Wilbur Smith - Błękitny horyzont.pdf

(1809 KB) Pobierz
WILBUR SMITH
WILBUR SMITH
BŁĘKITNY HORYZONT
Z angielskiego przełożyli
GRZEGORZ KOŁODZIEJCZYK
PIOTR JANKOWSKI
.
Książkę tę dedykuję mojej żonie Mokhiniso. Nasze pierwsze trzy lata spędzone razem
upłynęły w oczarowaniu. Nie mogę się doczekać następnych trzydziestu.
Stali w trójkę na samym brzegu morza i patrzyli na księżyc rzucający migotliwe pasmo
światła na ciemną wodę.
— Pełnia za dwa dni — rzekł pewnym głosem Jim Courtney. — Wielkie czerwone steenbras
* będą głodne jak lwy. — Fala rozlała się po plaży, obmywając pianą jego kostki.
— Spuśćmy łódź na wodę, zamiast tu stać i mleć ozorami — zaproponował Mansur
Courtney, kuzyn Jima. Jego włosy lśniły w świetle księżyca niczym świeżo wytłoczony
miedziak, a uśmiech był równie jasny. Szturchnął lekko łokciem stojącego obok
czarnoskórego młodzieńca, który miał na sobie tylko przepaskę biodrową. — No dalej, Zama.
—Pochylili się. Skif drgnął niechętnie i chłopcy popchnęli jeszcze raz, lecz łódź utknęła
głęboko w piasku.
— Zaczekajmy na następną dużą falę — rzucił Jim. Ustawili się przy łodzi. —Nadchodzi! —
Bałwan spiętrzył się w oddali, a potem zaczął sunąć w ich stronę, nabierając wysokości.
Buchnął białą pianą na linii załamania i rozpłynął się, unosząc wysoko dziób łodzi; jego impet
zachwiał młodymi mężczyznami, którzy musieli się chwycić krawędzi burty. Spieniona woda
sięgała im do pasa.
— Teraz, razem! — krzyknął Jim i wszyscy naraz wparli się w skif. — Biegiem! — Łódka
oderwała się od piasku; chłopcy wykorzystali siłę cofającej się fali i biegli, aż woda sięgnęła
im do ramion. — Do wioseł! — rozkazał Jim, wypluwając wodę, gdy następna fala załamała
się nad jego głową. Chwycili się burty
* Red Steenbras — Petrus rupestris.
i wciągnęli na pokład, ociekając wodą i śmiejąc się z podniecenia; złapali za długie wiosła,
które leżały przygotowane, i błyskawicznie wsunęli je w dulki.
— I raaz! — Wiosła uderzyły o powierzchnię, śmignęły i wynurzyły się, pryskając srebrem
w blasku księżyca, zostawiając za sobą na powierzchni maleńkie połyskujące wiry. Skif
przestał tańczyć, wioślarze złapali dobrze znany rytm.
— W którą stronę? — zapytał Mansur. On i Zama spoglądali na Jima, w naturalny sposób
oczekując od niego decyzji. Jim zawsze był przywódcą.
— Do Kotła! — odparł zdecydowanie chłopak.
— Tak myślałem — roześmiał się Mansur. — Wciąż nie przebaczyłeś Wielkiej Julii. —
Zama splunął przez burtę, ani na chwilę nie gubiąc rytmu.
— Strzeż się, Somoja. Wielka Julia też ci nie wybaczyła — rzekł Zama. Mówił w swoim
ojczystym języku lozi. Imię Somoja, czyli Dziki Wiatr, nadano Jimowi w dzieciństwie ze
względu na krewki temperament.
Jim zmarszczył czoło na to wspomnienie. Żaden z nich nigdy nie widział ryby, którą nazwali
Wielką Julią, lecz wiedzieli, że to samica, a nie samiec, bo tylko one rosły tak wielkie i miały
taką siłę. Czuli wówczas tę moc na drżącej, napiętej lince, z której pryskała woda i która aż
dymiła, przesuwając się po krawędzi burty i żłobiąc głęboką bruzdę w twardym drewnie. Z
ich dłoni ciekła krew.
— W tysiąc siedemset piętnastym mój ojciec był na Maid of Oman, kiedy statek utknął na
mieliźnie — powiedział Mansur w swoim ojczystym języku arabskim. — Mat chciał wziął
linę i przepłynąć na brzeg. Był w połowie drogi, kiedy podpłynął do niego od dołu wielki
czerwony steenbras. Woda była tak czysta, że zauważyli go, kiedy był na głębokości trzech
sążni. Odgryzł matowi nogę nad kostką i połknął, tak jak pies połyka kurze skrzydełko. Mat
krzyczał i bił rękami o wodę, czerwoną od jego krwi, próbując odstraszyć rybę. Lecz
steenbras krążył pod nim, odgryzł mu drugą nogę i wciągnął mata w głębinę. Nigdy więcej go
nie zobaczyli.
— Opowiadasz tę historię zawsze, ilekroć chcę płynąć do Kotła — burknął Jim.
— I za każdym razem dostajesz takiej cykorii, że o mało w portki nie narobisz — odparł po
angielsku Zama. Spędzili ze sobą tyle czasu, że wszyscy trzej posługiwali się płynnie trzema
językami — angielskim, arabskim i lozi — i bez wysiłku przechodzili z jednego na drugi.
Jim roześmiał się, bardziej żeby sobie ulżyć niż z rozbawienia.
— Powiedz mi, poganinie, jeśli łaska, gdzieś się nauczył tego okropnego powiedzonka?
— Od twój ego dystyngowanego ojca—odparował z uśmiechem Zama, a Jim nie znalazł
odpowiedzi, co rzadko mu się zdarzało.
Spojrzał na jaśniejący horyzont.
— Za dwie godziny zacznie świtać. Chcę być już wtedy nad Kotłem. To najlepsza pora, żeby
zapolować na Julię.
Wypływali na środek zatoki, przemykając po grzbietach bałwanów, sunących luźnymi
szeregami po długiej wędrówce przez południowy Atlantyk. Wiatr dął wprost od dzioba, więc
nie mogli podnieść jedynego żagla. Za nimi wznosił się majestatycznie płaski wierzchołek
Góry Stołowej. Niżej rysowały się kontury zakotwiczonych statków i jachtów; większość
dużych jednostek miała opuszczone reje. Ten port był serajem południowych mórz. Statki
handlowe i okręty wojenne holenderskiej Kompanii Wschodnio-indyjskiej, VOC *, oraz
jednostki z kilku innych krajów zawijały do Przylądka Dobrej Nadziei, by uzupełnić zapasy
żywności i dokonać niezbędnych napraw po długich oceanicznych rejsach.
O tak wczesnej godzinie na brzegu paliło się niewiele świateł, nie licząc słabych latarń na
murach zamku i lamp w portowych tawer-nach, w których wciąż bawiły się załogi
zakotwiczonych statków. Wzrok Jima powędrował naturalnie do pojedynczego punktu
światła, który dzieliła od innych ponad mila ciemności. Był to magazyn i biuro Kompanii
Handlowej Braci Courtneyów; Jim wiedział, że światło pali się w gabinecie ojca na drugim
piętrze ogromnego składu.
— Papcio znów liczy szekle — rzekł ze śmiechem. Tom Court-ney, ojciec Jima, był jednym
z najbogatszych kupców na Przylądku Dobrej Nadziei.
— Już widać wyspę — oświadczył Mansur, nie roniąc ani jednego pociągnięcia wiosłami, i
Jim wrócił myślą do czekającego ich zadania. Przesunął linę rumpla, owiniętą wokół dużego
palca jego bosej prawej stopy. Zmienili nieco kurs, kierując się na północny kraniec wyspy
Robben, Foczej Wyspy. Na skalistym przylądku wprost roiło się od tych rybożernych
zwierząt. Chłopcy już czuli w nocnym powietrzu ciężki odór ich odchodów. Jim stanął na
ławeczce, żeby poszukać na brzegu punktów orientacyj-
* VOC — Yerenigde Oostindische Compagnie, holenderska Zjednoczona Kompania
Wschodnioindyjska.
nych, które pomogłyby mu ustawić łódź dokładnie nad głębiną, którą nazwali Kotłem.
Nagle krzyknął i opadł na ławkę.
— Patrzcie na tę wielką niezdarę! Zaraz nas staranuje! Wiosłujcie, do licha, wiosłujcie! —
Wysoki okręt pod ogromną masą żagli szybko i bezszelestnie opłynął północny cypel wyspy.
Popędzany północno-zachodnim wiatrem sunął z przerażającą szybkością prosto na mały skif.
— Przeklęty holenderski kretyn! — wrzasnął Jim, pchając długie wiosło. — Lądowy szczur,
bękart portowej dziewki! Nawet nie zapalił latarni.
— Powiedz, jeśli łaska, gdzieś się nauczył takich wyrażeń? — wydyszał Mansur między
jednym rozpaczliwym uderzeniem wiosłami a drugim.
— Jesteś takim samym pajacem jak ten głupi holender — burknął ponuro Jim. Statek już
zawisł nad nimi; jego fala dziobowa lśniła srebrzyście w blasku księżyca.
— Trzeba ich ostrzec! — zawołał nagle Mansur, widząc, że niebezpieczeństwo jest coraz
bliżej.
— Nie warto zdzierać gardła — rzucił Zama. — Wszyscy śpią jak zabici. Nie usłyszą cię.
Wiosłuj!
Wparli się w wiosła; mała łódka prawie śmigała po wodzie, lecz wielki okręt zbliżał się
jeszcze prędzej.
— Chyba przyjdzie.nam skakać? — powiedział Mansur pytającym, pełnym napięcia tonem.
— Świetnie! — warknął Jim. — Jesteśmy dokładnie nad Kotłem. Sprawdzimy opowieść
twojego ojca. Którą nogę Wielka Julia odgryzie ci najpierw?
Wiosłowali zawzięcie, w milczeniu; choć noc była chłodna, na ich ściągniętych twarzach
błyszczały krople potu. Kierowali się do skał, gdzie wielki żaglowiec nie mógł ich
staranować, lecz byli jeszcze o cały kabel od nich, a wysokie żagle wisiały nad nimi,
przesłaniając gwiazdy. Słyszeli już wiatr dudniący w płótnie, trzeszczenie drewnianego
poszycia i melodyjny pomruk fali dziobowej. Żaden z chłopców nie odezwał się słowem, lecz
napierając na wiosła, spoglądali z przerażeniem na okręt.
— Słodki Jezu, ratuj! — szepnął Jim.
— Na Allaha! — zawołał cicho Mansur.
— Na wszystkich ojców mojego plemienia!
Każdy wołał swojego boga lub bogów. Zama ani na chwilę nie
10
przerwał wiosłowania, lecz jego białe błyszczące oczy lśniły na tle czarnej twarzy, gdy
patrzył na zbliżającą się śmierć. Fala przed okrętem podniosła ich, a potem odrzuciła; zsuwali
się z jej grzbietu rufą w dół. Pawęż zanurzyła się i lodowata woda runęła na łódź. Wszyscy
trzej chłopcy zostali wyrzuceni przez burtę w jednej sekundzie, gdy potężny kadłub żaglowca
uderzył w skif. Zanurzając się, Jim uświadomił sobie, że było to tylko muśnięcie. Łódka
została ciśnięta w bok, ale nie słyszał trzasku pękającego drewna. Wpadł głęboko w wodę,
chciał jednak zanurkować jeszcze głębiej. Wiedział, że zetknięcie z dnem okrętu byłoby
fatalne w skutkach. Kadłub musiał być pokryty grubą warstwą pąkli po oceanicznym rejsie, a
ich ostre jak brzytwa muszle zdarłyby mu ciało do kości. Spodziewając się straszliwego bólu,
napiął wszystkie mięśnie, lecz ból nie nadszedł. Paliły go płuca, pierś rozpaczliwie walczyła o
oddech. Zwalczył to pragnienie i zwrócił się ku powierzchni dopiero wtedy, gdy był pewien,
że okręt się oddalił. Przez czystą wodę ujrzał złoty zarys księżyca, nikły i drżący, i popłynął
ku niemu, wytężając wszystkie siły mięśni i woli. Nagle wyskoczył na powierzchnię i
napełnił płuca powietrzem. Przewrócił się na plecy, zachłysnął, zakrztusił i jeszcze raz
wciągnął w usta życiodajną słodycz.
— Mansur! Zama! — wycharczał, natężając zbolałe płuca. — Gdzie jesteście? Wynurzcie
się, do licha. Niech was usłyszę!
— Tutaj! — usłyszał głos Mansura. Jim obrócił głowę; jego kuzyn trzymał się kurczowo
rękami zalanego skifu, długie rude kędziory przylepiły mu się do twarzy jak futro do skóry
foki. W tej samej chwili na powierzchni pojawiła się jeszcze jedna głowa.
— Zama! — Jim podpłynął do niego dwoma uderzeniami ramion i pomógł mu się wynurzyć.
Zama zakaszlał, z jego ust buchnął strumień morskiej wody i wymiocin. Próbował złapać
Jima obiema rękami za szyję, lecz ten wyniknął się zręcznie. Dopiero gdy Zama rozluźnił
uścisk, pociągnął go do kołyszącego się skifu.
— Złap się! — rzekł, kierując jego dłonie do burty. Wisieli na niej wszyscy trzej, chwytając
gorączkowo oddech.
Jim pierwszy doszedł do siebie i uniósł się gniewem.
— Parszywy drań! — wycharczał, spoglądając za znikającym okrętem, który żeglował sobie
beztrosko dalej. — Nawet nie wie, że omal nas nie pozabijał.
— Śmierdzi gorzej niż focza kolonia — dodał chrapliwie Mansur. Wysiłek mówienia
sprawił, że znów zaniósł się kaszlem.
11
Jim wciągnął nosem cuchnące powietrze.
— Cholerny niewolnik. — Splunął. — Wszędzie poznam ten smród.
— Albo zesłaniec — zauważył Mansur. — Pewnie przewozi więźniów z Amsterdamu do
Batawii. — W świetle księżyca widzieli, jak żagle zmieniają kształt; statek kierował się w
głąb zatoki, gdzie stały na kotwicy inne jednostki.
— Chciałbym dopaść tego kapitana w jakiejś portowej spelunce — mruknął posępnie Jim.
— Zapomnij o tym! — poradził Mansur. — Wepchnąłby ci nóż między żebra albo w jakieś
inne czułe miejsce. Wylejmy wodę z łódki.
Skif wystawał tylko kilka palców nad powierzchnię, więc Jim musiał się wciągnąć na pawęż.
Pomacał pod ławką i znalazł drewniany ceberek. Szykując się do niebezpiecznej przeprawy,
przywiązali cały sprzęt do kadłuba. Jim zaczął wylewać wodę za burtę. Opróżnił łódkę do
połowy, kiedy Zama ochłonął na tyle, by wspiąć się na pokład i chwycić za wiadro. Jim
wciągnął wiosła, wciąż pływające obok skifu, a potem sprawdził resztę wyposażenia.
— Sprzęt wędkarski jest w łodzi. — Otworzył worek i zajrzał do środka. — Nawet przynęta
została.
— Płyniemy dalej? — spytał powątpiewająco Mansur.
— Pewnie, że tak! Czemuż by nie, do diabła?
— Omal się nie potopiliśmy... — odparł Mansur, spoglądając niepewnie na Jima.
— Ale żyjemy — zauważył raźno Jim. — Zama wylał wejdę, a do Kotła został niecały kabel.
Wielka Julia czeka na śniadanie. Trzeba ją nakarmić. — Zajęli miejsca na ławeczkach i
chwycili długie wiosła. — Przez tego bałwana straciliśmy godzinę łowienia — poskarżył się
Jim.
— Mogłeś stracić o wiele więcej, Somoja — roześmiał się Zama — gdybym nie zdążył cię
wyłowić... — Jim wyciągnął z torby zdechłą rybę i cisnął nią w głowę Zamy. Błyskawicznie
odzyskiwali dobry humor, a wraz z nim ochotę do przyjacielskich żartów.
— Wiosłujcie ostrożnie, wpływamy nad skraj głębiny — ostrzegł Jim. Operacja ustawiania
łodzi nad skalistą studnią była bardzo delikatna. Musieli rzucić kotwicę na występ na
południe od Kotła, a potem pozwolić się znieść prądowi nad głębię oceanicznego kanionu.
Prąd, od którego wzięło nazwę to miejsce, utrudniał zadanie, więc dwukrotnie chybili. Pocąc
się i klnąc, musieli wy-
12
ciągać pięćdziesięciofuntowy kamień służący jako kotwica i próbować od nowa. Świt skradał
się od wschodu jak złodziej, gdy Jim zanurzał w głębinie linę, by upewnić się, że są w
idealnej pozycji. Zmierzył rozpostartymi ramionami długość ociekającej wodą liny. —
Trzydzieści trzy sążnie! — zawołał. Ołowiany ciężarek stuknął o dno łodzi. — Prawie
dwieście stóp. Jesteśmy dokładnie nad jadalnią Wielkiej Julii. — Wprawnie, płynnym ruchem
obu rąk podnosił ciężarek. — Przynęta, chłopcy! — Mansur otworzył worek, a Jim wyciągnął
spod jego rąk najlepszą przynętę, cefala długiego jak jego przedramię. Złapał go wczoraj w
sieć w lagunie nieopodal składu. — To dla ciebie za dobre — wyjaśnił. — Trzeba
prawdziwego rybaka, żeby poskromić Julię. — Przełożył ostrze stalowego haczyka na rekiny
przez oczodoły cefala. Haczyk był szeroki na dwie dłonie. Jim wytrząsnął linkę. Był to
dziesięciosto-powy stalowy łańcuch, lekki, ale mocny. Wykuł go specjalnie dla Jima
pracujący u Toma Courtneya kowal Alf: Chłopak był pewien, że łańcuch wytrzyma tarcie o
rafę, nawet gdy będzie go ciągnął wielki królewski steenbras. Zakręcił kilka razy przynętą nad
głową, wypuszczając coraz więcej linki, by wreszcie zamachnąć się i rzucić ją z łańcuchem
daleko na zieloną taflę. Przynęta wpadła w toń, a linka poszła za nią. — Prosto w gardło
Wielkiej Julii — ucieszył się Jim. — Tym razem się nie wymknie. Tym razem będzie moja.
— Kiedy poczuł, że ciężarek uderza w dno, położył na deskach skifu zwój linki i przydepnął
go mocno bosą stopą. Potrzebował obu rąk, by opierać się prądowi i utrzymywać łódź
nieruchomo nad Kotłem, gdy ciężka linka będzie się zanurzać w głębinę.
Zama i Mansur łowili na mniejsze haczyki i cieńsze linki, wykorzystując jako przynętę
kawałeczki makreli. Prawie od razu zaczęli wyciągać ryby: różowoczerwone stumpnose*,
srebrzyste leszcze, nakrapiane tigery, które piszczały jak świnki, kiedy zdejmowali je z
haczyków i wrzucali do zęz.
— Rybie przedszkole dla małych chłopców! — drwił Jim, uważnie obserwując swoją linkę i
wiosłując powoli, żeby utrzymać pozycję skifu pchanego morskim prądem. Słońce wzniosło
się wyżej nad horyzont i rozgrzało powietrze. Jim i Mansur poszli za przykładem Zamy i
zrzucili z siebie odzież, pozostając w samych przepaskach. Tymczasem foki wylegiwały się
na skałach, nurkowały i baraszkowały tuż obok zakotwiczonego skifu. Nagle jeden z
większych
* Red Stumpnose — Chrysoblephus gibbiceps.
13
okazów dał nura pod łodzią, chwycił w zęby rybę, którą holował Mansur, zerwał jaz haczyka
i wynurzył się z nią kilka jardów dalej.
— Wstrętne bydlę, skaranie boskie! — krzyknął wściekły Mansur, widząc, jak foka kładzie
się na grzbiecie z rybą w zębach i rozrywa ją błyszczącymi kłami. Jim rzucił wiosło i sięgnął
do worka. Wyjął z niego procę i załadował ją kamieniem. Amunicję zebrał w strumieniu w
pomocnej części rodzinnej posiadłości. Każdy kamień był zaokrąglony, gładki i doskonale
wyważony. Jim ćwiczył rzut z procy i osiągnął taką wprawę, że umiał trafić lecącą wysoko
gęś cztery razy na pięć rzutów. Zakręcił procą nad głową, aż zafurczała, i wypuścił kamień,
który poleciał jak wystrzelony ze skórzanego mieszka. Pocisk trafił fokę w sam środek krągłej
czaszki; rozległ się trzask pękającej kości. Zwierzę zginęło momentalnie, a prąd uniósł
drgające konwulsyjnie zwłoki.
— Już nie będzie kradła ryb — rzekł Jim, chowając broń z powrotem do worka. — A reszta
może nauczy się dobrych manier. — Pozostałe foki błyskawicznie zanurkowały ł odpłynęły
od skifu. Jim chwycił wiosło i po chwili wrócili do przerwanej rozmowy.
Tydzień wcześniej Mansur wrócił jednym ze statków Courtneyów z rejsu handlowego wzdłuż
wschodniego wybrzeża Afryki. Dotarli aż do Ormuzu. Opowiadał towarzyszom o cudach i
niezwykłych przygodach, których zaznał wraz z ojcem, kapitanem Gift ofAllah.
Ojciec Mansura, Dorian Courtney, był współwłaścicielem firmy. W wieku dziecięcym został
porwany przez arabskich piratów i sprzedany księciu Omanu, który go adoptował i nawrócił
na islam. Jego przyrodni brat Tom był chrześcijaninem, Dorian zaś — muzułmaninem. Tom
odnalazł i uratował młodszego brata od Arabów, i razem założyli świetnie działającą spółkę.
Każdy miał prawo prowadzić handel w częściach świata, w których panowały różne religie,
dzięki czemu ich interes kwitł. Przez dwadzieścia lat handlowali w Indiach, Arabii oraz
Afryce, a egzotyczne towary sprzedawali w Europie.
Jim spojrzał na twarz kuzyna i po raz kolejny pozazdrościł mu urody i wdzięku. Mansur
odziedziczył te przymioty po ojcu, zwłaszcza gęste złotorude włosy, które spadały mu na
kark. Był gibki i zgrabny, podczas gdy Jim, który wrodził się w swojego ojca, miał mocną i
krępą sylwetkę. Ojciec Zamy, Aboli, porównywał ich do byka i gazeli.
Mansur przerwał opowieść, żeby podrażnić się z Jimem.
14
— Coś kiepsko się starasz, kuzynie! Zanim się obudzisz, napełnimy z Zamą łódkę po brzegi
rybami. Złapże coś wreszcie!
— Zawsze wyżej ceniłem jakość niż ilość — odparował pogardliwie Jim.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin