ustrojstwo
Trafił na to ustrojstwo w jeżynowych chaszczach, kiedy szukał krów. Przez kępę wysokich topoli przesiewał się już mrok, więc nie mógł przyjrzeć mu się zbyt dokładnie i nie mógł również przyglądaniu się poświęcać zbyt wiele czasu, ponieważ wuj Eb był okropnie zły na niego, że przegapił gdzieś te dwie młode krówki i jeżeli szukanie ich potrwa za długo, to wuj Eb najpewniej znowu przyłoży mu pasem, a on już więcej chyba jednego dnia nie zniesie. I tak będzie się musiał obejść bez kolacji, bo zapomniał pójść do źródła po wiadro zimnej wody. A ciotka Em czepiała się go przez cały dzień, że do pielenia ogródka ma dwie lewe ręce.
- W życiu nie widziałam dzieciaka, który by tak bałamucił czas - piszczała na niego przeraźliwie, a potem mówiła dalej, że sądziłaby, iż powinien okazać trochę wdzięczności za to, że ona i wuj Eb wzięli go do siebie i uratowali z sierocińca, ale nie, on nigdy nie czuje najmniejszej wdzięczności, tylko robi, co może, żeby ich martwić, a na dodatek jest leniwy, i Boga brała na świadka, że nie wie, co z niego wyrośnie.
Znalazł obydwie krówki w samym narożniku pastwiska, w pobliżu zagajnika z włoskimi orzechami, i popędził je do domu; wlókł się za nimi i znowu zastanawiał się, czy nie uciec, ale wiedział, że nie ucieknie, ponieważ nie ma dokąd. Chociaż, przekonywał sam siebie, niemal wszędzie byłoby lepiej niż tu, razem z ciotką Em i wujem Ebem, którzy tak naprawdę nie byli wcale jego wujem i ciotką, tylko po prostu dwojgiem ludzi, co go wzięli do siebie. Kiedy chłopiec wszedł do obory, pędząc przed sobą obie krówki, wuj Eb kończył właśnie dojenie i wciąż jeszcze był okropnie zły, że chłopiec tak je przegapił, kiedy przyprowadzał pozostałe krowy.
- No - powiedział wuj Eb - tak sprawę załatwiłeś, że musiałem wydoić to, co przypada i na mnie, i na ciebie, a wszystko dlatego, że nie policzyłeś krów, co zawsze ci każę robić, żebyś miał pewność, że są wszystkie. Należy ci się nauczka, więc możesz wydoić te dwie, które przyprowadziłeś. Tak więc Johnny wziął swój trójnożny zydelek do dojenia i wiadro, i doił krówki, a młode krówki ciężko się doi, i do tego są płochliwe, i ta czerwona wierzgnęła, a Johnny wpadł do ścieku, i mleko, które już miał w wiadrze, wylało się. Na ten widok wuj Eb sięgnął po pas wiszący za drzwiami i przyłożył Johnny’emu parę razy, żeby się nauczył, że ma bardziej uważać i że mleko to pieniądz, a potem kazał mu dokończyć dojenie.
Później poszli razem do domu, a wuj Eb przez całą drogę narzekał na dzieciaki, które więcej sprawiają kłopotów, niż same są warte. Ciotka Em wyszła im do drzwi na spotkanie i zapowiedziała Johnny’emu, żeby przypadkiem nie zapomniał porządnie umyć nóg, zanim się położy, bo nie chce, żeby pobrudził jej śliczne, czyste prześcieradła od góry do dołu.
- Ciociu Em - poprosił Johnny - jestem strasznie głodny. - Ani kęsa - odparła; w świetle kuchennej lampy widać było, jak ponuro zaciska usta. - Może jak się trochę przegłodzisz, nie będziesz tak ciągle o wszystkim zapominał.
- Chociaż kromeczkę chleba. Wcale bez masła i w ogóle. Chociaż kromeczkę. - Młody człowieku - strącił się wuj Eb - słyszałeś, co powiedziała ciotka. Myj te swoje nogi i do łóżka.
- I żebyś mi je porządnie umył - dołożyła ciotka Em. Tak więc umył sobie nogi i poszedł do łóżka, i leżał, przypominając sobie, co takiego widział w jeżynowych chaszczach, i przypomniał sobie też, że słowa o tym nie pisnął, ponieważ nie miał okazji tego zrobić, kiedy wuj Eb i ciotka Em ujeżdżali go przez cały boży dzień.
Postanowił, że nie powie im, co znalazł, bo gdyby powiedział, odebraliby mu to tak samo, jak zawsze mu wszystko odbierali. A gdyby nawet nie odebrali i tak wszystko by zepsuli i już nie miałby ani radości, ani nic. Była tylko jedna rzecz, która należała naprawdę do niego, stary scyzoryk z odłamanym czubkiem małego ostrza. Niczego na świecie tak nie pragnął jak nowego nożyka, na który mógłby wymienić ten stary, ale był zbyt mądry, by znowu o niego prosić. Raz już poprosił, a wuj Eb i ciotka Em rozwodzili się nad tym całymi dniami i mówili, jaki to z niego niewdzięcznik, jaki chciwiec, przecież oni wzięli go z ulicy, a on wciąż był niezadowolony, tylko chciał, żeby wydawali uczciwe pieniądze na jakiś tam scyzoryk. Johnny długo trapił się tym, że powiedzieli, że wzięli go z ulicy, ponieważ jak wiedział, nigdy na żadnej ulicy nie był.
Leżał w łóżku, wyglądał przez okno na gwiazdy i zaczął zastanawiać się, co właściwie zobaczył w jeżynowych chaszczach i nie mógł sobie za dobrze przypomnieć, ponieważ wcale tego dokładnie nie widział, a nie było czasu, żeby przystanąć i popatrzeć. Ale to coś było takie jakieś śmieszne i im więcej się zastanawiał, tym bardziej chciał się temu czemuś dobrze przyjrzeć. Jutro, pomyślał sobie, porządnie się temu przyjrzę. Jak tylko będę miał okazję, jutro. I wtedy uświadomił sobie, że jutro nie będzie okazji, bo jak tylko skończy poranną robotę, ciotka Em zagoni go do pielenia ogrodu i nie spuści z niego oka, i nie będzie żadnej okazji, żeby się wymknąć. Leżał w łóżku i zastanawiał się nad tym jeszcze przez chwilę, i stało się dla niego jasne jak słońce, że jeżeli chce się temu czemuś przyjrzeć, musi pójść dziś w nocy.
Po chrapaniu na dole orientował się, że wuj Eb i ciotka Em zasnęli, więc wstał z łóżka, włożył koszulę i spodnie, i ukradkiem zszedł po schodach, starannie omijając skrzypiące deski. W kuchni wlazł na krzesło, żeby dosięgnąć pudełka z zapałkami nad szabaśnikiem przy starym piecu na drewno. Wziął garść zapałek, a potem zastanowił się i odłożył z powrotem wszystkie, poza półtuzinem, ponieważ bał się, że ciotka Em zauważy ich brak.
Na dworze trawa była mokra i zimna; chłopiec starannie podwinął nogawki spodni, żeby nie przemokły i ruszył przez pastwisko.
Po drodze przez las było kilka strasznych miejsc; bał się, ale nie za bardzo, zresztą nikt nie mógłby iść nocą przez las i nie bać się chociaż troszeczkę. W końcu doszedł do jeżynowych chaszczy i przystanął. Zastanawiał się, jak uda mu się po ciemku przejść przez jeżyny i nie podrzeć ubrania, i nie powbijać sobie kolców w bose stopy. I stojąc tam zastanawiał się, czy to coś, co wcześniej widział, wciąż jeszcze tam jest, i nagle wiedział, że tak, bo poczuł, jak napływa od tego czegoś fala życzliwości, całkiem jakby ono mówiło mu, że wciąż jeszcze tam jest i że nie musi się bać.
Poczuł się odrobinkę zaniepokojony, bo nie był przyzwyczajony do życzliwości. Miał tylko jednego przyjaciela, Benny’ego Smitha, który był mniej więcej w jego wieku, ale z Bennym widywał się tylko podczas szkoły, i nie przez cały czas, bo Benny dużo chorował i musiał całymi dniami siedzieć w domu. A ponieważ Benny mieszkał daleko, po drugiej stronie rejonu szkolnego, w czasie wakacji nigdy się z nim wcale nie widywał.
Tymczasem oczy przyzwyczaiły się trochę do panującego w jeżynowych chaszczach mroku i wydało mu się, że dostrzega ciemniejszy zarys tego czegoś, co tam leżało, i próbował zrozumieć, jak to możliwe, że czuje, że ono jest życzliwe, skoro jest całkiem pewny, że to tylko jakaś rzecz, tak jak wóz, albo napełniacz silosowy, i że wcale nie jest żywe. Gdyby myślał, że jest, toby się naprawdę wystraszył.
A to coś nadal objawiało mu swoją życzliwość.
Wyciągnął więc do przodu ręce i próbował rozepchnąć krzaki, żeby się tam wcisnąć i zobaczyć, co to jest. Gdyby udało mu się do tego czegoś zbliżyć, mógłby zapalić zapałkę, którą miał w kieszeni, i lepiej się przyjrzeć. - Stój - odezwała się życzliwość i na to słowo zatrzymał się, chociaż wcale nie był całkiem pewien, że je usłyszał. - Nie przypatruj się nam z tak bliska - ciągnęła dalej życzliwość, a Johnny poczuł się tym troszkę oburzony, bo przecież wcale się niczemu nie przyglądał, a przynajmniej nie z bliska. - W porządku - powiedział - nie będę na was patrzył. - I zastanawiał się, czy to jakaś zabawa, taka jak w chowanego, w którą bawił się w szkole. - Kiedy już zostaniemy dobrymi przyjaciółmi - rzekło to coś do Johnny’ego - będziemy mogli na siebie patrzeć i wtedy nie będzie to miało znaczenia, bo wiedząc, jacy jesteśmy w środku, nie będziemy zwracali uwagi, jak wyglądamy na zewnątrz.
A Johnny, stojąc w mroku, pomyślał, że oni muszą wyglądać całkiem okropnie, skoro nie chcą, by ich zobaczył, a to coś powiedziało do niego:
- Dla ciebie wyglądalibyśmy okropnie. Dla nas ty wyglądasz okropnie. - No to może dobrze - stwierdził Johnny - że mnie nie możecie zobaczyć w ciemnościach.
- To ty nie widzisz w ciemnościach? - zapytało, i Johnny powiedział, że nie, i przez chwilę panowało milczenie, chociaż Johnny słyszał, jak ono usiłuje zrozumieć, dlaczego on nie widzi, kiedy jest ciemno. A potem zapytało, czy potrafi zrobić coś innego, a on nawet nie potrafił zrozumieć, co ono próbuje powiedzieć i w końcu jakoś pojęło, że on nie potrafi zrobić tego, o co prosiło.
- Boisz się - powiedziało. - Nie ma powodu, żebyś nas się bał. A Johnny wyjaśnił, że nie boi się ich, wszystko jedno czym są, ponieważ oni są życzliwi, ale że boi się tego, co mogłoby się stać, gdyby wuj Eb i ciotka Em dowiedzieli się, że się wymknął z domu. Na to oni zadali mu dużo pytań o wuja Eba i ciotkę Em, a on usiłował wyjaśniać, ale wydawali się nie rozumieć, tylko chyba myśleli, że mówi o rządzie. Próbował im wytłumaczyć, jak to naprawdę jest, ale był pewien, że wcale nie zrozumieli.
W końcu, zachowując wielką uprzejmość, nie chcąc urazić ich uczuć, powiedział, że musi iść, a ponieważ zatrzymał się tam dużo dłużej, niż planował, to całą drogę do domu przebył biegiem.
Dostał się do domu i do łóżka bez kłopotów i wszystko było wspaniale, tylko że następnego ranka ciotka Em znalazła zapałki w jego kieszeniach i wygłosiła kazanie na temat niebezpieczeństwa zaprószenia ognia w oborze. Do pokreślania swoich słów używała rózgi i chociaż ze wszystkich sił starał się okazać mężczyzną, tak mocno siekła go po nogach, że raz za razem podskakiwał i krzyczał.
Przez cały dzień pracował przy pieleniu ogrodu, a tuż przed zmrokiem poszedł przyprowadzić krowy.
Nie musiał nakładać drogi, by przejść obok jeżynowych chaszczy, bo krowy znajdowały się w tamtej okolicy, ale bardzo dobrze wiedział, że gdyby tak nie było, to nałożyłby drogi, bo przez cały dzień pamiętał życzliwość, którą tam znalazł.
Tym razem wciąż jeszcze było jasno, dopiero zaczynało się zmierzchać i widział, że to coś, wszystko jedno co to było, nie jest żywe, że to tylko kawał metalu, trochę jak dwa złożone razem talerze do zupy, ze sterczącą na obwodzie krawędzią, taką samą, jaka sterczałaby, gdyby złożyć razem talerze. Metalowa rzecz wyglądała na starą, jakby leżała tu już od dawna, i widać było na niej wżery, takie, jakie robią się na maszynie, która długo stoi na dworze. To coś zmiażdżyło niemały pas jeżynowych chaszczy i przeorało ziemię na długości jakichś dwudziestu stóp, i patrząc wzdłuż drogi, którą przyleciało, Johnny widział miejsce, w którym uderzyło w czub wysokiej topoli i roztrzaskało go. Odezwało się do niego bez słów, tak samo jak poprzedniej nocy, z życzliwością i koleżeństwem, chociaż tego ostatniego słowa Johnny nie mógł znać, bo nigdy nie trafił na nie w podręcznikach szkolnych.
- Możesz teraz na nas troszkę popatrzyć - powiedziało. - Rzuć szybciutko okiem, a potem odwróć wzrok. Nie przyglądaj nam się długo. Tylko szybkie spojrzenie i już nie patrzysz. W ten sposób się do nas przyzwyczaisz. Po troszeczku. - A gdzie jesteście? - zapytał Johnny.
- Tutaj - odpowiedzieli.
- Tam w środku?
- Tu w środku - potwierdzili.
- No to nie mogę was zobaczyć. Ja nie potrafię widzieć przez metal.
- On nie potrafi widzieć przez metal - powtórzył jeden z nich.
- On nie potrafi widzieć, kiedy gwiazda zajdzie - powiedział drugi.
- A więc nie może nas zobaczyć - orzekli obydwaj.
- Moglibyście wyjść - zasugerował Johnny.
- Nie możemy wyjść - odpowiedzieli. - Umarlibyśmy, gdybyśmy wyszli na zewnątrz.
- No to nigdy nie będę mógł was zobaczyć.
- Tak, Johnny, nigdy nie będziesz nas mógł zobaczyć. Johnny stał i czuł się straszliwie samotny, bo nigdy nie będzie mógł zobaczyć swoich przyjaciół.
- Nie rozumiemy, kim jesteś - odezwali się. - Powiedz nam, kim jesteś. I ponieważ byli tacy życzliwi i mili, opowiedział im, kim jest, i że jest sierotą, i że wzięli go do siebie wuj Eb i ciotka Em, którzy tak naprawdę nie byli jego wujostwem. Nie mówił im, jak go oboje traktują, że ciągle dają mu lanie i że na niego krzyczą, i że go wysyłają do łóżka bez kolacji, ale wszystko to tkwiło w nim, podobnie jak sprawy, o których im opowiadał, więc potrafili je wyczuć i teraz czuł już coś więcej niż tylko życzliwość, niż samą sympatię. Teraz było jeszcze współczucie i coś, co było ich odpowiednikiem matczynej miłości.
- On jest jeszcze malutki - mówili do siebie.
Wyciągnęli się w jego stronę, a jemu się zdawało, że biorą go w ramiona, że tulą go mocno do siebie, i sam tego nie wiedząc, osunął się na kolana, i wyciągnął ręce do tej rzeczy, która leżała wśród połamanych krzaków, i wołał do nich, jakby było tam coś, co mógłby uchwycić i zatrzymać, jakaś pociecha, której zawsze mu brakowało, za którą zawsze tęsknił i którą w końcu odnalazł. Sercem wykrzyczał to, czego nie potrafił powiedzieć, owo błaganie, które nie chciało przejść przez usta, a oni mu odpowiedzieli.
- Nie, Johnny, nie zostawimy cię. Nie możemy cię zostawić.
- Obiecujecie? - zapytał Johnny.
Ich głosy trochę sposępniały.
- Nie musimy obiecywać, Johnny. Nasza maszyna jest zepsuta i nie potrafimy jej naprawić. Jeden z nas już umiera, drugi umrze niebawem. Johnny klęczał, słowa zapadały w niego, ich sens i znaczenie, i wydawało mu się, że tego nie zniesie. Znalazł dwóch przyjaciół, a oni zaraz mieli umrzeć. - Johnny - odezwali się do niego.
- Tak - mruknął, starając się nie płakać.
- Czy wymienisz się z nami?
- Wymienię?
- Taki mamy zwyczaj w przyjaźni. Ty nam coś dasz i my damy coś tobie.
- Ale... Ale ja nie mam...
I nagle przypomniał sobie, że ma. Miał scyzoryk. Nie było to wiele, przecież jedno ostrze się ułamało, lecz nic więcej nie miał. - Wspaniale - odrzekli. - Chodziło nam o coś takiego. Połóż go na ziemi, blisko maszyny.
Chłopiec wyjął scyzoryk z kieszeni i oparł go o maszynę. Coś się stało, a chociaż patrzył uważnie, wydarzyło się to tak szybko, że nie udało mu się zobaczyć, jakim cudem, ale tak czy owak scyzoryka już nie było, a na jego miejscu leżało coś innego.
- Dziękujemy ci, Johnny. To miło, że się z nami wymieniłeś. Johnny wyciągnął rękę i wziął rzecz, na którą się z nim wymienili, a ona w ciemnościach błysnęła ukrytym ogniem. Obrócił ją w dłoni i zobaczył, że to jakiś klejnot o wielu ściankach, który jarzy się od wewnątrz i płonie wieloma różnymi kolorami.
I dopiero kiedy zobaczył, ile światła się z niego wydobywa, uświadomił sobie, jak długo tu przebywa, i jak jest późno, a kiedy to zrozumiał, zerwał się na nogi i pobiegł, nie czekając, żeby się pożegnać. Było już zbyt ciemno, żeby szukać krów, ale miał nadzieję, że same ruszyły do domu i że je dogoni, i zapędzi do obory. Powie wujowi Ebowi, że ciężko było mu je zagonić w jedno miejsce. Powie, że dwie młode krówki uciekły za płot i musiał je sprowadzić z powrotem. Powie wujowi Ebowi... powie... powie... Od biegu brakowało mu tchu, łomotanie serca wstrząsało nim całym, a na jego ramionach przycupnął strach, strach przed tym okropnym postępkiem, który popełnił - przed tym ostatnim, niewybaczalnym postępkiem po tylu wcześniejszych, jak nie poszedł po wodę, jak przegapił dwie krówki wczorajszego wieczora, jak zabrał zapałki.
Nie trafił na idące samotnie do domu krowy - znalazł je na podwórzu przed oborą i zrozumiał, że zostały już wydojone, i pojął, że zrobiło się dużo później, i jest dużo gorzej, niż sobie wcześniej wyobrażał. Wspinając się po wzniesieniu do domu, już trząsł się ze strachu. W kuchni paliło się światło. Czekali na niego oboje.
Wszedł do kuchni, a oni siedzieli przy stole, przodem do niego, światło lampy padało na ich twarze, twarde jak rzeźbione w kamieniu. Wuj Eb wstał, wznosząc się ku sufitowi jak wieża, rękawy miał podwinięte do łokci i widać było sterczące na przedramionach mięśnie. Wyciągnął po Johnny’ego rękę, a Johnny uchylił się, ale dłoń wuja zamknęła się na jego karku, palce owinęły się wokół szyi, podniosły go i potrząsały nim z milczącą wściekłością.
- Ja cię nauczę - wydusił wuj Eb przez zaciśnięte zęby. - Ja cię nauczę, ja cię nauczę...
Coś wypadło na podłogę i potoczyło się do kąta. Zostawiało za sobą ognisty ślad, turlając się po podłodze.
Wuj Eb przestał nim potrząsać i na moment zamarł, i tylko go trzymał, a potem upuścił na podłogę.
- To wypadło z twojej kieszeni - powiedział wuj Eb. - Co to jest?
Johnny cofał się, potrząsając głową.
Nie powie im, co to jest. Nigdy im nie powie. Obojętne, co wuj Eb może mu zrobić, nigdy nie powie. Nawet gdyby miał go zabić. Wuj Eb podszedł do klejnotu, potem szybko się schylił i podniósł go. Przeniósł na blat stołu i pochylił się, obserwując, jak skrzy się w świetle. Ciotka Em pochyliła się do przodu na krześle i patrzyła, patrzyła.
- A cóż to może być? - rzuciła w końcu.
Na chwilę zgarbili się oboje nad stołem, zagapieni na klejnot, oczy mieli połyskliwe i lśniące, ciała napięte, w ciszy słychać było ich chrapliwe oddechy. Świat mógł się w tym momencie skończyć, a oni nie zauważyliby niczego. Potem wyprostowali się i odwrócili, by spojrzeć na Johnny’ego; odwrócili się od klejnotu, jakby ich już nie interesował, jakby miał jakieś zadanie do wykonania i już je wykonał, i przestał być ważny. Coś było z nimi nie w porządku... nie, nie „nie w porządku”, tylko byli jacyś inni.
- Musisz umierać z głodu - powiedziała ciotka Em do Johnny’ego. - Podgrzeję ci coś na kolację. Miałbyś ochotę na jajka?
Johnny przełknął ślinę i kiwnął głową.
Wuj Eb usiadł, nie zwracając najmniejszej uwagi na klejnot. - Wiesz... - Uśmiechnął się. - Widziałem parę dni temu w centrum miasteczka scyzoryk. Dokładnie taki, jak chciałeś...
Johnny niemal go nie słyszał.
Po prostu stał i przysłuchiwał się miłości i życzliwości, od których aż huczał cały dom.
Przełożyła Anna Wojtaszczyk
CLIFFORD DONALD SIMAK
Ur. 3 VIII 1904, zm. 25 IV 1988. Jeden z największych twórców amerykańskiej SF Złotego Wieku lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a także dziennikarz i popularyzator nauki. Z Bradburym dzielił niechęć do cywilizacji industrialnej i umiłowanie sielskich krajobrazów, małych miasteczek (trochę jak z obrazów Normana Rockwella) i życia prostego, godnego, w harmonii z przyrodą. Stworzył całą galerię fascynujących postaci Obcych i robotów. Debiutował opowiadaniem „Świat czerwonego słońca” (1931), a wsławił się już w 1935 „bluźnierczym” opowiadaniem „The Creator”, opublikowanym przez półprofesjonalny magazyn „Marvel Tales”, w którym przedstawił wszechświat bez Boga, będący cudem inżynierii Obcych. Bóg pojawia się dopiero w ostatnich najsłabszych powieściach Simaka. Jego najlepsze dzieło to cykl opowiadań „Miasto” (1944-1952, wyd. 1952, World Fantasy Award 1953, rozsz. 1981), a najlepsza powieść to „Stacja tranzytowa” (1963, Hugo 1964), najbardziej znane opowiadanie zaś nosi tytuł „Wielkie podwórze frontowe” (1958, Hugo 1959). W Polsce ukazało się 15 z 26 powieści Simaka (wszystkie najważniejsze, począwszy od „W pułapce czasu”, 1951, a skończywszy na „Rezerwacie goblinów”, 1968; zabrakło tylko interesujących „The Visitors” 1980), a także 4 tomy opowiadań i jedno osobno („Imigrant”, 1954). W „F” 5-7/84 drukowaliśmy powieść „Czas jest najprostszą rzeczą” (1961). Simak jest autorem prawie dwóch setek opowiadań i laureatem kilkunastu prestiżowych nagród, m. in. Nebula Grand Master Award (1976). Amerykanie nie pokusili się dotąd o edycję jego opowiadań zebranych. W latach 1986-1997 brytyjski redaktor Francis Lyall doprowadził do wydania 7 zbiorów Simaka w Anglii. Opowiadanie „Ustrojstwo” ukazało się po raz pierwszy w magazynie „Astounding SF” w 1953 r.; włączył je do zbioru „The Autumn Land and Other Stories” (1990) Francis Lyall.
(MSN)
14
Asadena1