblegały go wątpliwości. A jeśli, zamiast oszukiwać siebie dla wygody życia, dostąpili oni mimo wszystko objawienia, które umykało rok po roku jego tęsknocie? Któż to wie! Zaczął nie dowierzać własnym dążeniom. Czasami przedstawiały mu się jako sprzysiężenie potęg ciemności na zgubę jego duszy. Wtedy uciekał od swego wnętrza pomiędzy ludzi. Życie na Zachodzie ciągnęło Stefana bogactwem swej różnolitej powierzchni, a równocześnie przerażało wewnętrznym bezładem i małością. Kipiało od gorączkowych dążeń i wysiłków, od ścigających się teorii, od nienawistnych uprzedzeń i źle wybranych miłości. Wszystko tutaj było ograniczone, twarde, wyraźne w zarysie i niepiękne w postaci. Tacy też byli ludzie. Pysznili się kryształową czystością swego horyzontu. Stefan widział, że horyzont ten jest istotnie czysty jak kryształ, ale też równie nieprzenikalny. Pod jego kopułą nie istniało nic wielkiego, ponieważ wszystko było skończone, określone, związane z ziemią, uwięzione wśród tych ścian tak przejrzystych, a tak haniebnych, poza którymi dopiero rozciągał się wspaniały świat spraw nieskończonych i wiecznych; ów inny świat, który ci ludzie stale przyzywali ustami, sławili i czcili obłudnie, ale nigdy nie zapragnęli go naprawdę — świat beznadziejnie daleki ich niespokojnym sercom, w których jego tajemnica nie potrafiła obudzić niczego innego poza ukrytym lękiem lub bardziej jeszcze ukrytą wzgardą.
Najczęściej jednak w żarliwej pracy szukał schronienia przed zawstydzającym poczuciem własnej niemocy. Ale praca, chociaż niosła pociechę ukazaniem, do czego był zdolny, nie szczędziła mu także rozczarowań, stawiając twarzą w twarz wobec własnych ograniczeń, jego, który dążył do ideału nie ograniczonego niczym. Nie zwracał się do nikogo po naukę. Trzymał się z dala od świata. Nie zrywał z nim jednak. Potrzebował go. Potrzebował widoku jałowych uniesień i dźwięku pustych słów dokoła siebie, choćby dlatego, by podeprzeć zachwianą wiarę we własne przekonania. Obcując z wieloma, nie poufalił się z nikim. Przeważnie milczał. Ludzie pytali: „Cóż to za gość? Nic nie robi. Nie raczy nawet mówić.” A gdy mieli rzadką sposobność słyszeć go, odpowiadali sobie na to pytanie łatwym słówkiem „wariat lub szarlatan”. Nieliczni, którzy widzieli jego pace, zapewniali, że jest po prostu „niemożliwy”. Niektórzy mówili: „Nic z niego nie będzie; na to jest za bogaty.” Kilku wydało potępiający osąd: „Marzyciel”. Nikt nie powiedział wyraźnie: „Głupiec”. Niemal wszyscy utrzymywali z nim przyjazne stosunki. Facet miał pieniądze, a nie było obawy, aby kiedykolwiek stał się niebezpieczny; brakowało mu talentu. Wyrok śmiertelny i załatwiający sprawę ostatecznie, jak ostrze gilotyny. Nienawidziło go tylko niewielkie grono najlepszych i najsprytniejszych. Trudno właściwie powiedzieć dlaczego. Może za to, że nie chciał przemawiać żargonem ich sztuki, a jeszcze prawdopodobniej dlatego, że zostali obdarzeni trafnym wyczuciem jego wartości, w nagrodę za tyle doskonałości i tyle sprytu. Na pewno okazaliby się mniej zawzięci i w końcu zgodziliby się łaskawie dzielić jego nieskąpy chleb, gdyby mogli przewidzieć, jak krótkie życie było mu znaczone i jak nikły ślad miał zostawić po sobie na tej ziemi.
Daleko zaś, poza niejedną wielką rzeką, w drewnianym, zakurzonym mieście pośród stepu — ojciec i matka Stefana czekali na wiadomości od niego. Listy przychodziły regularnie cztery razy do roku. Przez wiele dni ojciec zwykł był nosić list taki pod koszulą, jak szkaplerz; był to przecież znak życia od najstarszego syna, tego syna, któremu przeznaczał w myślach rangę generała. Matka popłakiwała z cicha, trapiąc się tylko tym, że go przy niej nie ma. Oboje byli wieśniakami. Ona była córką starszego wsi znad brzegów Dniepru. On, wyzwolony chłop pańszczyźniany, urodzony w sąsiedztwie; człek sprytny i niespokojnego ducha, wywędrował ze swojej wsi, by stać się z czasem, po bardzo skromnych początkach, kupcem pierwszej klasy — człowiekiem bardzo bogatym. Ale mimo bogactw pozostał zawsze wieśniakiem z długą brodą. Był przebiegły, naiwny, pozbawiony skrupułów, wierzący i poczciwego serca. Dawał dużo pieniędzy na biednych i zwykł nieraz przystawać u wejścia do cerkwi, by pogadać z żebrakiem, którego nazywał „bratem”, po prostu, bez cienia afektacji. Wszyscy ludzie są braćmi. Kiedy łajał swoich dwu bladych i skrofulicznych urzędników (niewielkie było to przedsiębiorstwo, prawie wszystko załatwiał sam), zaczynał przemowę od wykrzyknika: „Ty sukinsynu”, bez śladu złości w swym sercu. Bał się Boga, czcił świętych, bił pokłony ikonom przy każdej sposobności, żegnając się przy tym szybko niezliczoną ilość razy trzema złożonymi palcami, a równocześnie gotów był krzywoprzysięgać dla trzech rubli, z niewinnym uśmiechem dziecka, które okłamuje pobłażliwego ojca. Dostał kontrakty rządowe i zebrał pokaźny majątek. Znany był w urzędach państwowych — nawet w stolicy — gdzie można go było zobaczyć stojącego przed drzwiami, z czapką w ręku i z pokornym wyrazem twarzy. Urzędnicy o byczych karkach, ubrani w obcisłe, zielone mundury, zwracali się do niego — ze swych foteli — z pieszczotliwą łaskawością: „Ty złodziejaszku, ty skończony kłamco!” Nie był psuty pochwałami możnych. Dawał łapówki. Ceniono go bardzo. Stał się potrzebny wielu ludziom, ale pozostał do końca prostym wieśniakiem dawnych czasów.
Rodzice Sefana pobrali się z miłości. Ona była najpiękniejszą dziewczyną we wsi, córką bogatego gospodarza. Jego uważano za włóczęgę, nicponia i nie lada pyszałka. Zakochali się w sobie na umór i razem uciekli. Nie żałowali tego nigdy. W początkach ich wspólnego pożycia (gdy namiętności są najgorętsze) zbił ją ze dwa razy — tylko tyle, aby nie miała cienia wątpliwości, że ją naprawdę kocha. Później zawsze już traktował żonę z powściągliwą powagą i z patriarchalną, pobłażliwą wyższością. Ona uważała go za wielkiego człowieka, a siebie za najszczęśliwszą z kobiet. Przeszli razem ciężkie chwile. Nieprzejednany teść nie chciał nic uczynić dla włóczęgi poza tym, że ofiarował mu stary, drewniany wózek i parę kudłatych koników. W tym ekwipażu wozili od miasta do miasta melony ze środkowej Rosji na sprzedaż. Stefan, ich pierwsze dziecko, przyszedł na świat w przypadkowym schronieniu, jakie dała przydrożna szopa; zanim skończył dwa tygodnie, znów byli w drodze. Kobieta siedziała na zbutwiałych rogożach, w słonecznym blasku, na wielkim stosie melonów. Chłop stąpał cichymi kroki w łykowych łapciach tuż przy zwieszonych łbach końskich i co pewien czas spoglądał przez ramię na matkę. Bywało, że wielka nuda bezkresnej równiny przenikała do dna jego duszy. W takich chwilach, nie przystając, odwracał się i wołał wesoło:
— Jakże miewa się nasz dzielny kozak, Małaniu?
A ona sponad kłębów kurzu odpowiadała piskliwym — jeszcze niezbyt silnym głosem:
— Ma się świetnie, Sydorze!
Nocami często obozowali w pobliżu wsi. Sydor sporządzał z wózka i mat schron dla żony. Jeśli noc była piękna, siadywali wieczorem pod gołym niebem. Na długo zanim usta dziecka nauczyły się wymawiać słowa — oczy jego patrzyły już bez zmrużenia powiek ku wielkiemu niebu. Ojciec i matka, siedząc przy małym ognisku, gwarzyli szeptem. Na kawałku zgrzebnego płótna, rozścielonym na skąpej trawie przydrożnej leżało dziecko — ciche, z otwartymi oczami. Dzieci chłopskie płaczą rzadko. Zdawałoby się, że rodzą się już z góry świadome bezcelowości lamentu. Śmiałymi oczyma dziecka Stefan wymieniał spokojne i głębokie spojrzenia z nieprzeniknionymi gwiazdami. Głupiutki i nieustraszony wyciągał niesprawne rączki ku wszechświatowi, jak gdyby chciał się bawić tym świetlistym pyłem, który przez nieskończoną przestrzeń płynie ku nieskończoności czasu. Cudowność niebios bliska jest sercu dziecka, podobnie jak wspomnienie kraju bliskie jest sercu wygnańca na początku jego wędrówki. Później oschła mądrość ziemi niszczy te senne wspomnienia i tęsknoty — niszczy je pierwszy wybuch śmiechu lub pierwszy jęk cierpienia.
Stefan patrzył bacznie — uśmiechając się do ogromu niebios. W ciągu dnia z ramion matki obserwował w pojętnym milczeniu bezkresną przestrzeń urodzajnego czarnoziemu, który na swym falistym łonie pielęgnował życie pod gorącą pieszczotą słońca. W płytkich fałdach wielkiej równiny strumienie przecięte groblami, rozlewały się w lśniące tafle cichych stawów, zda się uciszanych przez tkliwe szepty trzcin okólnych. Na ich brzegach ciemne wierzby i smukłe, giętkie brzozy chwiały się pod łagodnym a władczym tchnieniem sennego stepu. Tu i ówdzie rysowała się nieruchomo i posępnie kępa niskich dębów, wrosła mocno w ciemną plamę własnego cienia. Z pochyłości wzgórza spływała wioska — białe, rozrzucone chaty o wysokich, zmierzwionych strzechach, spod których błyskały małe, krzywe okna, niby mrugające oczka gromady pokracznych i wesołych karłów w ogromnych czapach, włożonych z fantazją na bakier. Pomiędzy nimi zielona kopuła wioskowej cerkwi strzelała wysoko w niebo blaskiem pozłacanego krzyża. Wózek zjeżdżał z pochyłości, pędził wśród stada szczekających dokoła psów, przedudnił po grobli, a potem powoli, ciągnięty cierpliwie przez kudłate koniki, wspinał się na przeciwległe zbocze. Kiedy z trudem osiągał jego szczyt, rozległa równina otwierała się znowu z wstrząsającą nagłością objawienia. Jeden ogromny łan dojrzałej pszenicy ciągnął się w nieskończoną dal, pełen brzęczeń i szumu niewidzialnego życia istot nieskończenie małych: zdawało się, że to równe, rozszemrane pole, rozciągające się pod milczeniem pogodnego nieba, jest wielkie jak świat. Gdzieś w oddali, na samej linii horyzontu, następna wioska ukazywała się zieloną smugą drzew ponad monotonią płowego zboża — samotna, drobna i jaśniejąca, niby szmaragd niedbale porzucony na piaskach bezkresnego, pustego wybrzeża.
Bajeczna rozległość tej krainy narzucała się dzień po dniu z uporem odwiecznej prawdy, wsiąkała w podświadomość dziecka, zabarwiała jego dziecinne myśli i uczucia, napełniała treścią pustkę duszy — nieodparta, niby nieustający szept głosu z nieba. Tymczasem dobrobyt ojcowski rósł szybko — prędzej od syna. Czasem się człowiekowi tak powiedzie! Wreszcie można było zaprzestać włóczęgi i chłopiec zamieszkał wraz z matką Ukrainką w jednym z miast nadrzecznych, podczas gdy ojciec podróżował po kraju, zajęty wykonywaniem kontraktów zbożowych i doglądał z błotnistych brzegów, obuty do kolan, swych galar o tępych dziobach płynących mulistym nurtem nieskończonych traktów wodnych. Wśród czczości wyczekiwania w przedpokojach urzędów państwowych snuł nowe, ambitne plany dla syna. Widział go już w urzędowym mundurze, w naszywkach, w orderach, wydającego rozkazy, nazywanego ekscelencją. W Rosji wszystko jest możliwe, a jak powiada przysłowie: „Wszystko można, byle z ostrożna.” Kiedy chłopiec miał lat osiem, oddano go do szkoły w prowincjonalnym miasteczku. Stamtąd Stefan wyjechał do stolicy. Stary nie mógł zrozumieć ambitnych pragnień młodego. Malować? Dlaczego malować? Co malować? Gdzie? Co komu z tego przyjdzie? Generałowie nie malują; radcy też nie — nawet pisarz w kancelarii nie maluje. Co do gubernatora zaś, ten nawet nie odezwałby się do malarza; a i słuchać by nie chciał, gdyby taki odważył się przemówić. Stary przerażony był tym niezrozumiałym szaleństwem. Syn stał na stanowisku świętości powołania i przekonywał ojca dziwnymi słowy, zdumiewającymi argumentami. Ojciec dostrzegał tylko stanowczość jego decyzji i bojąc się stracić na zawsze ukochane dziecko, nieśmiało bronił swej sprawy. Przecież wszyscy malarze, o których Stefan mówił, dawno już nie żyją. Biedacy! Niech im Bóg da wieczny odpoczynek. Po co więc cała ta podróż za granicę, skoro i tak nie ma już od kogo nauczyć się sekretów rzemiosła. Że pozostały ich obrazy? Być może, być może. Nie wątpił, że jego syn potrafi malować znacznie lepiej od tych nieboszczyków. Po co więc jechać taki kawał świata, aby obejrzeć ich spuściznę — o ile w ogóle zostało jeszcze coś do oglądania. Co do tego miał poważne wątpliwości. Tyle czasu, tyle czasu. Wszystko przecież próchnieje i rozsypuje się — domy i mosty — a cóż dopiero obrazy. A w dodatku byli to cudzoziemcy! Po cóż jechać tak daleko — między Niemców i tym podobnych? Czyż Rosja nie dość jest wielka, by w niej malować — jeśli już tak być musi? W końcu stary uległ. Niech się dzieje wola nieba. Za grzechy, za jego grzechy.
— Ale pisz do nas. Jesteśmy już starzy — powiedział do syna. A potem dodał niepewnie, w poczuciu własnej przebiegłości: — Pisz do nas. Bóg raczy wiedzieć, gdzie będziesz — raz tu, raz tam! Pisz, abyśmy wiedzieli, dokąd ci posyłać pieniądze. Ci cudzoziemcy to wielkie oszusty, a ty jesteś młody, młody! No, już czas. Ruszaj z Bogiem… i wracaj prędko.
Uścisnęli się. Stefan odjechał z podniesionym do góry kołnierzem palta, nie odwróciwszy się ani razu. W domu matka zarzuciła swą perkalową spódnicę na głowę i szlochała pogrążona w czarnej rozpaczy. Ojciec, stojąc w bramie, zrobił szybki znak krzyża w stronę, w której znikła cała nadzieja jego prostego serca.
Przez lata całe opuszczony ojciec na próżno błagał pomocy najczcigodniejszych świętych, pod złocistymi sklepieniami wspaniałych cerkwi, w majestatycznym mroku monastyrów lub w skromnych cerkiewkach wiejskich. Święci odpowiadali na jego ufne modlitwy jedynie pustym spojrzeniem naiwnych bohomazów. Najwidoczniej nie zasługiwał na zmiłowanie sług Pańskich. Taka myśl zaświtała mu w końcu, więc przestał narzucać się ze swymi modłami, nadal jednak uczęszczał pilnie do miejsc świętych w mglistej, lecz upartej nadziei, że obraz jego niemej rozpaczy skłoni z czasem do litościwego wstawiennictwa któregoś ze służebników u tronu Najwyższego. W zajazdach, odwiedzanych przez ludzi jego klasy społecznej, opowiadał często, oparłszy łokcie na drewnianym stole, przyjaciołom popijającym herbatę historię swego nieszczęścia. „To dopust Boży” — mówił na koniec uroczyście, z głębokim westchnieniem. Przeklinał bezbożnych Francuzów, którzy przy pomocy sztuk czarnoksięskich omamili mu chłopca. Naradziwszy się z żoną, uczynił solenny ślub, że ufunduje cerkiew, w której zbłąkany syn będzie mógł pojednać się z Bogiem, malując dla ołtarza wspaniały obraz na złotym tle. Oby tylko powrócił! Pieniądze czekały na niego. Ale Opatrzność — nie tak jak możni tego świata — była obojętna na łapówkę, chociaż tak hojną. Nigdy już nie zobaczył syna. Wróciwszy do domu z jednej ze swych handlowych podróży, dostał gwałtownych boleści. W chwili krótkiego nawrotu przytomności zdążył jeszcze oświadczyć stroskanej żonie, że to na pewno Żydzi zatruli wszystkie studnie w okolicy — i skonał w jej objęciach z obojętną rezygnacją. Ona podążyła wkrótce za nim. W ostatnich miesiącach życia zdawało się, że zapomina o starszym synu, tak pochłaniała ją niecierpliwa tęsknota, by złączyć się znowu z człowiekiem, który rzucił czar na jej młode lata.
Stefan bolał po stracie i ból ten, opanowany, lecz głęboki, nie opuszczał go ani na chwilę przez pierwszych kilka tygodni. W rozsianym świetle, sączącym się z perłową czystością przez białe obłoczki szczytowych okien, obchodził powoli długie galerie zapełnione arcydziełami linii i barw. Atmosfera tych miejsc tchnęła nieczułą pogodą doskonałości. Inni ludzie, których tu spotykał, wydawali mu się niezwykle mali, wyraźni i — chociaż w tłumie — niezmiernie samotni, jak gdyby zagubieni w świecie dziwów. Niezdecydowane ich kroki rozbrzmiewały, głośne, lecz nieważne, wśród znamiennego milczenia pamiątek pełnych chwały. Stefan błąkał się od sali do sali. Jego duża, niezgrabna postać w czarnym ubraniu przyciągała powszechną uwagę, a równocześnie wymykała się jej dzięki niespokojnej ruchliwości. Zjawiał się na mgnienie oka w drzwiach, przechodził przez wąską dal długich galerii, widywano go, jak przysiadał niedbale na jednej z kolistych kanap, po to tylko, by za chwilę wstać i ruszyć przed siebie z zapatrzonymi gdzieś i nie widzącymi oczyma. Szepty ubawionych przechodniów nie robiły na nim wrażenia. Nie słyszał ich. Pierwszy zew śmierci ożywia przeszłość na nowo i wywołuje z wielką wyrazistością wspomnienia z rumowiska rozbitych nadziei. Stefan wspominał — wprost widział — żałosne twarze zmarłych, którzy, jak sobie wyobrażał, umierali z jego imieniem na ustach. Zbroja jego sztuki, zbroja wypolerowana, nie do przebicia, nie splamiona niczym i twardsza niż stal, jak gdyby została zdarta zeń potężną dłonią, by ze złowieszczym chrzęstem opaść u jego stóp. Bezbronnego przebiło zatrute ostrze wyrzutów sumienia. Porzucił te dwa kochające serca dla rzeczy nieosiągalnej, dla ponętnych kłamstw, dla pięknej ułudy. Miał ochotę krzyknąć nieśmiertelnym dziełom sztuki: „Nie macie serca!” Do swych szczytnych aspiracji mówił: „Nie macie sumienia!” Do piękna: „Jesteś kłamstwem!” Do natchnienia: „Odejdź, nie wypowiedziawszy ostatniego słowa — bo nie stać mnie na dalsze ofiary.” W gorącości swego żalu, w szale wyrzeczenia rozpędził korowód uroczych zjaw, które przez tyle lat towarzyszyły jego życiu, i pozostał sam, zdjęty pokorą i zgrozą wobec okrutnej rzeczywistości swojej straty.
Ten stan udręki i samooskarżeń nie trwał długo — nie dłużej niż u innych ludzi. Brat pisał do Stefana listy, w których boleść synowska przeplatała się z rozsądną troską o ich wspólne interesy majątkowe. Ten młody człowiek miał usposobienie wesołe, praktyczne i sporo braterskich uczuć. Przejął po ojcu przedsiębiorstwo. Był przy tym postępowy i niewiele sobie robił z autorytetów. O gubernatorze prowincji wyrażał się ze zdumiewającą swobodą, że ma on popie oczy — co wszystko dostrzegą, i wilczy brzuch — który wszystko by pożarł. „Ale — dodawał — stać mnie na to, żeby mu napchać brzuch; uzyskałem już dzierżawę rządowych młynów. Zrobimy na nich doskonały interes. W przyszłym roku pojadę na Kaukaz jako dostawca wojskowy — i będziemy tam mieszkać w mieście, mój bracie, w wielkim mieście. Przyjedź i zamieszkaj z nami. Będziesz sobie malował Czerkiesów i gruzińskie dziewoje i dobrze na tym zarobisz, jeśli zechcesz. Mamy tu takiego jednego, co pojechał do Turkiestanu, aby malować tamtejszych dzikusów na kawałkach płótna czy nawet papieru, a teraz w Petersburgu każdy pędzi, ażeby to zobaczyć. Szczerą prawdę mówię! Sam widziałem ludzi, którzy o mało nie pobili się u wejścia. Pomyleńców nie brak w naszym kraju. Dlaczego nie miałbyś podebrać im trochę rubli? Ale i tak pieniędzy mamy dosyć. Połowa tego jest twoja. Znam się na interesach. Przyjedź i żyj razem z nami. Żona często o ciebie pyta, a bratanek twój zaczyna już chodzić. Nie ma na świecie kraju jak nasz. Przyjeżdżaj!”
Stefan, z listem w ręku, patrzył poprzez przestrzeń, i czas na kraj swego urodzenia. Majaczył hen w oddali ogromny, tajemniczy — i niemy. Stefan czuł przed nim lęk. On, który wśród najdoskonalszych wcieleń dojrzałej myśli szukał słowa, co otworzyłoby drzwi Niewiadomego, lękał się cichego świtu swego Życia. Nie tam! Nie tam!… Odpisał bratu: „Wrócić nie mogę. Nie zrozumiesz, choćbym ci próbował wyjaśnić. Wierz mi jednak, że wracać teraz, gdy oni nie żyją, byłoby czymś gorszym od samobójstwa, które jest niewybaczalnym grzechem. Chcę wiedzieć coś… nie pytaj co — co było wiadome pewnym ludziom, którzy pomarli nie ujawniwszy swej wiedzy. Póki nie dowiem się, wrócić nie mogę. Wolno mi, jak sądzę, mieć nadzieję, że gdy słowo, na które czekam, zostanie wypowiedziane, potrafię je zrozumieć. Nie gorsz się tym, co piszę. Nie pomogłoby to nic. A ty masz rację. Nie ma takiego kraju jak nasz ani ludzi podobnych nam — wieśniakom. Jesteśmy Bożymi dziećmi. Na razie małymi dziećmi. Jeżelibyśmy byli podobni do tych ludzi, wśród których teraz żyję, nie mógłbym mówić do ciebie tak, jak mówię. Jesteśmy braćmi. Różnimy się, lecz nawet nie rozumiejąc się wzajemnie, kochamy się i ufamy sobie. Nie gniewaj się. Jeżeli są jakieś pieniądze, napisz, ile przypada na mnie, bo chcę sobie ułożyć życie. Mógłbym na nie także zarobić, ale wtedy musiałbym wyrzec się moich nadziei. Wielu musiało to uczynić. Nie miałoby to wielkiego znaczenia, a jednak wszystko oddam, by wiedzieć. Kochaj nasz kraj, zachowaj prostotę serca, daną ci z łaski Boga, myśl o mnie często.” Brat w odpowiedzi nie krył swojego zdumienia, lecz pogodził się z wszystkim. Sprawy pieniężne omówił dokładnie i z wielką jasnością, tak że Stefan znalazł się, jeśli nie w posiadaniu fortuny, to w każdym razie w bardzo wygodnych warunkach materialnych. Trochę już przyszedł do siebie po straszliwym wstrząsie spowodowanym stratą, jakiej doznał. Ciemna przemoc bólu przeszła z biegiem czasu w chłodną szarość: w blady i oporny świt krótkiego dnia, który niepewną tylko niósł ulgę. W tym szarawym świetle Stefan widział, jak zwiewne towarzyszki jego życia wracają, dają znaki, uśmiechają się, wskazują przed siebie widmowymi ramionami; słyszał bezgłośny szept kuszących słów, wypowiadanych przez ich prześliczne, niematerialne usta. Musi iść naprzód! Zapłacił olbrzymią cenę za przywilej beznadziejnej walki. Czy beznadziejnej?… Gdy tak leżał na tapczanie z półzamkniętymi oczyma w ciszy swojej pracowni, cienie wieczoru gromadziły się dokoła. Dzień powoli dostrajał się do żałosnego tonu jego uczuć. Stefan wstał i zaczął przechadzać się bez określonego celu. Wielki pokój mieścił się pod dachem, który po jednej stronie schodził skośnie aż do podłogi i był przebity oszklonymi wylotami, przypominającymi pochyłe i przeświecające drzwi strychowe. Podszedł tam zgiąwszy się nisko, po czym prostując się wychylił tym samym głowę z okna. Przed sobą widział morze zlewających się w jedno dachów, a w głębi prostolinijne zarysy odległego budynku, który na tle chmurnego nieba symulował dostojne kształty greckiej świątyni. Tuż za nią krągławe kępy drzew jakiegoś parku, spośród których tu i ówdzie strzelała na kształt wieży pojedyncza topola, zdawały się protestować wzburzonym rozedrganiem swych falistych konturów przeciw sztywnej doskonałości tamtej blagi. Dokoła jego głowy stada wróbli ćwierkały napastliwie, skacząc wśród kominów. Świat wydawał się brzydki, szary i wypełniony nieznośnym jazgotem drobnych bezczelności, Stefan odstąpił szybko od okna, jak gdyby chciał uniknąć zetknięcia z czymś odrażającym. Przez długi czas pogrążony w myślach, to przechadzał się powoli, to zatrzymywał się bez ruchu przed płótnami, z których nadchodząca noc starła ślady jego upartych wysiłków ujawnienia własnej duszy sobie i światu. Myślał: „Teraz jest ciemno, ale jutro będzie znowu dzień. Nie znalazłem nauczyciela wśród żywych, a umarli mówić nie chcą. Dlaczego?… Złożyłem im straszliwą ofiarę z dwojga ludzkich serc. Czy to nie dosyć? Czyżbym był niegodny? Ha! Któż to wie? A jednak, a jednak czuję…”
„No dobrze — mruknął kiwnąwszy ręką w stronę niby—świątyni, gdzie nieśmiertelne arcydzieła ukrywały swoje sekrety, obojętne na nieszczere zachwyty ślepców. — No dobrze. Bądźcie sobie nieme. Głos wasz byłby ostatecznie tylko ludzkim głosem. Zwrócę się do pierwowzoru, z którego się wywodzicie, do źródła wszelakiego natchnienia…” Po chwili bąknął niewyraźnie: „Natura”, jak gdyby zawstydził się, że używa tego sprofanowanego słowa, słowa zszarganego przez tyle ust — dla przyodziania boskiego kształtu Idei, straszliwej, nieobojętnej i brzemiennej udręką.
Wyjechał niespodziewanie, nie pożegnawszy się z nikim, nawet nie usiłując uścisnąć zawsze skorych do uścisku dłoni swych przygodnych towarzyszy; wyjazd Stefana omawiano z tego powodu szeroko, dodając za każdym razem do jego imienia epitet „wstrętny plutokrata”, nie dłużej zresztą niż przez tydzień — to znaczy do czasu, gdy zapomniano o nim zupełnie. Nie należał do ludzi, którzy zostawiają ślad w umysłach swoich współczesnych; albowiem, dziwny odmieniec, nie został obdarzony ową przymieszką pospolitości, która czyni wszystkich nas braćmi — a niektórych spośród nas nawet braćmi sławnymi. Jego dzieło nie było jeszcze dokonane, a jego usta nieme — szedł uparcie swoją drogą, poprzez tłum rówieśników, nie osiągając celu i nie pozostawiając po sobie śladu, chyba że lekkie uczucie wrogości, wzbudzone w niektórych dobrze ugładzonych głowach, można by poczytać za pamiętne wyróżnienie.
Wyruszył znowu na południe. Ale omijał tym razem miasta i przyglądał się nieosłoniętemu obliczu ziemi. Z okien wygodnych hoteli z niechęcią patrzył na góry. Odpychały go. Wydawały mu się nieczułe i złe jak wspaniałe pomniki, wzniesione na cześć szaleństwa i gwałtów jakiejś ciemnej i groźnej przeszłości. W górskich kotlinach brakowało mu powietrza, a wschody słońca, oglądane z wyniosłych turni, na które wspinał się w swoich poszukiwaniach, odsłaniały jego oczom jeno bezładną ciżbę szczytów, których kształty były równie fantastyczne i bezcelowe jak gorączkowy sen. Stwórca cisnął i ugniótł tę udręczoną cząstkę wszechświata gniewną dłonią czyniąc z niej beznadziejne pustkowie: odrażające i nieme.
Stefan porzucił szczyty gór i poszukiwał natury pod innymi postaciami. I zobaczył ją umytą, umiecioną, przystrojoną i zamkniętą w ogrodzenia; nienaturalnie harmonijną lub też nienaturalnie rozwichrzoną na podobieństwo wyrafinowanej aktorki, grającej rolę Cyganki, u której zapach sztucznych perfum zalatuje spod schludnych i malowniczych łachmanów. Nawet w miejscach najbardziej odludnych i dzikich, w których ustawiał swoje sztalugi, ręka człowieka zdawała się wznosić nieprzebyty mur pomiędzy nim a Stwórcą. Ogarniało go zniechęcenie. Wreszcie skierował się na zachód, ku morzu.
Tam otwarty szeroko horyzont rozczulił go, jak rozczula zmęczonego podróżą i zniechęconego wędrowca otwarcie kochających ramion w powitalnym uścisku. Przez wiele następnych dni przebywał na wybrzeżu, upajając się nieskończenie zmienną monotonią bezmiaru. Wzruszała go myśl, że oto w końcu stanął u progu miejsca zamieszkanego przez wzniosłe idee. Brał w swoje posiadanie zwiewne piękno wschodów i zachodów z zachłannością złodzieja i determinacją korsarza. Zdawało mu się, że nikt nie dostrzega w nich tego, co on dostrzegał, i to chłonięcie głębokich wrażeń na ludzkich oczach darzyło go ostrą radością niedozwolonej zdobyczy. W mgliste wieczory, gdy napatrzył się, jak ostatnie błyski bezpromiennego ognia nikną w fioletowych oddalach morza, pozostawał wśród gęstniejącego mroku i przysłuchiwał się żarliwie miarowemu uderzaniu bałwanów. Wierzył, że w tym otoczeniu przyjdzie do niego słowo, słowo upragnione, wymodlone, przyzywane; słowo, które obdarzy życiem, obdarzy kształtem niespełnione tęsknoty jego serca. Ale mijały tygodnie, stępiając ostrą radość nadziei. Rzeczy wielkie, nieograniczone, nieskończone dla niego miały swój kres i granicę; i przemówiwszy na krótko głosem gromu, pogrążyły się w surowym i nieprzeniknionym milczeniu. Czekał cierpliwie, pokornie. Wreszcie z westchnieniem: „Nie tutaj! Nie tutaj!”, odwrócił się od kapryśnego morza.
Ogarnęło go uczucie smutku, przygnębienia, niepewności; tak czuje człowiek, zdradzony przez najukochańszego z przyjaciół. Zaczął niedowierzać całemu światu i naturalnie pomyślał o nieponętnym bezpieczeństwie zupełnej samotności. Śnił o bezkresnych pustyniach, lecz poza trudnością życia na nich — lękał się nowego zawodu. One również będą przemawiały językiem wspaniałych obietnic po to tylko, by w końcu zepchnąć go ze szczytu jego nadziei. Nie chciał wystawiać się raz jeszcze na próbę omal że nie do zniesienia, na rozczarowanie, które mogło na zawsze obedrzeć go z resztek wiary. Wolał zimne milczenie, zupełne milczenie niż niedokończone melodie zawiedzionych nadziei. Postanowił wrócić do miast pomiędzy ludzi; nie ze względu na to, co poeta powiedział o samotności wśród tłumu, lecz wiedziony wewnętrznym poczuciem, że różni się od większości swych bliźnich. Usunie się w cień niechęci, jaką wzbudzał w ludziach, i będzie w nim żył bez go ryczy i w spokoju. Lubił ich zresztą. Wielu spośród nich lubił nawet bardzo, ale nic nie napawało go tak mocnym poczuciem własnej osobowości (cokolwiek by o niej sądzić — wcale nie uważał się za kogoś lepszego — był tylko inny) jak zetknięcie z utajoną wrogością otoczenia. Postanowił spróbować Paryża i wyruszył natychmiast.
Stefan odwiedzał Paryż już przedtem, w drugim roku swych podróży, i przebywał wtedy przez kilka miesięcy w siedzibie cyganerii — tym osobliwym, świętym kraju sztuki, opuszczonym przez jej arcykapłanów; w tym kraju, gdzie wiara jest prawdziwa, a bluźnierstwa szczere; gdzie w środku walki o nieśmiertelną prawdę siedzą bezduszne bożki w pozach bezmyślnych i uroczystych, przyglądając się z ironiczną aprobatą, jak podniecony tłum neofitów znosi paliwo na niegasnący ogień świętego znicza. Jest to kraina oślepiającej jasności i pokracznych cieni; kraina głośna od fanfar bezwstydnej pewności siebie, a równocześnie wymowna szeptem uczciwych nadziei i szlachetnych usiłowań; westchnieniami po nie mniej szlachetnych upadkach; po rozczarowaniach bynajmniej nie przynoszących wstydu. Nad tym wszystkim wisi gęsta chmura dymu świętego ognia, podsycanego wciąż przez nowych wyznawców; a zewnętrzny świat patrzy ze zgorszeniem na odrażającą czarną zasłonę, poza którą kryje się tyle światła, wiary, ofiar: ofiar z młodego życia, z wypalonych serc, z niejednej świetnej przyszłości — z niemałej liczby przekonań!
Stefan nie chciał przekraczać ponownie granic królestwa cyganerii. Nie zdoławszy dokonać niczego, co byłoby usprawiedliwieniem jego mglistych pragnień, uważał w prostocie serca, że jest niegodny bliższego współżycia z tymi ludźmi, których dążeniom przyświecały cele o ileż bardziej wyraźne. Nie miał wśród nich przyjaciół; w ogóle nie zależało mu na nawiązywaniu przyjaźni; obawiał się zaczynać na nowo uprzykrzoną serię nieporozumień, kończących się niesmakiem. Jeśli kto zechce przyjść do niego — powita go rad. Tymczasem zamierzał trzymać się z dala i czekać. Nikt nie przyszedł. Przez miesiące żył samotnie; trochę malował, usiłując znaleźć formę, zanim nauczy się panować nad treścią; słuchał wewnętrznych głosów. Życie bezowocne, bezradosne, lecz spokojne.
Na skraju Passy Stefan znalazł niemal idealne schronienie. Był to pawilon wznoszący się w podwórzu nowoczesnego domu, którego zniszczona fasada doskonale godziła się z niechlujnym wyglądem ulicy. Sam pawilon, znacznie wcześniejszego pochodzenia, był prawdopodobnie pozostałością jakiegoś bardziej dostojnego budynku i składał się z parteru i jednego tylko piętra. Na parterze mieściły się trzy pokoje, w których mieszkał Stefan. Szerokie, kamienne schody prowadziły stamtąd do wielkiego pokoju na piętrze, rozciągającego się nad całym parterem. Wyglądał on jak sala balowa — wygnanka ze znacznie świetniejszych rejonów; jego siedem okien wychodziło na trójkątną resztówkę ogrodu, który kiedyś musiał być rozległy, teraz zaś mógł ledwie pomieścić trzy czy cztery drzewa, żyjące tu jak w więzieniu pomiędzy wysokimi, ślepymi ścianami sąsiednich domów. Blade ich listowie grało pod oknami pawilonu zmiennymi odcieniami zieleni, która miała w sobie wzruszającą bladość i delikatność wątłych dzieci miasta. Światło słoneczne zatrzymywało się na gałęziach, nie przenikając niżej i wpadało jedynie do wnętrza pracowni, rzekłbyś, ciekawe, jakie to wizje światła i kolorów snują się po głowie niespokojnego i samotnego człowieka. U dołu, w wilgotnym i jednolitym cieniu, pieniła się trawa, silna i zaborcza ponad opuszczonymi resztkami dawnego piękna — pokrywając ziemię grubą, bujną warstwą, w triumfalnym rozroście bliźniaczo podobnych pędów, które tłoczyły się niskie, zbite, żywotne u podnóża strzelających w górę pni drzewnych; trawa niezwyciężona, rada ciemności, odbierająca pożywienie korzeniom, dusząca wątłe drzewa, które nawet tam walczyły bohatersko, by utrzymać swe korony w świetnym blasku słońca. Pośród gałęzi żyła sobie gromadka kosów, która, pewnie za brak manier, została wysiedlona ze zdyscyplinowanej wspólnoty ogrodów La Muette. Gromadka ta wiodła bezładne, hałaśliwe, roztrzepotane i rozśpiewane życie, przelatując wciąż tam i z powrotem przed oknami pawilonu do swych nędznych i brudnych gniazd; i pewnie dziwiła się, może nie bez współczucia, tej ogromnej klatce z kamienia, gdzie mieszkało wielkie, biedne stworzenie, które nie umiało ani latać, ani gwizdać, ani śpiewać.
Tylko dwa okna wielkiego pokoju wyglądały na podwórze — ogromne okna od sufitu do podłogi, chronione ozdobną kratą z kutego żelaza, która krętymi arabeskami swego wzoru wznosiła się na wysokość łokci stojącego człowieka. Podwórze było żwirowane, wzdłuż skrzydeł zaś głównego budynku biegły w lewo i w prawo chodniki z płyt kamiennych. W środku okrągła kępa rozkwitłych krzewów, służących niegdyś do ozdoby i objętych kamiennym murkiem, bujała teraz dziko, ciesząc się nieskrępowaną swobodą. W głównej, najwyższej części budynku szeroki, sklepiony wjazd dla wozów prowadził na ulicę. Przez ten wjazd, przez podwórze i aż pod same okna pracowni Stefana płynął mocny zapach pomarańcz, niosąc z sobą między ceglane mury i okopcone krzewy romantyczną wizję ciemnego listowia i złotych owoców, ciepłych powiewów i słonecznego blasku w szumiących gajach Południa. Na zewnątrz turkotała, huczała, wrzeszczała ulica: ruchliwa i nieprzyjemnie głośna. Wewnątrz panowała cisza, pełna zapachów, ledwie zakłócona słabym stukaniem młotka Ortegi. Od czasu do czasu, mniej więcej raz w tygodniu, ciężki wóz zatrzymywał się przed bramą i na podwórze wjeżdżały skrzynie pomarańcz na grzbietach tragarzy, którzy biegli niemal wpół zgięci pod ciężarem i zrzucali go z głuchym stęknięciem. Wtedy cienki głos Ortegi rozbrzmiewał przez cały dzień, sypiący słowami, podniecony i ważny. Chwilami zagłuszały go ostre tony piskliwych łajań, dochodzące z wjazdowej sieni. Pisk wybuchał gwałtownie, rozdzierał powietrze okrutną pasją swej złości i kończył się przeciągłym crescendo szyderczych okrzyków:
—Oni cię zrujnują, i to pod twoim nosem! Patrz na tego człowieka, José! Ty nic nie widzisz! Ja go nauczę! Spojrzyj przecież! Wszystkie te pomarańcze… Sanctissima… No, patrz! Ach, ty!! José!
Ortega, nie ogolony i brudny, dreptał dokoła na swych chudych nogach to w tę, to w tamtą stronę, jak człowiek w najgłębszym strapieniu. A kiedy łajanie raptownie ustawało, dawał się słyszeć jego cienki, piskliwy głos, falujący z emocji i przekładający czułym tonem:
— Ależ, Dolores!… Daj spokój… Daj spokój, Dolcita!… Najdroższa moja!
Ci Ortegowie byli właścicielami domu, a raczej dom należał do męża, sprawowała w nim zaś żelazną władzę wiecznie poirytowana żona. Mieszkali tam od szeregu lat. Niebieski szyld ponad oknami parteru ogłaszał, że J. Ortega sprzedaje tutaj hurtowo pomarańcze, oliwki i wino; szyld zdążył już spłowieć od deszczów wielu jesieni, zanim Stefan znalazł w wewnętrznym pawilonie spokój po swoich długich wędrówkach. Ortegowie mieli się dobrze. José, jeden z trojga dzieci dostatniego baskijskiego rolnika, wywędrował wcześnie w świat, szukając sławy wojennej w szeregach wojsk kolonialnych. Kiedy powrócił, znalazł sobie w Sewilli żonę, a później po licznych przemianach losu, z dala od rodzinnego kraju, dorobił się handlem także majątku, który jemu całkiem słusznie wydawał się fortuną. Brat jego — cudowne dziecko rodziny — został księdzem i miał teraz pod swoją pieczą garstkę ognistych dusz baskijskich, które usiłował utrzymać na drodze cnoty za pomocą srogich piętnowań, groźnych przestróg i ponurego fanatyzmu. Świata zupełnie nie znał i nienawidził go jako gościnnego terenu harców szatana. Nawet niecnemu słońcu ledwie mógł wybaczyć, że przez jakieś niepojęte przeoczenie Stwórcy świeciło zarówno wiernym, jak i złoczyńcom.
Ksiądz był wysoki, chudy, o wąskim czole i ascetycznej, grubo ciosanej twarzy. Żył w otoczeniu swoich zapalczywych i nie znających, co to strach, parafian, poważany, podziwiany i słuchany, gdziekolwiek się pojawił — nieznużony gorliwiec w wytartej, czarnej, ciasnej sutannie wśród niefrasobliwych grzeszników. Zawsze gotów, dla pobicia zła i błędu, porwać się z groźnego i skupionego milczenia — niby miecz dobyty z pochwy w ręku nie wybaczającego Boga.
Mistyczny fanatyk, który wśród mroków nocy miewał wizje, a w ciszy płonych pagórków słyszał wołania; który, żyjąc między prostymi ludźmi, był pewien, że żyje w świecie zamieszkanym przez potępione dusze. Człowiek głęboko wierzący, który walczył o swą wiarę w zapadłej i jałowej kotlinie Pirenejów, zdzierając swoje nieustępliwe serce gniewem, upokorzeniami i goryczą własnej nieudolności w tej straszliwej rozprawie ze zwycięskim Niszczycielem ludzkiego rodu.
Siostra, najmłodsza z trojga dzieci, wyszła za mąż za górala, posiadacza spłachetka ziemi i rozpadającego się kamiennego domku, który stał w ciasnej i nieurodzajnej dolinie, zasłanej szarymi głazami. Góral, przystojny, krzepki i ogorzały, szedł przez życie śpiewając; był to rojalista, przemytnik i wesoły kompan, ogólnie lubiany przez tych ludzi z gór, którzy każdego dnia gotowi byli oddać życie za swego króla i swoje fueros*[1]. Pewnego wieczoru wyszedł z karabinem w ręku, śpiewając, ku purpurowej gmatwaninie niebosiężnych szczytów i nigdy nie wrócił. Niewątpliwi...
legi007