Frey Jana - Chlod od raju - Prawdziwa historia Hannah.rtf

(804 KB) Pobierz
Jana Frey

Jana Frey

Chłód od raju

Prawdziwa historia Hannah

Tytuł oryginału

Das eiskalu Paradies: Hannahs Geschickte;

Ein Madchen bei den Zeugen Jehouas

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Historia oparta na faktach. Imiona, nazwiska i miejsca zdarzeń zmienione w oryginale przez redakcję.

PROLOG

Spotykamy się z Hannah w jej małym mieszkaniu na pod­daszu. Obok siedzi jej przyjaciel Paul, który towarzyszyć nam będzie we wszystkich rozmowach.

- Bez niego nie umiałabym tego wszystkiego opowiedzieć - wyjaśnia, nerwowo mieszając herbatę w filiżance. - Gdyby nie Paul, to prawdopodobnie w ogóle bym tu nie siedziała - konty­nuuje po namyśle. - Gdyby nie on pewnie bym już dawno nie żyła...

W tym gronie spotykamy się przez następne tygodnie.

Są dni, kiedy Hannah potrafi opowiadać i opowiadać bez końca. Potem przerzuca zdjęcia z dzieciństwa, przechowywane w kartonowym pudełku, a nawet - od czasu do czasu - czyta na głos krótkie fragmenty swoich dzienników, prowadzonych do niedawna w ścisłej tajemnicy.

Kiedy indziej znowu milczy, jest smutna i zamyślona.

- Dzisiaj nie dam rady - stwierdza, co zdarza się coraz czę­ściej, i wlepia smutne oczy w mój wydający ciche szmery dyk­tafon, nagrywający jej uparte milczenie.

W takie dni wychodzimy do kina albo do pobliskiej kawiar­ni, gramy w trivial pursuit*[1] lub scrabble.

- Przez to twoja książka o tym, co mnie spotkało, może ni­gdy nie zostać ukończona - tłumaczy się potem nerwowo za każdym razem.

Ale w końcu przecież kiedyś powstanie.

Tak się stało zeszłego roku. Pewnego szarego, mglistego i dżdżystego listopadowego popołudnia siedziałyśmy u Han­nah, w jej niewielkim pokoju gościnnym, wśród sterty starych fotografii, dzienników i wilgotnych od płaczu chusteczek, kie­dy powiedziała, wzdychając: - Tak, to tyle...

Uśmiechnęłyśmy się do siebie, a następnego dnia zaczęłam spisywać jej historię.

1

Moja Mama była jeszcze bardzo młoda, kiedy mnie uro­dziła. Tato miał prawie tyle samo lat co ona. Chodzili do jednej szkoły. Kiedy on zdawał maturę, ona była w równoległej kla­sie. Poznali się na próbie orkiestry szkolnej i z całą pewnością było to jedyne miejsce, gdzie mogły się zejść ich drogi, gdyż poza tym różnili się od siebie tak bardzo, jak dzień i noc.

Mama była głośna i wesoła, zawsze troszeczkę zakręcona. Grała na saksofonie, jeździła na rowerze i miała wielu przyja­ciół. Ojciec był cichy, nieśmiały i zamyślony. Grał na klarnecie i cały swój wolny czas poświęcał ćwiczeniom na tym instru­mencie. Spacerował po okolicy zupełnie sam, na ogół rozmy­ślając o świecie, a w szczególności o swoim monotonnym życiu. Któregoś razu zjawili się razem na próbie i w chwili, gdy pozo­stali uczniowie zajęli już swoje miejsca przy pulpitach, moi rodzice, oczywiście wtedy jeszcze nimi nie byli, przechodząc ramię w ramię wąskim przejściem przez środek przestrzennej auli, w której przygaszono już światła, zagrali wspólnie pianissimo. Pewnie brzmiało to jak dialog smutnego klarnetu z rozbawionym saksofonem. Wykonanie przebiegało imponu­jąco, aż do chwili kiedy mój ojciec z klarnetem w ustach po­tknął się na schodach prowadzących na estradę i upadając, złamał rękę w łokciu. Jednakże tego wieczoru nic się więcej nie wydarzyło. Wstał, nie wydając z siebie najmniejszego na­wet jęku, i bez słowa opuścił aulę, w której zapanowała ner­wowa atmosfera. Musiał przy tym strasznie cierpieć z bólu.

Pewnego dnia, zupełnie przypadkowo, spotkali się ponow­nie. To było jesienią, padał deszcz, a oni natknęli się na siebie nad Renem, który wystąpił z koryta, zalewając brzegi wyjąt­kowo wysoką falą powodziową.

- Cześć Michael - zawołała radośnie Mama, machając do niego.

- Cześć... - odbąknął ojciec, który już dawno zapomniał jej imienia.

Podchodząc do niej, próbował poprawić sobie fryzurę, prze­jeżdżając dłonią po mokrych od deszczu włosach.

- Jak tam twoja ręka? - zapytała, kiedy w końcu stanęli naprzeciwko siebie.

- Trochę to trwało, ale już w porządku - powiedział zmie­szany.

- A jak matura? - indagowała dalej.

- Bardzo dobrze, dziękuję - odpowiedział.

- Ale na balu maturalnym cię nie widziałam, a rozgląda­łam się za tobą - kontynuowała. Potwierdził skinieniem głowy.

- Dlaczego nie przyszedłeś? - próbowała się dowiedzieć.

- Nie lubię dużych imprez - odrzekł krótko, nieprzerwanie poszukując kamieni, które ciskał jeden po drugim w toń szu­miącej rzeki.

- Umiem puszczać kaczki - powiedziała i pokazała mu, jak się rzuca płaskie kamienie, tak żeby przez krótką chwilę odbi­jały się od lustra wody, zanim pójdą na dno.

I tak powoli zaczęli ze sobą rozmawiać. A ponieważ Mama wtedy nie najlepiej radziła sobie w szkole, przekonała tatę, aby udzielał jej korepetycji.

Tato mieszkał wówczas ze swoją starą, małomówną babcią.

- Gdzie są twoi rodzice? - zapytała kiedyś Mama.

- O ojcu nie wiem nic - wyjaśnił z pewnym wahaniem. - A moja matka mieszka w Amsterdamie. Wyszła tam za mąż.

- Dlaczego z nią nie mieszkasz? - zdziwiła się.

- Nie chciała, jej mąż mnie nie trawi - odparł krótko, nie mając ochoty rozmawiać dłużej na ten temat.

A kiedy któregoś dnia zupełnie niespodziewanie zmarła babcia, przygnębiony przeprowadził się do akademika. Na swoje osiemnaste urodziny Mama wprowadziła się do jego cias­nego pokoju.

- Dlaczego nie chcesz zostać u rodziców? - pytał zdumiony. - Przecież jeszcze nawet nie zdałaś matury.

- Nieszczególnie mi się z nimi układa - wyjaśniła, wzru­szając ramionami, i dalej rozkładała swoje manatki w małym pokoju. - Nie chcą mnie takiej, jaka jestem. Najchętniej zrobi­liby ze mnie małą, układną, szarą myszkę...

I w ten sposób tato i Mama zostali razem, wspólnie muzy­kując i ucząc się do matury. Mój wiecznie czymś zaprzątnięty ojciec zaczął studiować filozofię i psychologię, i w którymś momencie tego kompletnego zawirowania spłodzono mnie.

- Kocham cię, ponieważ jesteś taka wesoła i zwariowana - powiedział pewnego dnia. - Uświadomiłem sobie, że zbudziłaś mnie do życia.

Uśmiechnęła się. - A ja cię kocham, bo jesteś ojcem dziec­ka, którego się spodziewam.

To się działo w 1970 roku. Na niezliczonej ilości zdjęć z tam­tego okresu Mama - ubrana w różnokolorowe fatałaszki - dumna z siebie prezentuje wydatnie zaokrąglony brzuch. Zdjęć z ojcem nie mam prawie wcale, nie znosi być fotografowany. Tak naprawdę do dzisiaj znalazłam zaledwie trzy. W gruncie rzeczy to nawet dwa, gdyż na jednym mój szczupły, poważny ojciec siedzi obok roześmianej Mamy pod nachyloną wierzbą nad brzegiem Renu, trzymając bardzo ostrożnie lewą rękę na jej wydatnym brzuchu. Na kolejnym trzyma mnie w ramio­nach zaraz po urodzeniu, patrząc tak zdziwionym wzrokiem, jakbym była prawdziwym cudem, a nie najzwyklejszym, po­marszczonym noworodkiem. Na trzeciej fotografii ojciec stoi za mną zaraz po swoim ślubie, nie z Mamą, tylko z Roswithą...

Ale o tym później.

Niedługo po moich narodzinach rodzice wyprowadzili się • tętniącego życiem, wesołego, lecz zbyt ciasnego pokoju w akademiku do wynajętego małego mieszkania w centrum miasta. Mama przerwała jednak naukę w szkole i pracowała nocą jako kelnerka w jednej ze studenckich knajp. Ojciec kontynuował jeszcze przez pewien czas swoje studia, lecz kiedy zaczęło brakować pieniędzy, przyjął posadę w biurze jakiejś małej firmy. Przepracował w niej prawie dwadzieścia lat, chociaż nie znosił tego, co robił.

Rodzice nadal wspólnie muzykowali i w moich wspomnie­niach tacy pozostali, niemal wyłącznie radośni i zawsze bar­dzo delikatni wobec siebie. Chodziłam do przedszkola, a cza­sami, kiedy wylewał Ben, jeździliśmy we trójkę autobusem nad rzekę, gdzie rodzice godzinami rzucali kamienie do ciemnej, szumiącej wody.

- Musisz je rzucać możliwie mocno, tak by odbijały się od powierzchni wody - Mama wołała do ojca, uśmiechając się. - Widzisz? O, tak!

Cisz - cisz - cisz, dźwięczały.

- Rozumiem przecież - burczał pod nosem, nieustannie próbując.

Chlup - chlup - chlup, pluskały, wpadając do wody.

- Nigdy się tego nie nauczę - mruczał, zły na siebie.

- W końcu ci się uda - pocieszała go Mama, obejmując go za szyję.

Kiedy skończyłam pięć lat, a Ren znowu wylał, stanęłam razem z rodzicami nad rwącą rzeką i puściłam swoją pierwszą kaczkę.

Cisz - cisz - cisz, zrobił mój kamień.

Przypominam sobie, jak wielką radość im tym sprawiłam i jak ojciec całował mnie w przemarznięty czubek nosa.

- Rzeczywiście jesteś zuchem - powiedział dumny - ale to nic dziwnego, przecież masz najwspanialszą mamę na świecie!

Dobrze zapamiętałam to zdanie, mocno utrwalając je w swojej świadomości, gdyż parę dni później od tamtego popo­łudnia, spędzonego nad Renem, moje życie legło w gruzach. Zycie mojego ojca także.

Był deszczowy, jesienny dzień. Rodziców trapił jakiś pro­blem finansowy, nie bardzo wiem dlaczego, w końcu nigdy nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy, ale pamiętnej jesieni nieustannie o tym rozmawiali, że brak, że za mało i że nie wy­starczy na zapłacenie zaległych rachunków. I wtedy Mama zdecydowała się poprosić o pomoc swoich rodziców, z którymi od wielu lat była skłócona. Byli to ludzie bardzo surowi, upar­ci i posępni, widziałam ich zaledwie parę razy. Mama wybrała się do nich, a ja pomachałam jej na pożegnanie z okna naszego mieszkania na piątym piętrze. Odwzajemniła mi tym samym, posyłając uśmiech przysłaniany, od czasu do czasu, jej długimi rozpuszczonymi blond włosami, targanymi przez wiatr. Była zdenerwowana i zrobiło mi się jej żal, ponieważ wiedziałam, jak bardzo niechętnie prosi kogokolwiek o pomoc, a już na pewno swoich stetryczałych rodziców. Tego dnia tryskająca zdrowiem Mama wpadła pod koła autobusu w chwili, gdy prze­chodziła przez jezdnię w drodze na przystanek. Stało się to na linii numer 4, co usłyszałam później przypadkiem, a co na zawsze zapamiętałam. Do dzisiaj nie wsiadam do pojazdów na tej trasie. Nawet w innych miastach nie korzystam z autobu­sów o tym numerze. Nienawidzę wszystkich pojazdów ozna­czonych czwórką.

Tragicznego wieczoru tato siedział przy kuchennym stole i powtarzał w kółko to samo zdanie: Nie możesz umrzeć. Nie możesz umrzeć. Nie możesz umrzeć. Jego głos brzmiał głu­cho i rozpaczliwie, mówił to w taki sposób, jakby Mama była z nami w kuchni. Zgłodniałam i chciałam dostać kolację.

- Mamy tutaj nie ma, a ja chciałabym coś zjeść - wyjaśni­łam ściszonym głosem.

- Nie możesz umrzeć” - odpowiedział mi błagalnym to­nem, wpatrując się niby we mnie, a w istocie gdzieś w niezna­ną przestrzeń. Zdałam sobie sprawę, że nie ma go tu, przy mnie, jest daleko stąd w Hamburgu, w klinice, do której śmig­łowcem odtransportowano Mamę. Wówczas usiadłam w mil­czeniu obok niego przy stole i słuchałam smutna jego nie możesz umrzeć. Zasnęłam zupełnie niespodziewanie. Obudził mnie krzyk: NIE MOŻESZ UMRZEĆ, SŁYSZYSZ! Tato stał na środku kuchni ze słuchawką telefoniczną w ręku. Jego twarz wykrzywił grymas bólu, jęczał, chwiejąc się na nogach, i po­trząsał aparatem.

- Tatusiu, ty płaczesz? - zawołałam wystraszona. Jednakże ojciec nie płakał, zastygł w bezruchu, przybiera­jąc kamienną maskę. Cała drżałam z potwornego zmęczenia, strachu i zimna. Chciałam, żeby mnie przytulił do siebie, po­cieszył i sprawił, bym poczuła się bezpiecznie. Jednak on nie uczynił żadnego gestu, biegał tylko po mieszkaniu jak dzikie zwierzę i przewracał wszystko dookoła, robiąc totalny bałagan.

- Tato, nie! proszę, nie...! - krzyczałam i biegałam za nim, próbując go powstrzymać. Ale ojciec nie słuchał. Na samym końcu chwycił swój klarnet i saksofon Mamy i cisnął nimi przez kuchenne okno.

- Tatusiu! - wrzeszczałam przerażona, słysząc rumor in­strumentów roztrzaskujących się na osiedlowym podwórku.

- Ona nie żyje, Hannah - powiedział zrezygnowany, wle­piwszy we mnie wzrok. Jego zrozpaczona twarz była biała jak ściana, a jednocześnie pod wpływem silnego wzburzenia poja­wiły się na niej czerwone plamy.

- Nie rozumiem - powiedziałam i powoli poszłam do swo­jego pokoju.

To był tragiczny rok, z którego nie ma ani jednego zdjęcia, nic, zupełnie nic. Nie byłam nawet na jej pogrzebie, ojciec nie zabrał mnie ze sobą. Jednak rodzice Mamy stosunkowo często odwiedzali mnie w owym strasznym czasie. Trzymali mocno za rękę, ściskając moje małe palce. Płakali i przynosili mi całą masę prezentów. Poza tym chcieli przekonać ojca, by pozwolił mi z nimi zamieszkać. Jednak on się nie zgodził. Jego decyzja sprawiła mi ulgę, dziadkowie wywoływali we mnie strach swy­mi srogimi, bladymi, kamiennymi twarzami. Przecież wiedzia­łam o tych niekończących się kłótniach z Mamą podczas roz­mów telefonicznych. Robili jej awantury z wielu powodów, że nie skończyła szkoły i pracowała w studenckiej knajpie, że ubie­rała się w wielobarwne stroje i latem chodziła boso, że nie chciała z nimi prowadzić ich małej pralni chemicznej na obrze­żach miasta, że paliła papierosy i nie wierzyła w Boga.

Zostaliśmy z ojcem sami i żyliśmy jedno obok drugiego ci­cho, bez słów, jak sparaliżowani i przestraszeni. Ojciec zmie­niał się w moich oczach w blade, skradające się cichaczem mon­strum. Wydawał się nie do końca obecny, bałam się jego bez­szelestnych kroków, kiedy nagle, jak z nicości, wyłaniał się ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin