Miasto szkła Rozdział 14.docx

(31 KB) Pobierz

14. W mrocznym lesie

 

 

- Coś takiego – powiedział Jace nie patrząc na Clary. Nie patrzył na nią w ogóle odkąd razem z Simonem stanęła na schodach domu, który zamieszkiwali teraz Lightwoodowie. Zamiast tego wychylał się przez jedno z wysokich okien w salonie i patrzył na szybko ściemniające się niebo. – Facet idzie na pogrzeb własnego dziewięcioletniego brata i omija go cała zabawa.

- Jace – odezwał się zmęczonym głosem Alec. – Przestań.

              Siedział na jednym z podniszczonych, pękatych krzeseł które były jedynymi meblami w tym pokoju na których można było usiąść. Dom spowijała dziwna atmosfera obcości właściwa dla domów należących do innych ludzi. Był ozdobiony tapetą w kawiatowy wzorek, falbankami i pastelami a wszystko w środku było lekko wytarte i wystrzępione. Obok Aleca na małym stoliku stała szklana misa pełna czekoladek. Clary umierała z głodu i zjadła kilka z nich ale okazały się suche i pokruszone. Zastanawiała się jacy ludzie mogli tu mieszkać. Tacy, którzy uciekali gdy sytuacja robiła się trudna, pomyślała kwaśno. Zasługiwali na to by zająć ich dom. 

- Przestań co? – spytał Jace. Na dworze było wystarczająco ciemno, żeby Clary mogła zobaczyć jego twarz odbitą w szybie. Jego oczy wyglądały na całkiem czarne. Miał na sobie strój żałobny Nonych Łowców. Nie nosili czerni na pogrzeby, która była zarezerwowana wyłącznie dla zbroi i podczas walki. Dla nich kolorem śmierci była biel a biała kurtka, którą miał na sobie Jace, była ozdobiona szkarłatnymi runami wyszytymi w materiale przy szyi i nadgarstkach. W odróżnieniu od run bitewnych, które oznaczały agresję i ochronę, te przemawiały łagodniejszym językiem zdrowienia i smutku. Na nadgarstkach miał bransoletki z metalu pokryte podobnymi runami. Alec był ubrany indentycznie, cały w bieli i z takimi samymi złotoczerwonymi runami na materiale. Jego włosy wyglądały przez to na jeszcze ciemniejsze.

              Clary pomyślała, że Jace w bieli wyglądał jak anioł, tyle że ten zwiastujący zemstę.

- Nie jesteś zły na Clary. Ani na Simona – odparł Alec. – A przynajmniej – dodał, marszcząc lekko czoło – nie sądzę, żebyś był zły na Simona.

              Clary prawie oczekiwała od Jace’a kąśliwej uwagi ale zamiast tego powiedział tylko:

- Clary wie że nie jestem na nią zły.

              Opierający się łokciami o sofę Simon zmrużył oczy.

- Nie rozumiem tylko jak Valentine’owi udało się zabić Inkwizytora. Myślałem, że Projekcje nie mogą niczego dotykać.

- Nie powinny – odparł Alec. – To tylko iluzja. Nic więcej oprócz kolorowego powietrza.

- No cóż, nie w tym przypadku – powiedziała Clary. – Wsadził dłoń w jego pierś i wykręcił... – wzydrygnęła się. – Było mnóstwo krwi.

- Zostawił ci specjalny bonus – powiedział Jace do Simona.

              Simon zignorował to.

- A czy istniał kiedyś Inkwizytor który nie umarłby straszną śmiercią? – zastanawiał się na głos. – To jak bycie perkusistą w Spial Tap.

              Alec przejechał dłońmi po twarzy.

- Nie mogę uwierzyć, że moi rodzice jeszcze o niczym nie wiedzą – powiedział. – I jakoś nie pali mi się do tego żeby im to powiedzieć.

- Gdzie oni są? – spytała Clary. – Myślałam, że na górze.

              Alec pokręcił głową.

- Zostali na cmentarzu, przy grobie Maxa. Nas odesłali tutaj. Chcieli być sami przez chwilę.

- A co z Isabelle? – chciał wiedzieć Simon. – Gdzie ona jest?

              Kpiący nastrój opuścił Jace’a.

- Nie wychodzi ze swojego pokoju – odparł. – Obwinia siebie za to co stało się z Maxem. Nie przyszła nawet na pogrzeb.

- Próbowaliście z nią rozmawiać?

- Nie - odciął się Jace. – Zamiast tego biliśmy ją co chwila po twarzy. Jak myślisz, dlaczego to nie podziałało?

- Chciałem tylko spytać – powiedział Simon łagodnym głosem.

- Powiemy jej o tej całej sprawie z fałszywym Sebastianem – dodał Alec. – Może lepiej się wtedy poczuje. Ciągle myśli, że powinna była zauważyć że coś było z nim nie tak, ale jeśli był szpiegiem... – wzruszył ramionami. – Nikt niczego nie zauważył. Nawet Penhallowowie.

- A ja myślałem, że był klamką od drzwi – dorzucił Jace.

- Tylko dlatego, że... – Alec zapadł się głębiej w swoim krześle. Wyglądał na wyczerpanego. Jego skóra pokryła się szarością kontrastując z jaskrawą bielą jego ubrań. – To już wcale nie ma znaczenia. Kiedy dowie się czym groził Valentine, nic nie będzie w stanie poprawić jej nastroju.

- Skąd pewność że to zrobi? – spytała Clary. – Mam na myśli wysłanie armii demonów przeciwko Nefilim. Przecież on też ciągle jest Nocnym Łowcą, prawda? Nie mógłby doprowadzić do zagłady własnych rodaków.

- Nie obchodziło go że niszczy własne dzieci – odezwał się Jace, napotykając jej spojrzenie.  – Dlaczego myślisz, że miałby dbać o swoich ludzi?

              Alec patrzył raz na jedno, raz na drugie, a po wyrazie jego twarzy Clary wywnioskowała, że Jace nie powiedział mu jeszcze o Ithurielu. Wyglądał na zdumionego i bardzo smutnego.

- Jace...

- To nam wyjaśnia jedną rzecz – powiedział Jace nie patrząc na Aleca. – Magnus próbował dowiedzieć się czy może użyć naprowadzającej runy dzięki rzeczom jakie Sebastian zostawił u siebie w pokoju i dzięki temu namierzyć go w jakiś sposób. Powiedział, że nie może odczytać nic z tego co mu daliśmy. Tylko... martwa cisza.

- Co to znaczy?

- Że to były rzeczy Sebastiana Varlaca. Fałszywy Sebastian musiał mu je odebrać gdy go spotkał. A Magnus nie jest w stanie niczego z nich odczytać bo prawdziwy Sebastian...

- Prawdopodobnie nie żyje – dokończył za niego Alec. – A ten którego znamy my jest za sprytny żeby zostawiać za sobą jakiekolwiek ślady. Nie można namierzyć kogoś nie mając nic pod ręką. Trzeba mieć przedmiot, który jest w pewien sposób połączony z tą osobą. Pamiątkę rodzinną, stelę, kilka włosów, coś w tym stylu.

- A to wielka szkoda – skonstatował Jace - bo gdybyśmy mogli za nim pójść, to pewnie zaprowadziłby nas prosto do Valentine’a. Jestem pewny, że już poleciał do swojego mistrza zdać pełny report. I pewnie powiedział mu o tej bzdurnej teorii Hodge’a z jeziorem.

- To wcale nie musi okazać się bzdurą – zaoponował Alec. – Rozstawiono straże na ścieżkach prowadzących do jeziora i obłożono zaklęciami, które ochronią ich gdy ktoś się tam teleportuje.

- Fantastycznie. Jestem pewien, że teraz wszyscy możemy czuć się bezpieczni – zakpił Jace i oparł się o ścianę.

- Nie rozumiem tylko – odezwał się Simon – dlaczego on tu został. Po tym co zrobił Izzy i Maxowi mógł zostać złapany. Nie było mowy o tym żeby dalej udawał. Nawet jeśli myślał, że zabił Izzy zamiast tylko ją ogłuszyć, to jak potem wytłumaczyłby się z tego, że oni oboje nie żyją podczas gdy on ma się dobrze? Nie, musiał zostać odkryty. Tylko dlaczego został gdy zaczęła się walka? Dlaczego chciał iść po mnie do Gardu? Jestem prawie pewien, że było mu wszystko jedno czy umrę czy nie.

- Teraz jesteś dla niego za ostry – wtrącił Jace. – Jestem pewien że wolałby żebyś zginął.

- Właściwie – odezwała się Clary – to myślę, że został tu z mojego powodu.

              Jace spojrzał na nią ze złotym błyskiem w oczach.

- Z twojego powodu? Czyżby miał nadzieję na jeszcze jedną gorącą randkę?

              Clary poczuła, że się czerwieni.

- Nie. A nasza randka nie była gorąca. W rzeczywistości to nawet nie była randka. Tak czy inaczej, nie o to mi chodzi. Kiedy przyszedł do Sali, próbował wyciągnąć mnie na zewnątrz żebyśmy mogli porozmawiać. Chciał czegoś ode mnie. Tylko nie wiem co to mogło być.

- Albo po prostu chciał ciebie – powiedział Jace. Widząc wyraz jej twarzy, dodał: - Nie to mam na myśli. Chodzi mi o to, że może chciał zaprowadzić cię do Valentine’a.

- Valentine nie dba o mnie – sprostowała Clary. – Jedyną rzeczą na jakiej mu kiedykolwiek zależało byłeś ty.

              Coś błysnęło w głębi jego oczu.

- Tak to nazywasz? – jego twarz była przerażająco posępna. – Po tym co stało się na łodzi interesuje się tylko tobą. Co oznacza, że musisz być ostrożna. Bardzo ostrożna. Nie zaszkodzi jeśli kilka następnych dni spędzisz tutaj. Możesz zamknąć się w pokoju tak jak Isabelle.

- Nie zrobię tego.

- Oczywiście, że nie – odparł Jace – bo żyjesz po to żeby mnie torturować, prawda?

- Nie wszystko kręci się wokół ciebie, Jace – rzuciła z wściekłością.

- Możliwe – odparował. – Ale musisz przyznać, że zdecydowana większość rzeczy tak.

              Clary ledwo powstrzymała się żeby nie zacząc krzyczeć.

              Simon odchrząknął.

- Skoro już mówimy o Isabelle... bo chyba o tym mówiliśmy, ale pomyślałem że powieniem o tym wspomnieć zanim tak kłótnia rozkręci się na dobre... że może ja z nią porozmawiam.

- Ty? – spytał Alec, a potem, zawstydzony lekko własnym zażenowaniem, dodał szybko: - Chodzi o to, że... ona nie chce wyjść z pokoju nawet na prośbę własnej rodziny. Dlaczego miałaby wyjść dla ciebie?

- Może dlatego, że ja nie należę do rodziny – odparł Simon. Stał z dłońmi wciśniętymi w kieszenie i z wyprostowanymi ramionami. Gdy siedziała obok niego wcześniej, Clary zauważyła, że ciągle miał cienką, białą bliznę otaczającą jego szyję w miejscu, gdzie Valentine poderżnął mu gardło, oraz blizny na nadgarstach które również poprzecinał. Zetknięcie się ze światem Nocnych Łowców zmieniło go. Nie tylko jego wygląd zewnętrzny czy krew uległy zmianie. Zmiana jaka w nim zaszła była o wiele głębsza. Stał wyprostowany, z wysoko podniesioną głową, i ze stoickim spokojem przyjmował wszystko co mówili Alec i Jace. Simon, który kiedyś bałby się ich, zniknął.

              Clary poczuła w sercu nagły ból i ze zdumieniem zdała sobie sprawę z tego co go spowodowało. Tęskniła za nim – tęskniła za Simonem. Za takim jakim kiedyś był.

- Postaram się nakłonić Isabelle do rozmowy – powiedział. – Nie zaszkodzi spróbować.

- Ale jest już prawie ciemno – zauważyła Clary. – Powiedzieliśmy Lukowi i Amatis, że wrócimy zanim słońce zajdzie.

- Odprowadzę cię – zaoferował się Jace. – A co do Simona, to chyba sam potrafi trafić do domu w ciemnościach... prawda, Simon?

- Oczywiście, że potrafi – odezwał się oburzony Alec, skwapliwie starając się złagodzić swój poprzedni afront. – W końcu jest wampirem... i... – dodał. – Właśnie zdałem sobie sprawę z tego że pewnie sobie żartowałeś. Nie zwracaj na mnie uwagi.

              Simon uśmiechnął się. Clary otworzyła usta żeby zaprotestować... i zaraz je zamknęła. Częściowo dlatego, że wiedziała, że zachowuje się niedorzecznie, a częściowo przez wyraz twarzy Jace’a, gdy patrzył na Simona, wyraz który tak ją zaskoczył, że zamilkła. Rozbawienie połączone z wdzięcznością i co najbardziej zaskakujące – z odrobiną szacunku.

 

 

              Spacer od domu Lightwoodów do domu Amatis okazał się krótki. Clary chciała żeby trwał trochę dłużej. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że każda chwila spędzona z Jace’m była na swój sposób bezcenna i ograniczona, że w jakiś sposób zbliżali się do jakiejś na wpół widocznej ostatecznej granicy, która rozdzieli ich na zawsze.

              Spojrzała na niego z ukosa. Patrzył prosto przed siebie tak jakby jej tu nie było. W magicznym świetle, które zalewało ulicę, jego profil nabrał ostrości. Kosmyki włosów opadające na policzki nie do końca zakrywały białą bliznę po Znaku na skroni. Dostrzegła błysk metalu na jego szyi, gdzie wisiał na łańcuszku pierścień Morgensternów. Jego lewa dłoń była nieosłonięta a kostki pokrywały świeże rany. Więc jednak goił się jak Przyziemny, tak jak prosił go o to Alec.

              Zadrżała. Spojrzał na nią.

- Zimno ci?

- Po prostu sobie myślałam – powiedziała. – Jestem zaskoczona że Valentine zaatakował Inkwizytora a nie Luke’a. W końcu Aldertree jest Nocnym Łowcą a Luke... Luke jest Podziemnym. Na dodatek Valentine go nienawidzi.

- Ale szanuje go na swój sposób, nawet jeśli jest Podziemnym – odparł Jace a Clary przypomniała sobie spojrzenie jakim obrzucił wcześniej Simona i spróbowała o tym nie myśleć. Nienawidziła myśleć, że Jace i Valentine mogą mieć ze sobą coś wspólnego, nawet coś tak błahego jak sposób patrzenia. – Luke chce nakłonić Clave do zmian, do myślenia w nowy sposób. Dokładnie to samo zrobił Valentine, nawet jeśli jego cele nie były... hmm, takie same. Luke jest obrazoburczy w tym co robi. Chce zmian. Dla Valentine’a Inkwizytor reprezentuje stare, zabobonne Clave, którego tak bardzo nienawidzi.

- A przecież kiedyś byli przyjaciółmi – dodała Clary. – Luke i Valentine.

- „Ślady tego, co kiedyś było” – powiedział Jace, a jego na wpół kpiącego tonu poznała, że coś cytował. – Niestety tak się akurat składa, że najbardziej nienawidzisz tych, na których ci kiedyś najmocniej zależało. Wyobrażam sobie, że Valentine zaplanował coś specjalnie dla Luke’a po tym jak zajmie miasto.

- Nie zrobi tego – oświadczyła, a gdy Jace nie odpowiedział, dodała podniesnionym głosem: - Nie wygra... nie może. On nie chce tak naprawdę wywyływać wojny, nie przeciwko Nocnym Łowcom i Podziemnym...

- Dlaczego myślisz, że Łowcy będą walczyć u boku Podziemnych? – spytał, nadal na nią nie patrząc. Szli sami przez uliczkę przy kanale a on wpatrywał się w wodę z zaciśniętymi szczękami. – Dlatego że Luke tak powiedział? Luke to marzyciel.

- A czy to źle że taki jest?

- Nie. Po prostu ja się do nich nie zaliczam – oznajmił a ona poczuła oderzenie zimna w sercu w odpowiedzi na pustkę w jego głosie. Rozpacz, gniew, nienawiść. To są cechy demona. On zachowuje się w sposób w jaki myśli że powinien się zachowywać.

              Doszli w końcu do domu Amatis. Clary zatrzymała się u podnóża schodów i odwróciła w jego stronę.

- Możliwe – przyznała. – Ale nie jesteś też taki jak on.

              Jace zdziwił się trochę słysząc to, ale może po prostu sprawiła to stanowczość w jej głosie. Odwrócił głowę żeby na nią spojrzeć po raz pierwszy odkąd opuścili dom Lightwoodów.

- Clary... – zaczął i urwał, wciągając ze świstem powietrze. – Masz krew na rękawie. Jesteś ranna?

              Podszedł do niej i ujął jej nadgarstek w swoją dłoń. Clary spojrzała w dół i ze zdumieniem skonstatowała, że miał rację – na prawym rękawie jej płaszcza widniała nieregularna plama krwi. Najdziwniejsze było to, że zachowała swój czerwony kolor. Czy zaschnieta krew nie powinna czasami być ciemniejsza? Zmarszczyła brwi.

- To nie jest moja krew.

              Jace rozluźnił się nieznacznie i zmniejszył uścisk.

- To krew Inkwizytora?

              Potrząsnęła przecząco głową.

- Właściwie to wydaje mi się, że to krew Sebastiana.

- Sebastiana?

- Tak... Gdy przyszedł wtedy do Sali, krwawił z drobnych rozcięć na twarzy. Wydaje mi się, że Isabelle musiała go podrapać, ale tak czy inaczej... Dotknęłam go i poplamiłam się – przyjrzała się jej bliżej. – Myślałam, że Amatis wyprała płaszcz ale widocznie tego nie zrobiła.

              Spodziewała się, że puści jej rękę, ale zamiast tego przytrzymał ją chwilę dłużej, przyglądając się badawczo plamie krwi, i puścił ją najwidoczniej czymś usatysfakcjonowany.

- Dzięki.

              Patrzyła na niego przez chwilę a potem potrząsnęła głową.

- Nie powiesz mi po co to zrobiłeś, prawda?

- Nie ma mowy.

              Machnęła dłońmi w rozdrażnieniu.

- Idę do środka. Zobaczymy się później.

              Okręciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi. Nie mogła wiedzieć o tym, że w chwili gdy odwróciła się do niego plecami, uśmiech zniknął z jego twarzy ani tego, że stał w ciemnościach na długo po tym jak zamknęła za sobą drzwi, patrząc w ślad za nią i obracając w palcach niewielki kawałek nitki.

 

 

- Isabelle – zawołał Simon. Kilka razy próbował znaleźć drzwi do jej pokoju, ale dopiero okrzyk „Wynoś się!”, który dobiegał zza tych utwierdził go w przekonaniu że trafił na właściwe. – Isabelle, wpuść mnie.

              Rozległ się głuchy odgłos i drzwi zatrzęsły sie lekko, jak gdyby Isabelle cisnęła w nie czymś, prawdopodobnie butem.

- Nie chcę rozmawiać ani z tobą ani z Clary. W ogóle nie chcę z nikim rozmawiać. Zostaw mnie w spokoju, Simon.

- Clary tu nie ma – powiedział. – A ja nie odejdę stąd dopóki za mną nie porozmawiasz.

- Alec! – wrzasnęła Isabelle. – Jace! Zabierzcie go stąd!

              Simon odczekał chwilę. Z dołu nie dochodził żaden dżwięk. Alec albo wyszedł albo wolał się nie wychylać.

- Nie ma ich tu. Jestem tylko ja.

              Odpowiedziała mu cisza. W końcu Isabelle znów się odezwała. Tym razem jej głos dobiegał z bliska, jakby stała po drugiej stronie drzwi.

- Jesteś sam?

- Jestem sam – potwierdził Simon.

              Drzwi otwarły się z trzaskiem. Stała w nich Isabelle w czarnej nocnej koszulce, z długimi splątanymi włosami opadającymi jej na ramiona. Simon nigdy nie widział jej w takim stanie: bosej, z nieuczesanymi włosami i bez makijażu.

- Możesz wejść.

              Minął ją i wszedł do pokoju. W świetle wpadającym przez otwarte drzwi wyglądał, jakby to powiedziała jego matka, jakby przeszło przez niego tornado. Porozrzucane ubrania leżały na podłodze w stosach a otwarta apteczka wyglądała jakby wybuchła. Na jednym słupku od łóżka wisiał srebrzysty bat Isabelle a z drugiego zwisał biały, koronkowy stanik. Simon odwrócił wzrok. Zasłony zaciągnięto a lampy pogaszono. Isabelle usiadła na brzegu łóżka i przyglądała mu się z gorzkim rozbawieniem.

- Wampir, który się rumieni. Kto by pomyślał – uniosła podbródek. – No więc, wpuściłam cię. Czego chcesz?

              Pomimo jej gniewnego spojrzenia Simon pomyślał, że wyglądała na młodszą niż zwykle z tymi wielkimi, ciemnymi oczami w ściągniętej, białej twarzy. Mógł dostrzeć ślady blizn na jej jasnej skórze, pokrywające jej nagie ramiona, kark, obojczyki, a nawet nogi. Jeśli Clary pozostanie Nocnym Łowcą, pomyślał, to pewnego dnia będzie wyglądała tak samo. Z całym ciałem pokrytym bliznami. Jednak ta myśl nie zmartwiła go już tak bardzo jak kiedyś. W sposobie w jaki Isabelle nosiła swoje blizny było coś takiego jakby była z nich dumna.

              Trzymała coś w dłoniach i obracała bez przerwy w palcach. Coś małego, co połyskiwało słabo w przytłumionym świetle. Przez chwilę myślał, że to jakiś biżuteryjny drobiazg.

- To co się stało z Maxem to nie była twoja wina – powiedział.

              Nie patrzyła na niego. Utkwiła wzrok w przedmiocie w swoich dłoniach.

- Wiesz co to jest? – spytała, podnosząc go do góry. Wyglądał jak mały żołnierzyk wystrugany z drewna. Simon zdał sobie sprawę z tego, że to był miniaturowy Nocny Łowca w pełnej czarnej zbroi. Srebrzysty błysk, który zauważył wcześniej okazał się być farbą, którą został pomalowany malutki miecz. Była prawie starta. – Należał do Jace’a – powiedziała, nie czekając na jego odpowiedź. – To była jedyna zabawka jaką ze sobą miał gdy przybył do Idris. Pewnie należał kiedyś do jakiegoś większego zestawu. Myślę, że sam ją zrobił ale nigdy nie mówił zbyt wiele na ten temat. Gdy był mały, zabierał go wszędzie ze sobą, nosił go w kieszeni. A potem któregoś dnia zobaczyłam jak Max się nim bawi. Jace musiał już wtedy mieć jakieś trzynaście lat. Chyba oddał go Maxowi bo doszedł do wniosku, że wyrósł już z tego. Tak czy inaczej, Max miał to w ręku gdy go znaleźli. Tak jakby złapał go, gdy Sebastian... kiedy on... – urwała. Wysiłek, jaki wkładała w to żeby się nie rozpłakać, był aż nadto widoczny. Jej usta wykrzywił grymas. – To ja powinnam tam być i go ochronić. Ja powinnam była go osłaniać a nie jakiś głupi drewniany żołnierzyk – cisnęła go na łóżko a jej oczy lśniły.

- Byłaś nieprzytomna – sprzeciwił się Simon. – Izzy, sama prawie umarłaś. Nie mogłaś nic zrobić.

              Isabelle pokręciła głową a splątane włosy zatańczyły na jej ramionach. Spojrzała na niego z dzikością w oczach.

- A co ty o tym wiesz? – spytała z naciskiem. – Wiedziałeś, że Max przyszedł do nas tamtej nocy kiedy zginął i powiedział, że zobaczył jak ktoś wspina się po wieży demonów, a ja powiedziałam że na pewno mu się to przyśniło i odesłałam go spowrotem? A on miał rację. Założę się, że to był ten drań Sebastian. Wspiął się na wieżę, żeby obalić zaklęcia ochronne. I zabił go żeby nie mógł nikomu powiedzieć tego co widział. Gdybym tylko go wtedy posłuchała... poświęciła chociaż sekundę na to żeby go posłuchać.. to wszystko nigdy by się nie wydarzyło.

- Nie mogłaś o tym wiedzieć – powiedział. – A co do Sebastiana... on nie jest wcale kuzynem Penhallowów. Oszukał nas wszystkich.

              Nie wyglądała na zaskoczoną.

- Wiem. Słyszałam jak rozmawiasz o tym z Alekiem i Jasem. Przysłuchiwałam się wam ze szczytu schodów.

- Podsłuchiwałaś?

              Wzruszyła ramionami.

- Tylko do momentu, w którym powiedziałeś że idziesz na górę ze mną porozmawiać. Wtedy wróciłam do pokoju. Nie byłam w nastroju na żadne wizyty – spojrzała na niego z ukosa. – Jedno muszę ci przyznać: jesteś uparty.

- Posłuchaj, Isabelle – Simon zrobił krok do przodu. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że Isabelle była tylko częściowo ubrana, więc powstrzymał się od położenia jej dłoni na ramieniu czy robienia jakiegokolwiek innego otwartego gestu współczucia. – Kiedy mój ojciec umarł wiedziałem, że to nie była moja wina, ale nadal myślę o tych wszystkich rzeczach, które powinienem był zrobić i powiedzieć zanim odszedł.

- Tak, no cóż, ale to jest moja wina – powiedziała Isabelle. – I powinnam była wtedy posłuchać Maxa. Ale przynajmniej wciąż mogę namierzyć drania który mu to zrobił i zabić go.

- Nie jestem pewien czy to coś da...

- Skąd możesz wiedzieć? – spytała z naciskiem. – Znalazłeś osobę odpowiedzialną za śmierć twojego ojca i zabiłeś ją?

- Mój ojciec umarł na atak serca – wyjaśnił Simon. – Więc nie.

- W takim razie sam nie wiesz o czym mówisz, prawda? – Isabelle uniosła podbródek i spojrzała mu prosto w oczy. – Chodź tu.

- Co takiego?

Pokiwała rozkazująco palcem wskazującym.

- Podejdź tu, Simonie.

              Uczynił to niechętnie. Był zaledwie stopę od niej, gdy chwyciła go za przód jego koszulki, przyciągając do siebie. Ich twarze dzieliły centymetry. Simon zobaczył że skóra pod jej oczami błyszczała od śladów łez.

- Wiesz czego mi teraz naprawdę trzeba? – spytała, podkreślając każde słowo z osobna.

- Uhm – mruknął Simon. – Nie.

- Odwrócenia uwagi – powiedziała i popchnęła go na łóżko obok siebie. Wylądował na plecach pośród pomiętej sterty ubrań.

- Isabelle – zaprotestował słabo. – Naprawdę myślisz, że poczujesz się po tym lepiej?

- Zaufaj mi – odparła, kładą dłonie na jego piersi, tuż powyżej jego niebijącego serca. – Ja już się czuję lepiej.

 

 

              Clary leżała w łóżku, śledząc pojedynczą plamę księżycowego światła wędrującą po suficie. Nerwy miała ciągle zbyt napięte od wydarzeń z tego dnia żeby zasnąć, i nie pomagało jej w tym to, że Simon nie wrócił do domu przed obiadem... ani po nim. Dała upust swoim obawom przed Lukiem, który narzucił na siebie płaszcz i udał się do Lightwoodów. Gdy wrócił, wyglądał na rozbawionego.

- Z Simonem wszystko w porządku, Clary – powiedział. – Wracaj do łóżka.

              A potem poszedł wraz z Amatis na kolejne z niekończących się spotkań w Sali Porozumień. Zastanawiała się, czy ktoś zdążył już zetrzeć ślady krwi Inkwizytora.

              Nie mając nic innego do roboty, poszła do łóżka ale sen zdawał się uporczywie nie nadchodzić. W głowie ciągle miała obraz Valentine’a wyciągającego dłoń w stronę Inkwizytora i wyrywającego mu serce. I sposób, w jaki się do niej odezwał: Trzymałabyś język za zębami. Jeśli nie ze względu na siebie, to przynajmniej swojego brata. Ponad to tajemnice, jakie zdradził jej Ithuriel, przygniatały jej pierś niewidocznym ciężarem. Pod wszystkimi obawami, stały jak bicie serca, krył się strach że jej matka może umrzeć. Gdzie był Magnus?

              Zasłony przy oknie zaszeleściły a do środka wpadło nagle światło ksiażyca. Clary natychmiast usiadła prosto, siegając po seraficki nóż, który trzymała na nocnej szafce koło łóżka.

- Nie bój się – czyjaś ręka dotknęła jej dłoni. Szczupła, poznaczona bliznami, znajoma dłoń. – To ja.

              Clary wciągnęła gwałtownie powietrze a on cofnął dłoń.

- Jace – wykrztusiła. – Co ty tu robisz? Coś się stało?

              Milczał przez moment, a ona spojrzała na niego, owijając się szczelniej pościelą. Czuła, że się czerwieni, z całą mocą uświadamiając sobie fakt, że miała na sobie tylko spodnie od piżamy i cienką koszulkę. Ale potem dostrzegła wyraz jego twarzy a całe jej zażenowanie wyparowało.

- Jace? – wyszeptała. Stał u wezgłowia jej łóżka i ciągle miał na sobie biały żałobny strój a w sposobie w jaki na nią patrzył nie było nic beztroskiego, sarkastycznego czy odległego. Był bardzo blady a jego oczy był udręczone i niemal czarne z napięcia. – Dobrze się czujesz?

- Sam nie wiem – powiedział ze zdumieniem, jakby wybudził się właśnie ze snu. – Nie miałem zamiaru tu przychodzić. Błąkałem się...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin