Clancy Tom & Pieczenik Steve 10 - Morze ognia.rtf

(2159 KB) Pobierz
TOM CLANCY

TOM  CLANCY

OP-CENTER
CENTRUM SZYBKIEGO REAGOWANIA

MORZE OGNIA

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

Morze Celebes
Wtorek, 4.19

 

Były trzy rzeczy, na których śniady, ciemnooki Lee Tong znał się doskonale. Pierwsza z nich to morze. Chudy, lecz muskularny Lee był
synem nieżyjącego już Henry'ego Tonga, oficera pracującego na drew-
nowcu. Statek starego Tonga „Władca Oceanu", stutonowy kontenero-
wiec, odbywał regularne rejsy z Singapuru do Indii, obładowany tarcicą.
W drodze powrotnej woził bale tekowe, które docierały z Wybrzeża Ko-
ści Słoniowej do Bombaju. Ich miejscem przeznaczenia były Hongkong
i Tokio. Matka Lee zmarła na zatrucie pokarmowe, kiedy chłopak miał
pięć lat. Lee wolał podróżować z ojcem niż mieszkać u dziadków na far-
mie w Keluang. Kiedy skończył trzynaście lat, był już zatrudniony w peł-
nym wymiarze godzin jako chłopiec okrętowy do dyspozycji pierwszego
oficera.

Zaprawiony w żeglowaniu Lee znał kapryśną naturę mórz. Orzeźwia-
jący zapach Morza Andamańskiego wyraźnie różnił się od kwaśnej, ole-
istej woni wybrzeży Morza Południowochińskiego. Prądy na Morzu
Wschodniochińskim powodowały ostrzejsze przechyły niż długa i wyso-
ka fala Pacyfiku. Burze także nie były do siebie podobne. Czasem przy-
chodziły znienacka, gwałtownie; innym razem ostrzegały z daleka, by ster-
nicy na czas mogli zejść im z drogi. Podczas rejsów Lee dowiedział się
też sporo o ludziach, o tym, co ich cieszyło, co ich złościło, i to tak bar-
dzo, że gotowi byli zabić. Przekonał się, że dla niego samego liczyły się
tylko pieniądze, łatwe kobiety, papierosy, alkohol i towarzystwo do wy-
pitki. Kiedy stary Tong umarł na, marskość wątroby, Lee umiał jedynie
pić i palić. Ponieważ pracując na „Władcy Oceanu" czy na innym statku,
niczego więcej nie mógł się nauczyć, postanowił zmienić zawód.

Kiedy miał szesnaście lat, z czego kilka ostatnich spędził na drewnow-
cu, spotkał dwóch młodych marynarzy, którzy nie chcieli skończyć tak,
jak ich ojcowie. Nie uśmiechała im się praca za trzy dolary dziennie przez
siedem dni w tygodniu. Pewnego razu w porcie przysiedli się do nich
inni niezadowoleni młodzi ludzie, rozmaitych profesji. W ten sposób Lee
zetknął się z drugą rzeczą, na której znał się doskonale. Z piractwem.

Lee stał na wzniesionym ostro w górę dziobie sampana - popularnej
chińskiej łodzi. Był to typowy model mieszkalny, jakich setki można spo-
tkać w porcie w Szanghaju, zwany mu-chi albo kurzą łajbą. Zbudowano
go z trwałego i bardzo lekkiego drewna drzew iglastych. Miał sześć me-
trów długości i cztery przedziały, w tym kambuz. Wyposażony był w sil-
nik, uruchamiany, kiedy trzeba było zwiększyć prędkość, oraz cztery
yulohs - prawie pięciometrowe wiosła - używane, gdy należało zacho-
wać ciszę. Właśnie za ich pomocą poruszał się w tej chwili piracki sam-
pan. Czterej wspólnicy Lee siedzieli parami przy burtach. Łódź kupili
w Chinach, jakieś dwa lata temu. Zapłacili gotówką, w większości poży-
czoną od dziadków Lee. Dług został spłacony w ciągu roku. Kupno sam-
pana było ostatnim legalnym przedsięwzięciem całej piątki.

Z początku uczyli się, jak wmieszać się w portowy ruch w poszukiwa-
niu ofiary, jak śledzić ją do zmroku i jak podejść do niej szybko i po
cichu. Zdobywali umiejętność czatowania na szlakach żeglugowych od
strony zachodzącego słońca, by nie być zauważonym. Koh Yu, były stróż
prawa, dysponował wielokanałowym skanerem i szerokopasmowym od-
biornikiem radiowym do nasłuchu częstotliwości używanych przez woj-
sko i policję. Ukradł je przed odejściem z pracy w wydziale operacji spe-
cjalnych singapurskiej policji. Po kilku próbach z różnymi typami
jednostek pływających postanowili skupić się na jachtach i łodziach wy-
najmowanych przez wędkarzy. Zwykle łup był obfity, a opór ograniczał
się do przekleństw, najczęściej po angielsku, więc Lee i tak ich nie rozu-
miał. Z całej bandy tylko beznamiętny Koh znał ten język, ale jego nie
obchodziła żadna gadanina. Piraci nie odczuwali najmniejszych wyrzu-
tów sumienia. Na lądzie silniejsi zawsze wykorzystywali słabszych, więksi
mniejszych. Bo czyż rekiny nie zjadają tuńczyków? Lee Tong poznał ten
układ z obu stron i doszedł do wniosku, że woli być rekinem.

Zaczęli więc napadać na małe łódki, statki wycieczkowe i jednostki
wynajmowane na przyjęcia w pobliżu Hongkongu i Tajpei. Dokonywali
rabunku, nie wchodząc nawet na pokład. Podpływali ukradkiem i przy-
klejali do kadłuba materiał wybuchowy w postaci niewielkich grudek pla-
styku. Był to wyprodukowany sposobem chałupniczym piorunian rtęci -połączenie azotanu rtęci, alkoholu i kwasu azotowego z dodatkiem para-
finy i oleju lnianego dla nadania elastyczności. Jego wyrobem zajmował
się Clark Shunga, były pirotechnik z branży drzewnej. Wysadzał kiedyś
drzewa zbyt trudne do wycinki. Kiedy stracił przy pracy dwa palce, do-
stał wymówienie i marne odszkodowanie. Spółka drzewna Woo See oba-
wiała się, że Clark jako kaleka nie może już wykonywać swojego fachu.
Co prawda pokazał szefom, że potrafi nadal grać na gitarze, ale nie zrobi-
ło to na nich żadnego wrażenia. Tak więc Clark zainwestował całą swoją
odprawę - 50 dolarów - w kupno sampana.

Piraci ostrożnie umieszczali ładunki przy dziobie i rufie, kilkadziesiąt
centymetrów ponad linią wody, aby nie zamokły. Gdyby ktoś z załogi
chciał pozbyć się ich za pomocą kija lub drąga, miałby trudne zadanie.
Musiałby stać na chybotliwym pokładzie pod ostrzałem piratów. Po roz-
mieszczeniu ładunków sampan odpływał na bezpieczną odległość. Piraci
żądali przez megafon oddania kosztowności i biżuterii. Czasem życzyli
sobie, by w małej łódce lub pontonie przeprawiła się na sampan zakład-
niczka. Przez pewien czas zabawiali się z kobietą, a potem wyrzucali ją
za burtę. W razie niewykonania rozkazów byli gotowi włączyć laserowe
celowniki swoich pistoletów M8 i posłać kule, które spowodowałyby
eksplozję ładunku. Jak dotąd ani razu nie musieli uciekać się do zniszcze-
nia statku.

Morze Celebes wciąż było nowym miejscem działania dla Lee i jego
kompanów. W tym rejonie zachodniego Pacyfiku rabowali dopiero od
dwóch miesięcy. Przenieśli się tu, gdy marynarka wojenna Singapuru
wzmocniła patrole na Morzu Południowochińskim. Celebes było inne,
odmienne też były szlaki żeglugowe. Fale nie powodowały kołysania
w górę i w dół ani z burty na burtę -jak na innych akwenach - lecz pcha-
ły sampan do tyłu, by za chwilę rzucić go w przód. Wzdłużne kołysanie
wywoływał stały silny prąd powrotny. Pod wpływem tego zjawiska Lee
przypominał sobie słowa ojca: życie pozwala ci zrobić krok naprzód, a po-
tem spycha cię o dwa kroki w tył.

Sampan płynął w całkowitych ciemnościach. Oświetlenie kabiny było
wyłączone, nawet fosforyzująca tarcza kompasu została nakryta brezen-
tową płachtą, aby nikt nie dostrzegł poświaty. Piraci kierowali się na dwa
punkty świetlne, oddalone o około ćwierć mili - rufowe i dziobowe światło
pozycyjne jachtu. Dwudziestopięciometrową dwumasztową jednostkę
namierzyli dzień wcześniej, kiedy podeszli do portu. Teraz śledzili ów
zgrabny elegancki jacht płynący na południowy wschód. Sunął bez po-
śpiechu, na pokładzie było tylko kilka osób. Przypuszczalnie wynajął go
na cały tydzień jakiś tłusty Australijczyk lub Malezyjczyk za piętnaście lub dwadzieścia tysięcy dolarów amerykańskich. Bez wątpienia - wyma-
rzona zdobycz. To była trzecia umiejętność, opanowana przez Lee do
perfekcji: znajdowanie ofiary. Od tamtej gorącej pijackiej nocy, kiedy
postanowili działać razem, Lee ani razu nie dokonał złego wyboru.
Aż do dzisiaj.

ROZDZIAŁ 2

Waszyngton
Poniedziałek, 19.45

 

Nocny klub Inn Cognito mieścił się przy Democracy Boulevard numer 7101 w Bethesda. Paul Hood nigdy jeszcze nie był w tym no-
wym nocnym lokalu, ale prawnik Centrum Szybkiego Reagowania, Lo-
well Coffey, wystawił mu wręcz entuzjastyczną rekomendację. Obdarzo-
ny niezbyt wymagającym podniebieniem Hood wolałby coś mniej
pretensjonalnego. Obeszłoby się bez tych monitorów z mrugającymi ocza-
mi i strzelającymi palcami. Ale nie był tu sam. Towarzyszyła mu Daphne
Connors, czterdziestejednoletnia rozwódka, założycielka słynnej agencji
reklamowej Daph-Con. Także jej lokal ten polecił Coffey, który był przy-
jacielfem rodziny jej byłego męża, adwokata Gregory'ego Packinga.

Nazwa firmy Daphne była znana przedstawicielom waszyngtońskiego
establishmentu, zwłaszcza wojskowym. Jasnowłosa Daphne przypadła
do gustu także politykom. Miała wytworny styl bycia i temperament spi-
kerki CNN. Prowadziła różne interesy z wojskiem oraz reprezentowała
hotele i restauracje. To właśnie dzięki temu nie mieli kłopotu z rezerwa-
cją.

Daphne stanowiła przeciwieństwo Hooda, który jako dyrektor Centrum
Szybkiego Reagowania musiał odznaczać się spokojem i opanowaniem.
Miała niski głos i była wulkanem energii. Przypominała mu nieżyjącą
Marthę Mackall, przebojową ciemnoskórą pracownicę Centrum, specja-
listkę od kontaktu z politykami. Martha była pewna siebie, wytworna i cią-
gle coś tropiła. Hood nie miał pojęcia, czego szukała, i nie był pewien,
czy ona sama wiedziała, o co jej chodzi.

Może właśnie tego szukała Martha, pomyślał. Zrozumienia.

Niestety, w wieku czterdziestu dziewięciu lat zginęła z ręki terrorysty.
Hood bardzo żałował, że nie zdołał poznać jej trochę bliżej. Poza tym,
z czysto praktycznego punktu widzenia, warto by wiedzieć, jak można
okiełznać kobietę o takim temperamencie. To przydaje się w prowadze-
niu firmy.

Usiłował nadążyć za Daphne, która nadawała po kawaleryjskuj, opo-
wiadając, jak jeszcze w trakcie studiów założyła agencję i zarabiała na
prowizjach od sprzedaży powierzchni reklamowych w uniwersyteckich
gazetach. Potem firma urosła do rozmiarów międzynarodowego giganta
i obecnie w samych tylko Stanach zatrudniała trzystu czterdziestu ludzi.
W ciągu dziesięciu minut Daphne kilkadziesiąt razy użyła stów „z drogi"
i ,jedź". Hood przyłapał się na tym, że zastanawia się, jak potoczyłyby
się losy ich firm, gdyby zamienili się miejscami. Przypuszczalnie Daph-
-Con zostałby wystawiony na sprzedaż i zniknąłby w przepastnych trze-
wiach jakiegoś koncernu, a Centrum Szybkiego Reagowania wchłonęło-
by NSA, CIA, a być może także Interpol.

A może sprawy potoczyłyby się inaczej, pomyślał z nadzieją. Ęył prze-
cież kiedyś burmistrzem Los Angeles, pracował też na Wall Street. A osiem
lat temu wrócił na rządową posadę. Zawsze fascynowały go różnice w spo-
sobie zarządzania firmami z sektorów prywatnego i publicznego. Podo-
bała mu się konieczność ciągłego poszukiwania kompromisu przy pracy
w zespole. Potrzeba silnego akcentowania własnego ,ja", którą kierowa-
li się ludzie pokroju Daphne, była mu zupełnie obca, a nawet nieco odpychająca - nie dlatego, że nie pochwalał takiej postawy, lecz dlatego, że budziła w nim poczucie zagrożenia. Jego pierwsza żona, Sharon, była osobą introspektywną i potrafiła docenić życie w rodzinnej wspólnocie. Nawet znani mu prezydenci i przywódcy światowi przyznawali, że umiejętność pracy zespołowej jest niezbędna.

-                Paul? - odezwała się Daphne znad talerza jakichś wodorostów, które
zamówiła na przystawkę^

-                Słucham?

-                Organizowałam wiele spotkań promocyjnych i potrafię poznać, gdy
ktoś jest nieobecny duchem - powiedziała.

-              Ależ nie, jestem tutaj - zaprzeczył Hood, uśmiechając się.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem. Kąciki jej oczu i ust zdradzały

lekkie rozbawienie.

-                Opowiadałaś mi o Indianach Chumash w Kalifornii. O swoim zaan-
gażowaniu w ich sprawy. I o tym, jak udało ci się zachować ich święte
jaskinie w górach Santa Ynez.

-                W porządku, słyszałeś, co mówiłam - rzekła z ulgą. - Ale to wcale
nie znaczy, że mnie słuchałeś.

-                Ależ zapewniam cię, że słuchałem. - Obruszył się. - Nieruchomy,
wzrok bez wyrazu to w moim przypadku zjawisko najzupełniej normalne po całym dniu użerania się w biurze.

-                Ach tak. - Daphne uśmiechnęła się. Rozumiem cię doskonale.

A jednak Hood wiedział, że miała rację. Wiele lat temu zaprzyjaźniony
aktor z Los Angeles nauczył go pewnej zawodowej sztuczki. Stosowano
ją wówczas, gdy aktorzy mieli za mało czasu na próby. Polegała ona na
rejestrowaniu słów w tak zwanej pamięci krótkoterminowej, gdzie były
łatwo dostępne. Dzięki temu pozostała część mózgu nie była obciążona
i mogła być wykorzystana na obserwowanie czy refleksję. Będąc burmi-
strzem, Hood stosował tę technikę do zapamiętywania przemówień. Po
przybyciu do Waszyngtonu doszedł w niej do mistrzostwa, dzięki uczest-
nictwie w niezliczonych politycznych briefingach, o których można było
powiedzieć wszystko, tylko nie to, że były krótkie. Potrafił słuchać, a na-
wet notować, jednocześnie myśląc o tym, co będzie robił po powrocie do
Centrum Szybkiego Reagowania.

Daphne odsunęła talerz i pochyliła się do przodu.

-               Muszę ci coś wyznać, Paul.

-               Dlaczego?
Roześmiała się.

-               Zabawne. Większość ludzi zadałaby pytanie „co?"

Zastanowił się. Faktycznie, miała rację. Nie wiedział, dlaczego zare-
agował akurat w ten sposób.

-               To moja pierwsza randka od siedmiu lat - powiedziała Daphne - i oba-
wiam się, że zamieniłam ją w jakieś kiepskie przedstawienie.

-               Jeżeli o mnie chodzi, to słucham cię z zainteresowaniem.

-               Jesteś kochany, ale mnie samej się to nie podoba - odrzekła. - Zacho-
wuję się jak podczas prezentacji u klienta. Za wszelką cenę staram do-
brze sprzedać.

-Ależ skąd...

-               Właśnie, że tak - upierała się. - Wykazywałeś ogromną cierpliwość
przez ostatnie pół godziny.

-               Mówiłem ci, że mnie to naprawdę interesuje - odpowiedział zgodnie
z prawdą. - Rzadko rozmawiam z ludźmi zarządzającymi własną firmą.

-               To prawda, spotykasz się z ludźmi, którzy rządzą państwami - przy-
znała.

-               Większość z nich nie jest tak interesująca jak ty - odrzekł Hood._-
Mówię szczerze - dodał.

To ją zupełnie rozbroiło.

-               Powiedz mi coś więcej na ten temat.

-               Ludzie na stanowiskach to często jednostki ukrywające swą osobo-
wość pod maską nieskazitelnego ideału - wyjaśnił Hood. - Jeżeli nawet
zdołali zachować jakąś cząstkę niezależności, mają ręce związane konstytucją. Poza tym znajdują się pod, czujnym okiem lokalnych i zagranicznych obserwatorów, wyborców i różnych grup interesu.

-                Czy to źle? - spytała Daphne.

-                Niekoniecznie - odparł. - Jest to zabezpieczenie przed dyktaturą. Ceną jest jednak znaczne spowolnienie postępu. Przywódca nie może wykonać żadnego posunięcia bez wprawienia w ruch całego systemu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin