Dygasiński Adolf - Beldonek.doc

(413 KB) Pobierz
I

I

 

 

 

Był sobie chłopak jeden — małe takie, brudne, na przypiecku to siadało, kozikiem strugał a strugał patyki; no i sam sobie ciągiem opowiadał, co z tego patyka chce zrobić.

— Króla takiego — mówi — okrutnego pana, co będzie miał wszystko, jak zechce, jak każe...

A nie, to zdłubał znowu jakiego cudacznego zwierza, co nogi miał jak u konia, a skrzydła nikiej u gołębia. Różności przychodziły temu dziecku do głowy, nie takie było jak inne dzieci. Beldonek go przezwali we wsi, i tak już zostało. Miał ojca, matkę, jeno braci i sióstr więcej nie było. Ludziska ci zarabiali się, zwyczajnie jak w chłopskim stanie — grzebało to w ziemi, babrało się wedle bydląt. A ten Beldonek nie lubił takiej roboty; od dziecka nie chciało mu się żyć jak inni ludzie. Kiej kozikiem czego nie wykrawał, to w palcach co nie bądź lepił z gliny, albo wziął z komina węgiel, poleciał za chałupę i dopiero na słupach różne cudaki gryzmolił, czyli też na wrotni od stodoły. Bywało, bieży nieraz pod kancelarię gminną albo się chyłkiem skrada ku dworowi i tam na podwórku gmera w śmieciach, nie przymierzając jak kura. A on to robił kóli różnych papierków, bo je ogromnie lubił zbierać. Jak tego nazbierał, to dopiero rozlepiał precz po ścianach, po płotach. Chałupa owych Beldonkowych rodziców aż się pstrzyła bez to, co przed takim chłopakiem nie można było żadnej czystości utrzymać. Zalazł do sadu, to i na drzewach kozikiem różności wyrzynał. Drugi ojciec, toby zepsuł uczciwie skórę takiemu smarkatemu i oduczyłby od psoty; jeno ten Beldonków pozwalał chłopakowi na wszystko — juści pewnikiem bez to, jako jedno dziecko było w chałupie. No, rozpuściło się na nic chłopaczysko, zrobił się z niego taki mitręga. Zagadał co, to zawdy nic do rzeczy.

— Słyszycie wy, matulu — powiada — jak to myszy pod nalepą piszczą!

— Oj,  ty pleciugo — mówi mu matka — dziwota jaka, że myszy piszczą.

— One tak gadają z sobą, nikiej ludzie — rzeknie chłopak.

Znowu drugi raz uważał sobie, że jak wiatr śwista, to niby coś grało po dworze. Czasem go starzy zgadali za to, ale to nic nie pomogło.

— Wyrośnie, to zmądrzeje — powiadała matka. Przyszło jakieś złe powietrze i umarł' ojciec temu

chłopakowi; lament ogromny w chałupie, matka się zanosi z płaczu, o kęs się pod ziemię nie schowa. Chłopak też popłakuje za panią matką, ale co trochę to pyta:

— Matulu, co się tatusiowi stało? Ona jęczy wniebogłosy i woła:

— Dyć umarł, umarł mój kochanek!... Zostałeś sierotką na świecie, a ja nieszczęśliwa wdowa!

Jeno Beldonek nie rozumiał, co to jest „umarł", i ciągle się matce napierał, żeby mu tłumaczyła, jak tatuś umarł. Takie to już było jakieś dziecko, że na proste rzeczy rozumu żadnego nie miało.

Lubiły we wsi baby tę kobietę, schodziły się potem do niej, żeby jej markotność po chłopie rozpędzić. To tam u niej w chałupie na jesieni czy w zimie po całych wieczorach jedne przędły, drugie darły pierze czy też łuskały groch albo kukurydzę, a przy tym bajały różności. Weszło to przez cały rok we zwyczaj. Beldonek słuchał; okrutnie lubił takie baje, omal się nie zasłuchał. Już potem znowu przez cały dzień nic nie robi, tylko dziwności wygaduje; precz rozpowiada historie, co pono jeszcze ciekawsze były od tych babskich. Miał głowę do takich rzeczy.

— Był chłopak — mówi — z chałupy wyszedł bez niczego, w świat sobie poszedł...

Dopiero matce wykłada jedno po drugim, jak ten chłopak żył, jakie miał straszne przypadki. Stara się uwija po chałupie — jak to przy gospodarstwie — kartofle straże, porządek robi w naczyniu czy ogień nieci, a chłopak rżnie swoją sztukę. To się nieraz aż spłakała, jednym jeno uchem słuchając, bo tak smutnie rozpowiadał wszystko.

— A wiecie, matusiu, co się z tym chłopakiem stało? Powiedzieć wam?...

I znowu rozpowiada zmyślnie, nikiej z książki, jak się w tym biednym chłopcu zakochała panna ze złotymi włosami.

Skąd to ta takiemu małemu przychodziło do głowy? Ledwie jedną historię skończył, całą do cna wypowiedział, już znowu drugą zaczyna.

— Był taki człowiek — powiada — co mowę zwierząt podsłuchał i wiedział rzeczy innym ludziom nie znane...

Całą historię bardzo długą ciągnie, a coraz to wszystko ciekawsze, bo taki człowiek mógł umarłego do życia przywrócić, sam się też mógł zmienić w zająca, wilka czy też mrówkę albo ptaka. Nie tylko takie historie opowiadał; inne jeszcze piękniejsze były: o jednym, co smoka o dwunastu głowach poćwiartował, król mu za to swoją córkę dał za żonę i na królestwie go posadził.

Nie dość na tym; rozpowiadał o zaklętych królewnach, o czarnoksiężnikach, o różnych okrutnych zbójach, o zamkach, pałacach, skarbach niezmiernych. Myślałby kto, że on te rzeczy widział, a to było tyla z głowy, tak sobie układał.

— Myślicie, matulu — rzecze — że to nieprawda?... Niech jeno kiedy pójdę w świat, to po kolei wszystkiego odszukam.

— To ta nie dla chłopa — powiada matka — gonić wiatr po świecie; jak urośniesz, musi ci niestatek z głowy wywietrzeć. Nie żadneś przecie pańskie dziecko, żebyś był włóczykijem czy obieżyświatem!...

On już miał taką naturę, ten mały. Nieraz matka opowiadała babom, że kiej inni w nocy spali, Beldonek nie spał; wpatrywał się jeno w ciemności, a bał się czegoś, choć przy matusi legał.

— Ciarki mnie nieraz obłażą — mawiała Beldonkowa matka — bo może do tego dziecka załazi zmora albo strzyga... Zakryje bywa obiema rękoma oczy i drze się ze strachu, że coś takiego widzi, a tu jako żywo nic nie ma. Budzi się rano, dziwności opowiada, że mu się osobliwe rzeczy przyśniwają. ,,Matusiu — mówi — obejrzyjcie no mnie całego, czy nie ma na mnie jakiego znaku od spadnięcia, bom w nocy był het pod samym niebem i musi do samego rana spadałem na ziemię, lecący stamtąd". — Toś nie spadał — gadam mu — jeno rosłeś wtenczas, kiedy ci się to obśniwało. A on nie wierzy.

— Posłalibyście go oto z gęsiami na błonie — powiada do matki stryjna Beldonkowa. — Chłopak bez roboty i z tego mu się we łbie różnie roi.

— A może — myśli matka.

I posłała go paść gęsi na błoniu zawraz z innymi chłopakami ze wsi.

Gdzie on ta o gęsiach miał myśleć!

— Pokraczne jakieś dziecko — powiadają ludzie — musi go w małości kto na rozum urzekł, a tego nie odczyni , bo okrutnie wewnątrz.

Pasał on to ta gęsi? Licha miał pasać! Bieży nad wodę i słucha, powiada, że niby taka płynąca struga do niego też coś gada.

— Co znowu ma gadać! — mówią mu dzieci inne, bo nie miały takiego bałamuctwa w myśli.

A on koniecznie napiera, że gada, że wyraźnie słychać:

Trylili, jedziemy, płyniemy... Stój, prrruuu!

Jazda dalej, nie ma czasu. Bel-bel-donku, bądź zdrów!...

To się naśmieli z niego pasterze, a hurmem latali za nim po błoniu dla osobliwości.

Drugi raz znowu staje przed drzewem i pyta tamtych dzieci:

— Albo wy wiecie, co ten tam trznadel wyśpiewuje na gałązce?

— No, cóż? Ty sam tego nie wiesz, tak sobie ano śpiewa i po wszystkiemu — powiadają pasterze. A on zaraz udaje śpiewanie trznadla i odrzeknie: „Ze zdechłego cielęcia będzie niiic!..."

— Tać rychtyk, prawda!... — mówią one chłopaki, i dopiero jeden przez drugiego powtarza:

,,Ze zdechłego cielęcia będzie niic!"

Bo on to tylko trznadla tak spatrzył? Kiej wróble świerkały na wierzbie, Beldonek zaraz powiada, że one rozmawiają; jeden mówi:

Filip, Filip!

Wiesz ty, kaj księży jęczmień?

A drugi mu na to:

Wiem, wiem, Lećwa tam!

O gęsiach to znowu powiadał, że się tak rozmawiają:

Jagata, Jagata,

Dałabyś nam a to żreć, żreć!

Do takich oto rzeczy to ten chłopaczysko był jedyny, ale nie do pasania czy innej jakiej roboty. Do gadania miał okrutne przekonanie i, jak co do czego przyszło, mógł nawet staremu niejedno wytłumaczyć.

— Wiecie wy, ludzie — powiada raz — że po świecie chodzi dwoje starych, siwiutkich ludzi, oboje strasznie obdarci. Ona sie zowie Zima, a on Mróz, chodzą i ziębią to ludzi, to zwierzęta, bo im się chce zagrzać przy kim bądź.

— No, a cóż takiego będzie Wiater? — pytają go.

— Wiater — mówi on — to ogromny mocarz, takoż po świecie oblata wokoło, i raz tak było, że się oba spotkali z Mrozem; jeden drugiego okrutnie wyzywał. Ma się wiedzieć, co Wiater zmógł tego starowinę, kiej się za łby z sobą wzięli. I już teraz zawdy między nimi przychodzi do bijatyki, i to wtenczas jest zamieć, a jak między nich wlezie człowiek, to go jeden mrozi, drugi zasypuje w śniegu. Czasem Wiater chce pokazać Mrozowi, co za siła u niego, to się oprze nogami na gruncie, a rękami chwyta za wierzch stodołę czy chałupę i dopiero rżnie o ziemię.

Jak raz znowu baby napotkały Beldonka, tak mu mówią:

— Słuchaj no, w twoich latach drugie dziecko to i na zagon pójdzie z sierpem, zajmie garść na równi z setną dziewką, a snopa, choć może nie zwiąże, to go podźwignie... Nie wstyd ci, próżniaku?

— Was nie wstyd, że nie wiecie, jak co jest, a ja się będę wstydał?

— Cie go , jaki to rak, ze starym by się przekomarzał! Mądrala w języku, a wszystkiego pewnie nie wiesz!... Kiedyś taki, powiedz, bez co słońce w dzień jeno świeci, a miesiąc w nocy?

— No, bez to, że słońce jest pan ojciec, miesiączek — pani matka, a te małe gwiazdeczki — ich, dzieciątka; one rosną pomału, a ojcowie im nie chcą oddać gospodarstwa. Pani matka to je czasem jeno w nocy wyprowadza z chałupy, bo jakby je w dzień wyprowadziła, toby z góry zobaczyły, że tutejsi gospodarze dzieciom swoim het oddają grunt a chałupę, i zaraz by się upominały...

 

 

 

 

II .

 

 

 

 

Miał ten Beldonek niecałych osiem lat życia, kiedy go odumarła matka. Zbeczał się strasznie, bo się bardzo oboje kochali z matusią, ale go ludzie ciągle pocieszali:

— Nie płakałbyś, a to — nie, matusia twa poszli na tamten świat i patrzą stamtąd na ciebie, czy ci się na tym świecie krzywda jaka nie dzieje...

Uspokajał go tak stryk, ujek, stryjna, ujna i inni ludzie. Jakoś żal przeszedł, lecz chłopak nieraz sobie myślał, co matusia jego robi na tamtym świecie, i czasem go okrutna chęć brała, żeby też odwiedzić matusię. Nieraz mu się śniła, chwytał ją za szyję, a kiedy rano wstał, żałował, że się matusinej zapaski lub spódnicy nie czepił i z nią na tamten świat nie poszedł.

Z początku w chałupie stryka Matusa było mu niczego, nieźle; raz dostał nawet od stryjny kromkę chleba z miodem, zjadł, aż palce oblizał. On ta nie wiedział, że po pani matce ostały dla niego dwie krowy, cielę, źrebna kobyła, wieprzek, wóz, chałupa, no i grunt. Stryk Matus był opiekunem i w jego chałupie chował się chłopak sierota.

Nie wyszło miesiąca od śmierci matusi, a już stryk i stryjna zaczęli zapędzać Beldonka do ciężkiej roboty. Bydła mu pasać nie pozwalano, bo to robił Wojtek, syn stryka. Był na posłudze przy chałupie, przy stodole, w polu, gnój spod bydła wyrzucał. Ale mu się robota nie paliła w rękach, niby to robił — nie robiący. Raz, drugi, dziesiąty zgadał go stryk Matus, a jak nic nie pomogło, to powiedział, co ,,takiego prawie jeno na zarobek do dwora posyłać i za te pieniądze wziąć do chałupy innego jakiego spychacza..."

To chodził teraz Beldonek do dworu na zarobek, brał za dzień dwanaście groszy od pielenia, dziesięć groszy od kręcenia powróseł, od poganiaczki za pługiem albo od wyrzucki słomy przy maszynie do młócenia. Do rozrzucania gnoju na polu, do sadzenia — to go nawet przyjmować nie chcieli.

Robota we dworze była mu najcięższa, bo nie dosyć, że połowy stał ciągle na karku i doganiał, ale jeszcze chłopaki i dziewuchy wyprawiały sobie z niego pośmiewisko.

— Był-do-nic, był-do-nic, Beldonek. — Co miało znaczyć, że nazwisko Beldonek- wyraża jakoby człowieka do niczego.

Nawet do porachunku w niedzielę rano nie mógł sam przychodzić, tylko stryk z kwitkami chodził do dworu i pieniądze odbierał; a i on, kiedy powrócił, był zły, markotny, gdyż tak polowy jak ekonom mawiali, że:

— Takiemu rakowi nie ma za co płacić, bo jego robota łyżki żuru nie warta...

Jak zaś poszedł parę razy sam Beldonek do porachunku, to go tarmosili, popychali, drwili — raz mu nawet koszulę rozdarli, a drugi raz czapkę na strzechę rzucili.

— Niemrawiec jakiś, dyć on przez zagon nie przelezie, ino się zara potknie lebo przewali — wydziwiali chłopcy.

A dziewczęta to nawet śpiewkę ułożyły:

Oj, był ci Beldonek, Nikiej mysi ogonek, Kuśtyk, kuśtyk, kuśtyk!...

Zmierził sobie chłopak to wszystko; robota bo i tak w głowie mu już nie była. Dopiero jak kiedy zobaczył, że przy nim nie ma nikogo, to zaraz dalej gadać z sobą samym coś tak dziwnego, że go ludzie nijak zrozumieć nie mogli; choć kto podsłuchał, to i tak nic nie wyrozumiał, bo całe gadanie było nie do rzeczy.

— Jacy niespełna ma w głowie; musi czegosik takiemu koniecznie brakuje — powiadają jedni.

A drudzy znowu:

— Taki sierota, to się czasem chce na desperaka wykierować... Choć ta i strykowie dobrzy ludzie, zawdy to nie rodzona matka.

On tak doprawdy czegoś pogłupiał, nie był już taki mowny jak dawniej, osowiał jakoś. Czasem do niego w chałupie zagada które, a on nic; no, mogło być nie do wytrzymania, jak sobie z niczego nic nie robił.

— Hanka — mówi stryk do swojej — ten chłopak coś tak jakby na bont patrzał. Nie ma on przypadkiem żałości w sercu po nieboszczce bratowej?

— Gadanie — powiada stryjna — jacy chłopaczysko żadnego baczenia na nic nie ma; mów co do niego, to jakby na psa przyłatał... Szturmak taki, i koniec.

Kazała mu raz stryjna narwać pokrzyw; rwał, rwał i narwał, ale mu ogromnie ręce popuchły, bo te pokrzywy były strasznie parzące, musiał jeszcze to zielsko potem posiekać, a ona je sparzyła wrzącą wodą i kazała chłopakowi, żeby to prosiętom zadał w korycie. On wziął i zrobił. Dopiero te zwierzęta okrutnie w chlewie kwiczały, jak poczuły, że im jadło stawiają; tak on je puszcza z zamknięcia, a to bestyjstwo rwie się do koryta bez żadnego upamiętania — zwyczajnie jak świnie. Wpadają chłopakowi hurmem pod nogi, pchnęły i przewaliły go na ziemię. No nic, żrą z koryta, jeno mlaszczą, a chłopak się podnieść nie mógł, bez to, że go od tych pokrzyw paliły strasznie ręce i nogi. Z takiego bólu, co mu się aż na płacz zbierało, złość go porwała na one świnki, tak dopadł jednej, łap ją za ucho i dopiero pięścią zaczyna młócić, gdzie popadnie. Świnia w kwik, on precz wali, a inne ją odjadają. Wylatuje z izby stryjna, widzi taki rozgardiasz, przypada do chłopaka i swoim porządkiem jego znowu chwyta za ucho jedną ręką, musi lewicą, a prawicą grzmoci za plecy, aż w chłopaku jęczało.

Setnie go skatowała, bo była zawzięta, rozżarta o to prosię.

Siadł przed chałupą na pogródce , wziął głowę między ręce, beczy z tego wszystkiego. A tu przychodzi stryk i od swojej dowiaduje się o tych sprawkach; nie powiedział nic, jeno poszedł do komory , wyjął skądś kawałek powroza, złożył go sobie we dwójkę jak się patrzy, trzyma go z tyłu, cicho podchodzi do Beldonka i ściągnął go uczciwie. Tak chłopak aż się przegiął; zaraz chciał gdzie uciec. Ale cóż, kiedy go stryk dostał do garści — trzyma, a skórę rżnie na stojący i raz po raz powtarza: „Będziesz ty drugi raz katował boskie stworzenie!..."

Musi dużo bólu miał chłopiec, bo posiniał na gębie; ale jak go stryk z rąk wypuścił, to się wstrzymał od głośnego płaczu, bo mu mogli jeszcze co przyłożyć. Dopiero kiej stryk poszedł z tym powrozem do izby, Beldonek w nogi, puścił się w pole, goni co żywo, i wtenczas już zaczął tak ryczeć, że ludzie na okolicę przy robocie postawali, żeby widzieć, co się dzieje. On het bieży, gdzie to tam już chałupę zostawił; wypadł na chłopskie grunta — przeleciał miedzami, jeno się migał ludziom w oczach; wpadł na dworskie pola, a nic żwawości w nogach nie stracił. Miało się już pod wieczór, kiedy chłopak popłakując wyszedł za granicę wsi swojej. Idzie już potem drogą, płacze coraz ciszej, skoro się oddala. Dosyć, że się całkiem uspokoił.

— Nie wrócę ja już do nich, nie — powiada sobie — pójdę kaj bądź, pójdę na tamten świat do matuli, a do strykowej chałupy nie wrócę...

Jak sobie pomyślał o matusi, o tamtym świecie, tak mu ulżyło w markotności; widział niby, że mu się teraz nikogo bać nie trzeba. Tak jeno pomacał ręką po plecach, ale czuł, że go jeszcze okrutnie boli. Nic, ciągle idzie; sam nie wiedział, skąd mu się na śpiewanie zebrało, i zaśpiewał sobie:

Matuś, matuś moja,

Już ty w grobie leżysz;

Ja się poniewieram,

Może o tym nie wiesz...

Kiej to przyśpiewywał, tak znowu myśli: „Daleko też może być do tamtego świata?"

— Trza — powiada — iść, iść ciągiem, to koniecznie dojdę.

Widzi, słonko się opuszcza, ładniuśkie takie, migotliwe.

— Rychtyk — myśli — ono na tamten świat idzie; pójdę het za słonkiem.

Tak się puszcza tęgo , bo się chłopakowi widziało, że on jeszcze przed nocą do słońca dopadnie, że na noc zajdzie do tamtego świata, do swojej matuli. Ale się już zadyszał, ustał zupełnie; siadł wedle drogi i patrzy w one słonko, co akurat jakby leżało na ziemi; wiadome rzeczy, zachodziło za inne światy. Przygląda się, a słonko jeno — mig, mig, gasło tak nikiej kaganek czy łuczywo, jak się już dopala. A na chmurach się tyla mieniło od ognistości i takie się czerwone porobiły jakieś wieże, kościoły, pałace czy co takiego.

Wstał, ledwie już lezie, zdrożył się chłopaczyna; patrzy — wieś jakaś, już był daleko od domu. Ale się bał czegoś iść do tej wsi między ludzi i nie poszedł. Nasłuchuje tylko z daleka, czy też tu tak samo jak we wsi jego.

A jakże, słyszał precz — psy ujadały na różne głosy, krowa ryknęła raz po razu, gęsi się zadarły wszystkie od razu jednym głosem, baba jakaś ciągiem nawoływała: taś, taś, taś!

Nie ma co, poszedł między zboża; słońce zupełnie zaszło, zmierzch był; siadł sobie na miedzy, a tu chrabąszcze buczą naokolusieńko i tłuką mu się o głowę, niech ta; podparł sobie głowę na obu rękach, sam nie Wiedział, o czym myślał. Zdawało mu się, że w tamtej stronie, gdzie słoneczko zgasło, przepióreczki wołają na niego: ,,Beldo-nek, Beldo-nek!.." I potem znowu: ,,Idź — precz! idź — precz!..."

Rozpatruje się po chłopskich pólkach; choć był mrok taki spory, poznał, że ma po jednej stronie żyto jak las gęste, a po drugiej — aż pachniała koniczyna. Patrzy dalej, za pólkami łąki,, ano opary się na nich bieluśkie dźwigały w górę nikiej białe chusty czy rańtuchy. Tak się toto wlokło po powietrzu, jakby chodziło jakie żywe — raz wyżej, znowu niżej, szło aż na pola. Kiej się wpatrzył w te mgły, zaczął go sen ogarniać, zamknął oczy i usnął. Ciepława taka lipcowa nocka, najlepiej się wtedy sypia na polu, to on też spał bardzo twardo do białego dnia. Dopiero go nad ranem trochę ziębiło, bez to, że rosa osiadła na nim okrutna.

Wyspał się porządnie; jak wstał z tamtej miedzy, był ogromnie żwawy, tylko myśli — czym się ta będzie pożywić? Jak spojrzał teraz na słoneczko, tak sobie zaraz wspomniał, że ono wczoraj na wieczór zachodziło, jeno całkiem zahaczył , w którym miejscu; no, bo było już gdzie indziej na niebie.

— Ej, co tam — powiada — wszędzie trafię, byle iść drogą prosto przed siebie...

Skoro wstał, zaraz okolił tę wieś poza ogrodami i wyszedł n,a drogę prościutką jak strzelił.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

III

 

 

 

 

Słońce już wysoko było na niebie i Beldonek daleko za sobą zostawił wieś, gdzie nocował; poczuł głód i prawie żałował tej ucieczki swojej z chałupy stryka Matusa. Zawsze przecież o tej porze dnia byłby tam dostał od stryjny swoją porcję na śniadanie: porządną sztukę chleba i z pół garnuszka żuru. Chłopak westchnął, bo o powrocie ani myśleć; zdawało mu się, że już przeszło bardzo dużo czasu, jak uciekł; powróz we dwoje złożony byłby niezawodnie w robocie...

Tymczasem jeść mu się chciało; pomyślał, że mógłby wypaść na pole i narwać ludzkiego grochu albo wyleźć gdzie na dziką gruszę i dostać trochę owocu. Ale był bardzo nieśmiały. Jak się tu nawet mógł pokazać obcy człowiek, kiedy wszędzie w polu pełno było ludzi? A tu się jeść chce i chce coraz bardziej. Posłyszał, że w nim parę razy głośno zakruczało; zdawało mu się, że najwyraźniej słyszy, jak się żołądek ludzkimi słowy dopomina: — ,,Żu-ruru, żu-ruru, gwałtu — chle-ba!"

Patrzy Beldonek, a tu las. Ha, w lesie są różności do jedzenia: grzyby może jeszcze lepsze niż kartofle, tylko trzeba by je koniecznie upiec; są tam i orzechy, ale o tej porze muszą być jeszcze bardzo młode — to nic, młode orzechy są słodkie jak mleko, trzeba je tylko znaleźć. No, a jagody czarne i czerwone, a jabłonki z płonkami ? Zjadłoby się co bądź.

Jak tak myślał, tak zapomniał o tamtym świecie i wlazł do lasu. Idzie, idzie i spostrzegł śliczną polankę, aż się mieniła od zieloności; porwało się z niej kilka ptaszków i wiewiórka w wielkim pośpiechu umknęła na drzewo. Chłopak nic, tylko upatruje, czyby się tu co schrupać nie dało. Zaraz przy brzegu tej łączki pomiędzy drzewami rosła zajęcza kapusta, rosła kupkami jak rozsada — to rwał i jadł. Na polance pełno było szczawiu, znowu go jadł, aż mu zęby na nic ścierpły; potem narwał kwiatków białej koniczynki i miód z niej wysysał jak pszczoła. Miał ochotę pochwycić trzmiela czy tam bąka, który się opił miodu z kwiatów — byłby chłopiec wyssał ten miód z niego, ale takie leśne bąki — to strasznie mądre i uciekały.

Poszedł w las dalej, już nie był taki głodny, a tu na porębie pełno poziomek, aż proszą się, żeby je zbierać; znalazł też moc borówek i prześlicznych jeżyn; nie tylko się najadł należycie, ale jeszcze uzbierał tego pełny kapelusz.

Jak sobie podjadł, tak począł myśleć, co tu teraz robić? Bo się przecie wybrał w drogę na tamten świat, do matusi. Spojrzy na ziemię, a tu z jakiejś dziury wyleciał zwodzijaszek, taki mały ptak, co go też mysim królem nazywają albo durzyludkiem.

Ptaszek ten zadarł do góry ogonka, patrzy się na chłopaka i zaczyna wrzeszczeć:

— Precz — precz, precz — precz!

— Ano, to on mi — widzę — precz w świat iść każe — pomyślał sobie Beldonek. Ptak co trochę to skoczy po ziemi, to się na chłopaka obejrzy i znowu dalej leci, a ciągiem nawołuje: — Precz — precz!

Tak też Beldonek precz szedł za nim, a on to się chował w jaką dziurę, to znowu wyskakiwał, niby to prowadzał chłopca. Oba tak jakiś czas het w las się zapuszczali, a chłopak myślał:

— On mnie tu pewnikiem na kraj tego świata prowadzi...

I chciał Beldonek chwycić tego ptaszka, bo mu czasami pod samą rękę właził; ale co chłopak podszedł, to zwodzijaszek myk i już go nie ma, suwał się rychtyk jak mysz jaka.

Przyleciał on zwodzijasz do jednego krzaka i tam się drze już inaczej: — „Śmierć, śmierć!" — woła, a Beldonek się zastanowił, bo nie wiedział, co to znaczy. Dopiero potem z owego krzaka wypadł drugi jeszcze mysikrólik, a za nim cztery mniejsze, bo ten drugi był na pewno matką, a reszta — dzieci. Narobiło toto ogromnego wrzasku i znowu poczęły one ptaki wodzić Beldonka po lesie — to tu, to tam; ale się między sobą wszystkie trzymały kupy.

Przyleciały nad jakąś wodę, on się zaś tak zapędził, że patrzy, a tu po kostki brodzi w wodzie, więc sobie zaraz pomyślał:

— Oho, nie głupim tu by się człowiek na nic stoplał.

I nie poszedł już dalej, tylko sobie siadł i myśli, co też tam o nim teraz w chałupie mówią — stryk Matus, stryjna i Wojtek; musieli go pewniczkiem pomstować, że tak po kryjomu uciekł. A one zwodzijasze, jak wpadły między sitowie, to go tam duchem ciągnęły do siebie, żeby szedł, wołały: — ,,Precz, precz!" — On nic, nie idzie, bo widział, że woda przed nim duża, ogromna topiel.

Na jeden raz, jak coś grzmotnie w tym bajorze — rany boskie!

Grzmotnęło raz i drugi, aż się las calutki zatrząsł — tak okrutnie ktoś strzelał.

Dopiero Beldonek widzi, że to nie żarty, struchlał cały, dygotał ze strachu i w te pędy pod krzak się wcisnął. A tam w onej topieli jakiś straszny gwałt się zrobił; szumiało coś i pluskało ogromnie, dzikie kaczki zrywały się z sitowia ze strasznym trzepotaniem, leciały w górę powrzaskując: — „Strach, strach!" — Więc on myślał, że strach musi być jaki wielki, kiedy się tak kaczki drą i uciekają, a tych zwodzijaszków to już ani dychu, ani słychu. Tak jeno spod krzaka wypatrywał, co będzie z tego wszystkiego.

A tu naraz wypada jakiś człowiek nie-człowiek, cały taki stoplany, że się woda z niego siurczkiem lała na wszystkie strony. Beldonek zamrużył oczy, bo nijak nie mógł patrzeć na takie rzeczy, od razu stracił czucie i rozum w głowie; staremu by to napędziło strachu, nie dopiero małemu.

Ten człowiek miał na ramieniu zawieszoną strzelbę i torbę, w rękach trzymał pobite kaczki, z których się krew tak lała jak z niego woda — oczy były jakieś zakrwawione, straszne wąsiska i ruda broda, na nogach łapcie i ręce poza łokcie zakasane.

Beldonek od razu sobie pomyślał, że to musi być zbój jaki, czarnoksiężnik albo i sam topielec . A one zwodzijaszki pewnikiem tu umyślnie chłopca sprowadziły, żeby tego świata więcej nie oglądał; więc też pod krzakiem aż go zimno tłuc poczęło, tak się zestrachał. Jak się bać nie miał, kiedy ten cudaczny człowiek siadł blisko niego i zaczął dobijać kaczki, które były jeszcze co nieco żywe — precz im tłukł i rozbijał łby o drzewo, aż chłopaka mrowie przeszło na takie straszności. Dobrze jeszcze, co on wąsala tyłem siedział do krzaka, w który się Beldonek cały do krzty zaszył. Potem chłopak patrzy, a ten jakiś dobywa z torby flaszkę i pije gładko, ciągnie porządnie — gul, gul, ani się zachłysnął. Kiej już wypił, to położył głowę na mchu i dopiero zaczął okrutnie chrapać, tak chrapał, że aż het w lesie słychać było.

— Śpi on czy nie śpi? — myśli sobie Beldonek — bo jakby spał, to najlepiej wziąć nogi za pas i w las buchnąć... Ale cóż, taki może tylko udawać spanie, a zbudzi się, to jak nic, jak amen w pacierzu, weźmie i utopi człowieka w bagnisku...

No, wysunął teraz chłopak po cichu rękę z krzaka, a ten mocniej jeszcze chrapnął, aż mu się w gardle coś zastanowiło — tak się był w chrapaniu jakoś zaciął. Beldonek wysunął znowu naprzód drugą rękę i potem jeszcze pół siebie po pas, bo chciał uciekać. A tamten śpiący chrapnął okrutnie: — „Kłaaap" — i poruszył się cały w trawie.

— Dolo moja biedna! — myśli sobie chłopak.

Ale już nie czeka, jeno co będzie, to będzie; jak się porwie spod tego krzaka, nikiej zając, i w las od razu sunął. Tak on człowiek widać się ocknął, bo wniebogłosy ryknął:

— Stój, psiawiaro, bo strzelę!...

Beldonek już był na wszystko gotów, nic nie pyta, jeno sadzi przed się — krzak nie krzak, mrowisko nie mrowisko: a niech ta strzel...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin