Tę książkę dedykuję pracownikom bibliotek, którzy służyli mi pomocą przez wiele lat, w szczególności zaś Nicie Foster i Ardis Wiley z Hennepin County Library System za to, że zawsze znajdą to, czego potrzebuję w badaniach źródłowych. Dziękuję też Patty Myers z Johnson County Library w Buffalo i pracownikom Sheridan County Fulmer Public Library w Sheridan, w stanie Wyoming, za pomoc w pracy nad tą powieścią.
Od autorki
Czytelnicy, którzy znają okolice Sheridan i Buffalo, znajdą w tej książce pewne nieścisłości dotyczące historii ich rodzinnych miast.
Main Street w Sheridan nie wyglądała tak, jak ją opisałam, nie było też w mieście tak okazałych wiktoriańskich domów - zaczęły powstawać dopiero na przełomie wieków. W roku 1888 Munkers & Mathers nie posiadali własnego sklepu, a saloonu „Pod Miętowym Liściem” jeszcze nie wybudowano. Sądzę jednak, że warto wprowadzić trochę lokalnego kolorytu nawet kosztem historycznej dokładności, co - mam nadzieję - czytelnicy mi wybaczą.
L.S.
Wyoming 1888
Tom Jeffcoat przesunął się nieco na twardej ławeczce wozu, przetarł powieki i spojrzał na północ. Mrużąc oczy pod rondem pokrytego pyłem brązowego stetsona rozpoznał niewyraźne dotąd zarysy miasta. Poczuł raptowny skurcz w żołądku - nareszcie Sheridan! A przy odrobinie szczęścia i kąpiel, i prawdziwe łóżko, i przyzwoita gorąca kolacja, pierwsza od osiemnastu dni.
Cmoknął i konie ruszyły żwawiej.
Z odległości kilku mil miasto wyglądało zaledwie jak znamię w zagłębieniu rozległej, żyznej doliny, położone było jednak tak pięknie, jak obiecano w ogłoszeniu. Usadowiło się tam, gdzie pasmo Big Horn napotyka szeroką dolinę Goose Creek, w której łączą się potoki Big Goose i Little Goose; wygrzewało się w słońcu wśród bujnej trawy.
Bieg potoków znaczyły wyraźnie wijące się wstęgi wierzb i białych topoli, teraz, w pierwszych dniach czerwca, spuszczających na wodę flotyllę miękkich kłębuszków.
Największe wrażenie robiły wszakże góry - otoczone błękitem, ośnieżone czuby sterczały jak kłykcie zaciśniętej pięści, stawiając opór bardziej urwistym zachodnim pasmom Gór Skalistych. Starzy, dobrzy przyjaciele, zawsze z lewej strony podczas długiej wędrówki z Rock Springs. Big Horn. Już zdążył pokochać te majestatyczne olbrzymy spowite hen, wysoko, w granat cedrów, przechodzący u podnóży we wszystkie możliwe odcienie zieleni. Podnóża zaś wznosiły się i opadały jak ogromna falująca spódnica, w której aksamitnych fałdach leżał jego nowy dom - Sheridan.
„Na zachód od trosk - zachwalało ogłoszenie - bez upałów, pyłu i wiatru, tam gdzie noce zawsze są chłodne.”
Cóż, zobaczymy.
Gdy tak zbliżał się do miasta, poszczególne budynki nabierały kształtów, potem ulica - nic, ulice, mój Boże! - cała mieć prostych i szerokich ulic z nazwami umieszczonymi już na drewnianych tabliczkach: Perkins, Whitney, Burkitt, Works, Loucks i ta, którą wjechał - główna, najszersza Main Street. Dalej, w głębi miasta, wijące się potoki łamały porządek ulic na krótkie ukośne aleje. Po jednej stronie zobaczył domy - większość zbudowano z okorowanych bali i pokryto spadzistymi dachami, by nie zalegał śnieg. Granice wielu działek wytyczały płoty, paliki do wiązania koni, świeżo obsadzone ogródki warzywne i grządki kwiatów, a od tyłu - budynki gospodarcze. Przy wjeździe do handlowej części miasta zwolnił i powiódł wzrokiem po okolicy. Było tam jakieś pięćdziesiąt budynków, chodniki z desek zniszczonych już nieco, lecz nie wypaczonych, i sporo prywatnych zakładów: hotel, rzeźnik, golarz, aptekarz, prawnik, kilka sklepów, redakcja gazety i nieodłączne saloony: „Gwiazda”, „Pod Miętowym Liściem” i „Srebrna Ostroga”, odwiedzane przez kowbojów gnających bydło szlakiem na Bozeman - tym samym, którym on tutaj przybył. Przy „Srebrnej Ostrodze” znajdowała się zagroda, w której biegało sześć łosi. Kilku mężczyzn ćwiczyło łapanie zwierząt na lasso, śmiech i ryki dobiegające z korralu przywołały uśmiech na twarz Jeffcoata.
Mijał kolejne oznaki postępu: budynek, przez którego dwuskrzydłową, rozwartą na oścież bramę widać było połyskującą mosiężnymi syfonami hydronetkę, dom noszący szyld: L.D. STEELE, LEKARZ, szkołę - tę osadnicy zobowiązani byli ukończyć w pierwszej kolejności - oraz sklep z uprzężą, na który Jeffcoat zwrócił szczególną uwagę.
Dojechał wreszcie nad sam potok, nie spięty mostem, wezbrany wiosennymi deszczami, gdzie chudy jak patyk mężczyzna w workowatych spodniach i butach do kolan napełniał beczkowóz wiadrem zamocowanym na długim kiju. Wymalowany na ocynowanej beczce napis głosił: „Codzienna dostawa świeżej wody, 25 centów beczułka, 5 beczułek za dolara. Orzeźwiająca woda od Andrew Deharta”.
- Dzień dobry! - zawołał Jeffcoat ściągając cugle. Mężczyzna przerwał pracę i odwrócił się.
- Dzień dobry.
Miał krzaczastą brodę i duży haczykowaty nos, który wysmarkał wprost na trawę, pochylając się najpierw w lewo, potem w prawo.
- Kory to potok, Big Goose czy Little Goose?
- Big Goose. Nazywamy go tu po prostu Goose. Jesteś nowy?
- Tak. Dopiero co przyjechałem.
- Ha! Witam. Andrew Dehart - skinął w stronę napisu na beczce.
- Tom Jeffcoat.
- Gdybyś potrzebował wody, zgłoś się do mnie. Zostajesz?
- Tak. Taki mam zamiar.
- Znalazłeś coś?
- Jeszcze nie.
Hm, jedyny hotel, Windsor, jest w drugą stronę, minąłeś go. Ed Walcott prowadzi stajnię. Od Grinnell Street w lewo - pokazał palcem.
- Dziękuję, panie Dehart.
Dehart skinął na pożegnanie i wrócił do pracy.
- Młoda krew jest tu zawsze mile widziana.
Potok zdawał się zamykać główną handlową część miasta. Po drugiej stronie stały przede wszystkim budynki mieszkalne, więc Jeffcoat zawrócił drogą, którą przyjechał.
Bez trudu znalazł właściwą ulicę i ogromny, nie pomalowany budynek ze spadzistym dachem, otwartymi na przestrzał wrotami i szyldem umieszczonym wysoko nad drzwiami stodoły. Wyraźny, czarny napis głosił: STAJNIA U WALCOTTA. PASZA I NOCLEG.
WYPOŻYCZANIE ZAPRZĘGÓW. Skręcił, aby się lepiej przyjrzeć.
W zagrodzie przy najbliższej ścianie budynku sześć zdrowo wyglądających koni drzemało w popołudniowym słońcu z nosami przytkniętymi do desek stajni. Z drugiej strony, nad opuszczonym dołem w kształcie podkowy, pochylał się rząd topoli, rzucających cień na drogę ponad poręczą do wiązania koni. Sama stajnia była ogromna, otwierana z obu końców, zbudowana z łączonych pionowo kłód zniszczonych przez słońce i deszcze, z dwojgiem rozsuwanych drzwi, które teraz stały otworem. Jeffcoat wybrał osłoniętą od słońca poręcz z prawej strony. Przez otwarte wrota dostrzegł wpisaną w światło drugiej bramy sylwetkę mężczyzny pochylonego nad końskim kopytem.
Konkurencja.
Zatrzymał konie w cieniu, owinął cugle wokół słupka, wstał i przeciągnął się wyginając pasie. Czuł, że skórę ma napiętą jak rzemień. Zrobił głośny wydech i zeskoczył z wozu. Zatrzymał się przy południowych wrotach budynku i zajrzał do środka. Stajnia wyglądała jak tunel kolejowy, mroczny i chłodny wewnątrz, u wylotów tryskający światłem. Na drugim jej końcu człowiek wciąż trzymał kopyto potężnego kasztana, twarzą zwrócony w kierunku drugiego wejścia.
Skarbonara