Drzewiński Andrzej - Forsa.doc

(213 KB) Pobierz

Andrzej Drzewiński       

Forsa

 

Leżałem w fotelu sterowniczym próbując policzyć, który to raz z rzędu mam okazję lądować na planecie z ciążeniem powyżej 0,5 g. Wychodziło mi, że gdzieś sto osiemdziesiąty. Jednocześnie wynikało stąd, że popadam w głęboką rutynę. Podobno najmniej wypadków mają piloci około setnego lotu. Wcześniej nie mają doświadczenia, a później gubi ich zbytnia pewność siebie. Ja chociażby, od dawna przestałem zakładać hełm, który i tym razem leżał grzecznie koło fotela.

    Zaskrzypiało w głośniku. Jak już miałem okazję się przekonać, głos kapitana Jovela nabierał miłego tonu tylko w czasie golenia.

    - Na którym stanowisku kazali ci siadać?

    - Na czwórce - odpowiedziałem i przerzuciłem kolejny przełącznik, gdyż komputer kończył manewr wejścia.

    - Ląduj na dwójce. Maks mówi, że jest wolna. Uśmiechnąłem się pod nosem na myśl, czego to się nie robi, aby wykołować konkurencję.

    - Słyszałeś?

    - Jasne. Tylko w razie czego mieliśmy uszkodzenie przystawki.

    Zaśmiał się chrapliwie.

    - Dobra jest, może być przystawka - dodał i wyłączył się.

    Parę sekund później ukazał się na ekranie zarys Strobos. O ile pamiętałem, kosmodrom siedział dokładnie w środku miasta. Było ono klasycznym kompleksem handlowym. Całe wkopane w skałę, z wielkimi płaszczyznami baterii słonecznych nakierowanych ku gwieździe gdzieś o połowę większej od ziemskiego słońca. Mimo braku lokalnych surowców założona przed czterdziestu laty baza rozrosła się do kilkunastotysięcznego ośrodka, który magazynował maszyny dla trzech sektorów galaktycznych, nie licząc przygodnych statków. Podobno magazyny na Strobos były największymi, jakie Ziemia gdziekolwiek postawiła.

    Plama kosmodromu ciemniejąca pośrodku ekranu była dowodem dobrej pracy komputera naprowadzania. Niemniej, dla pewności, trzymałem ręce na pulpicie i dziesięć sekund przed kontaktem przełączyłem się na naprowadzanie ręczne. Niedostrzegalny ruch i najbezczelniej w świecie stałem już świecą nad drugim stanowiskiem. Dyżurny kosmodromu ocknął się dopiero, gdy łapy mojego transportowca wdepnęły w ceramikę lądowiska.

    - Co robicie, do cholery?! - zajazgotał ekran. ~- Mieliście lądować na czwórce.

    Odwróciłem twarz do kamery.

    - Na czwórce? Przecież było, że na dwójce.

    Facet za szklaną szybką spurpurowiał.

    - Co, może macie przystawkę zepsutą?

    Głos ociekał szyderstwem, lecz ja schyliłem głowę, jakbym usłyszał wielce głęboką myśl.

    - Słusznie - puknąłem się w czoło. - Ona już kilkakrotnie nawalała.

    Łącznościowiec zabulgotał.

    - Ale w końcu, co to za różnica? - dokończyłem rozłączając się.

    Cóż mu mogłem więcej powiedzieć. Obydwaj wiedzieliśmy, że statki lądujące bliżej portu są szybciej rozładowywane.

    Parę godzin później, gdy Jovel zwycięsko zakończył potyczki z nadzorem, poszliśmy do mesy, która w takich chwilach służyła za kantorek wypłat. Jako że na następny ładunek armator kazał czekać tydzień, szczególnie potrzebna była forsa. Większość rozrywek w Strobos była bez niej nieosiągalna. Jak zwykle pobrałem jedną czwartą wypłaty, zostawiając resztę na procent, i o wiele spokojniejszy, niż moi radośni kumple, udałem się na zwiedzanie miasta.

    Po wyjściu z portu miałem do wyboru trzy ruchome chodniki i dwie estakady, sądząc z mrugających neonów prowadzące na poziom miejski. Wolałem jednak wybrać wygodniejsze rozwiązanie. Niedaleko wyjścia, przy fantazyjnie wykręconej rzeźbie, stało kilka wozów dostawczych. Jak obok każdego większego portu kierowcy starali się złapać kogoś na kurs. Facet o źle dobranych szkłach kontaktowych, jedno oko miał zielone, a drugie piwne, zgodził się pojechać do taniego hotelu z miłą, jak twierdził, obsługą. Przez tunel obwodowy dotarliśmy na miejsce po piętnastu minutach.

    Chuda jak kij blondyna, o bujnych piersiach rozwiniętych najwyraźniej pod wpływem zastrzyków, zadała kłam stwierdzeniu o miłej obsłudze. Gdyby nie to, że koja na statku obrzydła mi zupełnie, kto wie, czy nie wypiąłbym się na jej hotel. Jako że pokój miał być przygotowany za kilka godzin, zostawiłem bagaż w depozycie i ruszyłem zwiedzić poziom.

    Nad traktem dla pieszych wisiało iluzoryczne sklepienie i sądząc z barwy nieba było późne popołudnie. Mijane sklepy, bary i punkty rozrywki godnie się prezentowały, zarówno liczbą jak i wystrojem. Wszedłem do knajpki, której wejście imitowało jaskinię obitą czerwonym pluszem. W pseudoskalnych zagłębieniach tkwiły stoliczki mające, był to charakterystyczny szczegół, po dwa siedziska. Usiadłem przy tym, który stał najbliżej, o dziwo, autentycznego zespołu.

    - Koniak naturalny i kawę - poleciłem do wazonika pełniącego zarazem rolę mikrofonu.

    Zgrabna panienka w przezroczystym uniformie przyniosła to, co zamawiałem, tylko w podwójnej ilości. Gdy usiadła, kładąc mi nieomal stópkę na kolanach, zrozumiałem, do jakiego lokalu trafiłem.

    - Mm... - mruknęła zachęcająco. - Co cię sprowadza do Strobos?

    Łypnąłem wokół oczyma, ale z racji wymyślnie pofałdowanej podłogi nie dostrzegłem nikogo. Tylko od orkiestry błyskały refleksy światła i stojący tam faceci pociągali z ustawionych na podłodze szklanek.

    - Dlaczego się nie odzywasz? Jeśli ci się nie podobam, bądź chcesz coś ekstra, powiedz.

    Miała drobną twarz, mikroskopijny nosek i oczy jak bławatki. Gdybym ją spotkał winnym czasie i w innym miejscu, to kto wie.

    - Nic z tego, mała - odrzekłem i uniosłem kieliszek. Wypiła posłusznie i rozpinając guzik pod moją szyją spytała.

    - Dlaczego?

    - Jestem zmulizowany - odparłem swobodnie, mimo, że gębę musiałem mieć jak krwawy befsztyk.

    Odsunęła się i marszcząc brwi obejrzała mnie od stóp do głów. Następnie, ruchem szybkim jak grom, uczyniła rzecz, której nigdy bym się nie spodziewał. Krótko mówiąc, położyła dłoń tam, gdzie temperatura męskich uczuć najwyraźniej się okazuje. Zdrętwiałem cały, lecz zaraz, świadom własnych możliwości, rozluźniłem ciało i obserwowałem autentyczny smutek malujący się na jej twarzy.

    - Jeśli nie jesteś impotentem, to faktycznie masz rację.

    Zabrała dłoń i dopiła resztkę alkoholu.

    - Żona tak cię załatwiła?

    Skinąłem głową.

    - Przyszła żona.

    Jej błękitne oczy prawie że napełniły się łzami.

    - To świństwo i egoizm zabierać mężczyźnie co ma najcenniejsze.

    Nie miałem ochoty na dyskusję, lecz niecodzienność rozmowy bawiła mnie.

    - To tylko czasowo.

    - Nieważne - odparła zbierając szkło. - To świństwo. Ale teraz, kochany, zapłać i idź sobie do innego lokalu.

    Musiałem być zaskoczony, gdyż przesunęła paznokciem po mojej szyi w sposób szczególnie frapujący.

    - Jesteś fajny chłopak, ale nie możesz blokować stolika.

    Wcisnąłem do jej szczupłej dłoni o ruchliwych palcach banknot na okrągłą sumę i ruszyłem ku wyjściu. Idąc usłyszałem głośny motyw grany przez zespół muzyczny, jakby na pożegnanie. Kłębiące się w jamkach pary nie przerywały sobie rozrywki.

    Przy samych drzwiach lokalu napotkałem niespodziewaną przeszkodę. Był nią muskularny mężczyzna o czarnych, wręcz smolistych włosach, który z parą wykidajłów tworzył istną figurę Laokoona. Poprzez jęki i poświstywania dobiegały głosy cerberów, którzy domagali się opłaty za wiadome usługi, czego siłacz stanowczo odmawiał. Tłumaczył się przy tym niefachowością personelu. Ta rycząca kotłowanina korkowała drzwi tak skutecznie, że chcąc nie chcąc musiałem interweniować. Pierwsze słowa świadczyły, że jestem w nastroju filantropijnym.

    - Puście go, ja zapłacę.

    Sądząc po minach, najbardziej zaskoczony był siłacz.

    Cerber, ten z podbitym okiem, przykuśtykał do mnie.

    - Sto dziesięć - warknął, jakbym rzeczywiście był mu winien.

    Zapłaciłem i popchnąłem oszołomionego rozrabiakę ku drzwiom. Wypadając na trakt chwycił się stojaka reklamowego i fioletowy w świetle neonu przyglądał mi się badawczo.

    - Przecież ja cię nie znam - stwierdził i o mało nie stracił równowagi.

    - Nie szkodzi - odparłem. -Zaraz możemy to nadrobić. Objąłem ramieniem tego prawdziwego, niezmulizowanego faceta i potoczyliśmy się traktem ku przyjemniejszej przystani. Ponad nami na wygaszonym niebie wiła się orgia neonów.

Był to chyba najpodlejszy bar w całym Strobos. Sądząc po twarzach, przychodził tu tylko personel pomocniczy z transportowców. Szafa grająca żałośnie buczała, ale nikomu nie chciało się ustawić nowego programu. Stanowczo większe zainteresowanie wzbudzał stereoekran z fikającymi dziewczynkami. W zależności od posiadanej forsy gówniarze szli stąd do zimnych łóżek albo do takich lokali, jaki niedawno opuściłem.

    Usiedliśmy w rogu sali, możliwie jak najdalej od kłębowiska. Od biedy można się było usłyszeć. Niestety, Colins w godnym pozazdroszczenia tempie doprowadzał się do stanu samoupojenia i stawał się coraz mniej komunikatywny.

    - Mój drogi, teraz nie ma życia... - bekał do ucha, jeszcze bardziej ostudzając mój zapał do przebywania z surowym i prostym facetem.

    - Co narzekasz, ja też pracuję na statku.

    Zamachał rękoma.

    - E... tam. Jesteś pilotem?

    Skinąłem głową.

    - Gdybyś był mechanikiem jak ja, to byś inaczej śpiewał - ryknął przekrzykując gwar baru.

    Poniekąd miał rację, przez ostatnie trzy lata chyba ani razu nie miałem styczności z obsługą. Postanowiłem zmienić temat.

    - A co przedtem robiłeś?

    Twarz rozlała mu się w grymasie satysfakcji.

    - Boksowałem.

    Mruknąłem zaskoczony.

    - Klasycznie czy dublowo?

    Podrażniony łyknął z butelki.

    - Tylko dublowo, klasycznie może byle frajer. Przerwaliśmy, gdyż obok nas zaczęło się przepychać dwóch szczeniaków. Colins wstał, zatoczył się i jakby na pokaz, dwoma ciosami rzucił chłopaków na ścianę. Bez szemrania zmyli się w drugi koniec baru. Klienci z pobliskich stolików również zerknęli z większym szacunkiem.

    Dobre, nie? - spytał i z fantazją zamówił coś na ząb, naturalnie na mój rachunek.

    Poklepałem go po ramieniu.

    - Klasycznie też potrafisz - pochwaliłem.

    Trafiłem w czuły punkt, gdyż napiął się jak paw.

    Znów łyknął, a potem rąbnął się w klatkę, aż zadudniło.

    - Co mam nie potrafić. W końcu robiło się dla Union Sport.

    Zainteresował mnie autentycznie.

    - Ho, ho... to duża firma.

    - A jak! - znów rąbnął się i niezgrabnie wyciągnął z - pudełka wykałaczkę. - Dziesięć lat tam robiłem. Ja sam! Słyszałeś o Premii Światowej?

    Zrobiłem ruch, mogący wszystko znaczyć.

    - Dwa razy, słyszysz? - walnął dłonią w stół. - Dwa razy ją miałem.

    - Dlaczego z tym skończyłeś?

    Spojrzały na mnie z wyrzutem jego zamglone oczy.

    - Dziewczyna. Taka supersexy, ale wiesz... - zamachał ręką. - Całkowicie wstrzemięźliwa.

    Rozumiesz? Rozśmieszyło mnie to zestawienie.

    - Jasne. Tylko że nigdy takiej nie widziałem.

    Chyba nie usłyszał, gdyż skończył się pokaz na stereoekranie i tłuszcza gromadnie obstąpiła kontuar. Huczeli przy tym jak wodospad.

    - Tylko trzy lata z nią byłem - dobiegły mnie słowa.

    Potem wyrzuciła mnie na ulicę.

    - Nie mogłeś wrócić do boksu?

    Ręce, o które opierał głowę, rozjechały się i wyrżnął podbródkiem o blat.

    - To się nie da - mówił masując szczękę. - Do firmy po przerwie nie przyjmą.

    - Trzeba więc było samemu. Na każdych zawodach fiest miejsce dla amatora.

    Jego oczy błysnęły kpiną.

    - Gówno prawda.

    - Jak to? Przecież sam widziałem.

    - E... tam. Wystąpić to sobie może każdy, ale czy widziałeś kiedyś, aby taki amator wygrał? - zmrużył chytrze powieki.

    Krótka praca mózgu nie znalazła takiego przypadku.

    - Widzisz - szturchnął mnie palcem. - Tak sprawa wygląda.

    - To znaczy? - spytałem trochę głośniej, niż chciałem.

    Odchylił się w krześle i dłubiąc między zębami oglądał moją fizjonomię. Wyglądał, jakby miał przebłysk trzeźwości.

    - A powiem ci, panie pilot. Niech mnie diabli, ale powiem - stwierdził wreszcie, osuszając do dna butelkę.

    Nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale przeczucie kazało zamówić jeszcze jedną flaszkę. Przyjął to jako rzecz zrozumiałą.

    - Powiem, mimo że mi nie wolno. Ale dzisiaj mam gdzieś to całe sukinsyńskie Union Sport - zaczął i ścisnął pięść w kułak. - Ty wiesz chociaż, jak wygląda aparatura ringu dubletów?

    - Tak mniej więcej.

    Skrzywił się pogardliwie.

    - Załóżmy. Więc wiesz, że sygnały sterujące wychodzą z kabin i idą do robotów.

    Skinąłem.

    - Jak sądzisz, co by się stało, gdyby podłączyć się do toru tamtego frajera i podsłuchiwać jego rozkazy.

    Oczy musiałem mieć w tej chwili jak salaterki.

    - Ale przecież to za mało czasu.

    - Gówno prawda. Jeśli masz mikrokomputer, to słyszysz rozkaz w tym samym momencie, co przeciwny robot. Jak masz refleks, to zawsze zdążysz się zasłonić przed każdym ciosem.

    - Wiem wcześniej, gdzie tamten uderzy?

    Klepnął mnie, cudem nie urywając ramienia.

    - Otóż to. Zaczynasz kapować.

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin