Drzewiński Andrzej - Odnowa.doc

(44 KB) Pobierz

Andrzej Drzewiński       

Odnowa

 

Epizod pierwszy

    Zapadła noc: W górze przez zamglone szyby migotały światełka gwiazd. Wiatr pędził tabuny pierzastych chmur wspaniale fosforyzujących na ciemnym niebie. Czasza Księżyca, to znikała, to ukazywała się w całej swej krasie. Artur powoli oderwał wzrok od tego widoku. "Już czas" - pomyślał patrząc na cyferblat budzika stojącego na komodzie. Ostrożnie podniósł się i podszedł do stolika, skąd chwycił przygotowany przedmiot. Uchylone drzwi skrzypnęły. Zastygł w bezruchu. Nic, cisza. Tylko w kącie słychać było chrapliwy oddech. Szedł w tym kierunku. Już był obok. Oparł się o krawędź lóżka starając się jak najdokładniej umiejscowić położenie śpiącej osoby. Tak, to tu. Jeszcze raz wszystko sobie powtórzył i głęboko odetchnął. Potem uniósł obie ręce w górę i z wykrzywioną twarzą z całej siły opuścił młotek. Coś głucho chrupnęło. Nastąpiła cisza. Na szczęście nie cierpiał. Już po wszystkim, pomyślał. Uklęknął na podłodze i położył splecione dłonie na kancie łóżka. Zaczął się modlić. Na podłogę cicho kapała krew. Księżyc, który znów wyjrzał zza chmur, odbijał się skarlały w małych zwierciadełkach kropel.

Epizod drugi

    Marlow jak zwykle patrolował południowy odcinek nadbrzeżnego pasa Florydy. Spokojnie trzymał w lewej ręce wolant. Pod nim przesuwał się białobrunatny piasek plaży. Morze było spokojne. Fale leniwie wpełzały na brzeg, aby potem równie niechętnie zsunąć się do morza. Horyzont był pusty. Za pięć minut kończy mu się lot i wraca do bary, gdzie czeka go filiżanka gorącej kawy. Z rozmyślań wyrwał go zbliżający się szum. Odwrócił głowę. Od strony słońca z pułapu 200 leciał do niego samolot. Dziwne - pomyślał. Wytężał wzrok, ale nic nie mógł dojrzeć: Morze jarzyło się tysiącem słonecznych odblasków. Zmrużone oczy zaczęły go piec. Skręcił głowę i powoli przełożył samolot na lewe skrzydło. Już po chwili leciał kursem zbieżnym. Tak, nie pomylił się, to ten sam typ co jego patrolowiec. Pomachał skrzydłami i zaklął patrząc na rozwalone radio. Dziesięć minut temu coś w nim trzasło i zamilkło na amen. Próbował je naprawić we własnym zakresie, ale to musiało być coś bardziej poważnego. Postanowił to odłożyć do powrotu do bary. Teraz tamten samolot już prawie podlatywał do niego. Pewnie zauważyli, że coś się stało z łącznością i wysłali drugi samolot dla sprawdzenia. Starał się odcyfrować jego znaki rozpoznawcze, które teraz znajdowały się w cieniu. W dole błyszczało morze. Nagle tamten zaczął nurkować w jego stronę.

    - Co robisz?! - krzyknął - co robisz Peter, rozwalimy się! Nic nie rozumiał, gdyż znaki rozpoznawcze były znakami samolotu jego kumpla.

    - Boże, zwariował! - ryknął, gdy zobaczył dwie smugi mijające jego kadłub.

    Wiedział, że takie smugi pozostawiają pociski rakietowe F-3 o dużej sile rażenia. Gwałtownie szarpnął wolant i zszedł w piekielnie ostrą pętlę, lecz było za późno. Następne pociski uderzyły bezpośrednio w jego kabinę. Poczuł okropny ból i tylko jeszcze przez moment widział gwałtownie rosnące fale.

Epizod trzeci

    Khango skradał się bezszelestnie. Ostrożnie stawiał swe bose stopy na barwnym poszyciu dżungli. Przepełzał pod zwalonymi pniami i ostrożnie omijał wiszące liany. Za jego plecami wstawało słońce. Już niedaleko widać było pierwsze zabudowania wsi, słychać szczekanie kundli. Wkrótce był u celu.

    Przed nim było wejście do chaty, bardziej okazałej niż inne. Wyjął zza przepaski dmuchawkę i ostrożnie wsunął do niej zatruty kolec przyozdobiony kępką piór. Czekał. Słońce wzniosło się w górę o dwie dłonie, gdy zasłona przy wejściu poruszyła się. Wyszedł spoza niej barczysty murzyn. Stanął na progu, przeciągnął się i podrapał po kołtunie. Chwilę ze znudzoną miną czegoś wypatrywał. Potem kopnął świniaka snującego się po podwórku, który z głośnym kwikiem salwował się ucieczką w krzaki. Następnie obrócił się ku wnętrzu chaty. Chwilę później leżał już martwy z głową w korycie i tylko z szyi wystawała mu kępka piór. Khango nigdy nie chybiał.

Epizod czwarty

    Andrew wisiał pięć metrów niżej. Pod nim było dobre dwieście metrów pustki, przecinanej tylko taflami lodowca. Filar Gerbramma, który trawersowali, był najtrudniejszy w tej partii. Nic dziwnego, szóstka. Maks starannie podciągał partnera. Lodowiec skrzył się tysiącami igiełek. Biała ściana ciągnęła się gdzieś tam wysoko w górę. Mieli jeszcze dobre kilkanaście metrów. Oddech zamarzał mu na ochraniaczu. Skrócił dystans do trzech metrów. W tej chwili tamtego nie widział, gdyż był na przewieszce: Tak było lepiej. Prawą ręką sięgnął do tyłu i wyciągnął długi czarny przedmiot. Słońce zabłysło na jego ostrzu, gdy przykładał go do liny. Ciął szaleńczo, byle szybciej.

    Teraz, gdy patrzył w dół, mógł się tylko domyślać, gdzie leżą zwłoki. Ale mimo to ciągle słyszał ten krzyk i głuche odgłosy, które go stłumiły. Z zagryzionych warg ciekła cienka, zamarzająca błyskawicznie, strużka krwi.

Epizod piąty

    Była jeszcze noc. Samochód z wygaszonymi światłami podjechał pod dom. Martinez otworzył drzwiczki i wysunął się z wozu. Żwir cicho zachrzęścił. Za nim wysunęło się jeszcze kilka schylonych sylwetek. Uformowali się w szereg i sprawnie pobiegli. Najpierw przez podwórko z gnijącymi w kubłach odpadkami, potem wystraszyli kota, który z przeraźliwym wrzaskiem odskoczył w bok, aż w końcu wbiegli na klatkę. Na drucie chwiała się upstrzona przez muchy żarówka. Omijając wypaczone stopnie wbiegli wyżej. Na piętrze któryś zawadził o stojące wiadro i pomyje z chlupotem polały się po schodach. Martinez rzucił przekleństwo i obiecał sobie, że po akcji policzy się z tym niedołęgą. Wbiegli na podest. Gwałtownym ruchem ręki wskazał chłopakowi zamek zamkniętych drzwi. Kadet stanął w rozkroku i nacisnął spust. Odpryski drewna i metalu wraz ze spłaszczonymi pociskami zaczęły osypywać się na podłogę. Drzwi z trzaskiem otworzyły się. Kadet zwolnił spust, chwilę się zamyślił, a potem puścił drugą serię trochę w bok. Prosto w tułów Martineza, którego jak szmacianą zabawką rzuciło na ścianę, a potem wcisnęło w kąt korytarza.


    Terry schował pistolet do kabury. Ostrożnie omijając zwłoki głównego dyspozytora podszedł do pulpitu centralnego. Obrócił fotel i wcisnął się w jego wnętrze. Następnie uderzył w klawisz łączności. Na tę chwilę czekał lata. Wiedział, że teraz we wszystkich odbiornikach radiowych zapadła cisza, zaś na wszystkich ekranach telewizyjnych pojawiła się jego twarz. Wiedział również, że to, co powie, 3 miliardy ludzi będzie pamiętało do końca życia. Trzeba było zacząć: "Ludzkości - zaczął pompatycznie - nasz plan się powiódł. Wywabiliśmy z gatunku ludzkiego zło i zbrodnię. Od dziś na świecie żyć będą tylko, ludzie dobrzy. Miłujący pokój i szczęście innych ludzi. Czyli, wy. Kiedy dziesięć lat temu, razem z nieliczną grupką moich współpracowników, postawiliśmy przed sobą ten cel, wydawało się nam, że jest on nieosiągalny. Niczym skalna ściana, wznosił się nad naszą przyziemnością - mówił, mając wrażenie, że trochę się zagalopował. - Jednak trzeba było działać. Jak pamiętacie, bezpośrednim bodźcem, który nas zmobilizował do działania, był test subsensoryczny. Z niesamowitą dokładnością potrafił on wykazać, czy dany osobnik posiada symptomy zła i zbrodni. Ale to nie wszystko. Pozwalał on wykryć również potencjalnego przestępcę. Mogliśmy teraz, za pomocą tej metody, wykazać kto może stać się mordercą, bandytą, czy zwyrodnialcem. Udało mi się dość szybko pozyskać współpracowników na całym świecie, wraz z którymi przystąpiliśmy do ogólnoświatowych testowań. Robiliśmy to pod płaszczykiem UCEFA. Po dwóch latach mieliśmy pełne wyniki. Przeszły one nasze najczarniejsze przypuszczenia. To była po prostu katastrofa! Aż dla miliarda osób test wypadł negatywnie. Do tamtej pory mieliśmy nadzieję, że liczba ta nie przekroczy kilku, góra kilkunastu milionów ludzi. Gdyby tak było, staralibyśmy się przeforsować wniosek o ich odizolowaniu społecznym. Przy takim układzie plan spalił na panewce, gdyż stanowili oni zbyt dużą siłę. Wiedzieliśmy, że nie możemy ujawniać naszych wyników. Myśleliśmy długo. Nasze obrady w sumie ciągnęły się prawie rok. W końcu jednak z bólem serca uznaliśmy działanie skrytobójcze za jedyny plan dający szansę powodzenia. Większość z naszych oportunistów nazywała ten plan zbiorowym morderstwem. Pięć lat, powtarzam, pięć lat musieliśmy przekonywać niektórych z was o słuszności tego postępowania. Dzięki naszemu testowi mieliśmy ten plus, że bezbłędnie wybraliśmy osoby. Dlatego tylko ten gigantyczny spisek mógł się powieść. Jak wiecie nie było nawet jednej wpadki! Oto co znaczy test subsensoryczny! wytarł spocone czoło - potem jeszcze ponad dwa lata przygotowań technicznych i godzina E, jak "exodus", nadeszła. Właśnie pięćdziesiąt minut temu. Co będzie dalej? Wiecie sami. Myślę, że dobrze będziemy gospodarzyć. Zaś w słownikach przy hasłach "zło", "morderstwo", "wojna" można już dopisać: "wyrazy archaiczne".

    Monitor kontrolny zgasł. Terry zakręcił się w fotelu. Był szczęśliwy. Dyżurny za szybą porozumiewawczo trzymał kciuka do góry. Udało się! Wstał z fotela. Lekko kręciło mu się w głowie. Zrobił kilka przysiadów dla rozprostowania kości i ruszył w kierunku drzwi za kotarą. Za nim siedziała cała i jego grupa, jak sądził najtęższe umysły świata. Przed drzwiami z ręką na klamce chwilę się zatrzymał. Miał jeden problem. Nie wiedział jak im powiedzieć. że tydzień temu znalazł mały błąd w teście sensorycznym. Głupie przestawienie przecinka o jedno miejsce. Pomyłka ta, obniżała wskaźnik nadpobudliwości. Innymi słowy, będzie ona kosztować życie następnego pół miliarda potencjalnych zbrodniarzy. Ale trudno, w końcu to są ludzie źli.

    Terry nacisnął klamkę.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin