de Villiers - Dziala Bagdadu[popr].doc

(1202 KB) Pobierz

 

156

 


 


 


Tytuł oryginału: LES CANONS DE BAGDAD

Przekład z francuskiego: Krystyna SzeżyńskaMaćkowiak
Projekt graficzny okł.: „ Studio Kurczak"

Redaktor serii: Magda Markowska
Redaktor techniczny: Adam Zambrzycki

© Copyright by Editions Gerard de Villiers, 1989
© Copyright for Polish Edition by „Temark" Sp z o.o., 1992 02-636 Warszawą ul. Olimpijska20

DRUK: GZP Mariborski tisk,
Slovenij a przy współpracy Koronat Italiana

ISBN 83-85241


             -              To on. Zostaw nas samych.

Sądząc po głosie, Tarik Hamadi był podniecony jak uczniak wobec obiektu swych
westchnień. W promiennym uśmiechu wyszczerzył białe zęby, kontrastujące z czernią
sztywnych, starannie przyciętych wąsów. Silny zarost już w godzinę po goleniu pojawiał się
znów na policzkach. Gęste krótkie włosy, niskie czoło, surowe i grube rysy, zimne oczy, w
których czaił się wyraz okrucieństwa budziły w otoczeniu podziw i lęk.

Jego rozmówca był do niego podobny, ale młodszy i subtelniejszy. Wstał żywo i
przeszedł przez dużą, okrągłą izbę o kamiennych ścianach - niegdyś salę konferencyjną
Adolfa Hitlera. „Orle gniazdo" było ulubioną rezydencją Fuhrera. Wzniesiono ją na szczycie
Kehisteinu w Alpach bawarskich, tuż przy granicy z Austrią, po wojnie - przemieniono w
herbaciarnię, która gościła setki turystów dziennie. Nęcił ich tyleż wspaniały pejzaż, co
niezdrowa ciekawość. Dziesiątki Amerykanów i Niemców wykupywały pamiątki i
podziwiały obszerną izbę o ścianach z szarego granitu i majestatyczny kominek z czerwonego
marmuru, ofiarowany przez Mussoliniego. Nie zmieniono tu nic od 1945 roku. Za oknem
rozciągała się wspaniała panorama bawarskiego Obersalzburgu. „Orlego gniazda" nie
dosięgły nigdy bomby ani kule aliantów. Zmieniali się tylko mieszkańcy. Za dwadzieścia
cztery marki turyści mogli dojechać tu z położonego osiemset metrów niżej Intereck i na
sześcioipółkilometrowej trasie podziwiać niezwykły krajobraz, nim skosztowali piwa lub
gulaszu a la Kehlstein Haus. Autobus zatrzymywał się na wprost tunelu z surowego marmuru.
Ostatnie sto dwadzieścia cztery metry można było przebyć windą, co odważniejsi turyści
wybierali stromą ścieżkę, tu i ówdzie pokrytą jeszcze śniegiem.

Hamadi skinął na niskiego człowieka ze skórzaną teczką, który zatrzymał się
niepewnie na wiodących z jadalni do okrągłej sali schodach. Był to również Arab o
wydatnym nosie i szpakowatych włosach. Zauważył Hamadi ego i ruszył w jego stronę.
Mężczyźni przywitali się. - Farid! Już się niepokoiłem. Wszystko w porządku?

Farid Badr z westchnieniem opadł na krzesło.

   -              Tak, ale ta wysokość! Mam zawroty głowy! W autobusie czułem się jak w
helikopterze. Umieram z głodu. Tarik Hamadi wstał.

              - Chodź, zarezerwowałem stolik. Tu nie podają posiłków.

Mężczyźni przeszli do małej, kwadratowej salki „Scharitzkehstube" - sali Ewy Braun,
bardziej intymnej dzięki sosnowej boazerii. Było tu prawie pusto. Siedli przy oknie, z którego
rozpościerał się widok na ośnieżone pasmo z Górą Watzmanna. U kelnerki w stroju
bawarskim zamówili sznycel po wiedeńsku, gulasz i strudel z jabłkami. Turyści ściągali tu nie


dla kuchni, ale dla wciąż obecnego demona nazizmu. Trudno sobie wyobrazić, że urocza
bawarska tawerna służyła kiedyś Hitlerowi za salę konferencyjną.

-  Masz to? niecierpliwie zapytał Hamadi. Farid Badr skinął głową.

-  Pokaż!
- Tu?

-  Sami turyści - wzruszył ramionami Hamadi.

-  Jesteś pewien, że nikt cię nie śledził?

-  W Monachium zrobiłem wszystko, żeby tego uniknąć.

-  A wcześniej?

-  Nie zauważyłem nic niepokojącego.

Pod natarczywym spojrzeniem Hamadiego Badr wyjął z teczki plastikową torebkę z
małym, czerwonym cylindrem, nie wiele większym od szpuli z filmem 24x36 mm. Wystawał
z niego czarny kabel złożony co najmniej z dziesięciu cieniutkich przewodów. Hamadi ujął
przedmiot ostrożnie, jakby chodziło o klejnot. Potem aż nadto serdecznie uściskał ramię
Badra.

-  Brawo! A reszta? Ile ich jest?

-  Czterdzieści. Dotrą ustaloną drogą.

Hamadi obracał w grubych palcach dziwne urządzenie, nie mogąc zdobyć się na
wsadzenie go do torebki. - Więc to jest krytron? Dlaczego właściwie nie potrafimy sami tego
zrobić?

Farid Badr, który znał się trochę na technice, uśmiechnął się pobłażliwie.

-   Anglicy też nie potrafią. Te zostały wykonane w Wellesley, w Massachusetts. Ten
niepozorny aparacik wymaga doskonałej technologii. Do wywołania reakcji nuklearnej
potrzebna jest dawka energii inicjalnej. Otrzymuje się ją dzięki klasycznemu ładunkowi
wybuchowemu wzbudzającemu pluton. Krytron wywołuje wybuch, dając impuls elektryczny
wysokiego napięcia. W tysięcznym ułamku sekundy. Produkują go tylko cztery kraje: USA,
Francją Chiny i Izrael.

-   Jak go zdobyłeś? - zapytał z uwielbieniem Hamadi. Badr wziął od niego krytron i
schował do torebki. - Krytronu używa się także w technologii laserowej i w poszukiwaniach
ropy naftowej. Musiałem stworzyć odpowiednie pozory, aby stać się niebudzącym podejrzeń
kupcem. Kelnerka podała sznycle i gulasz. Hamadi jadł z apetytem.

-   To fantastyczne - powiedział półgłosem. Plan „Osirak" ujrzy wreszcie światło dzienne.


Tylko kilku najbliższych współpracowników Saddama Husseina wiedziało, czego
dotyczy plan „Osirak". Oczywiście było powszechnie wiadomo, że Irak od lat dążył do
uruchomienia produkcji broni nuklearnej, chcąc pokonać śmiertelnego wroga - Izrael. Już w
1981 roku lotnictwo izraelskie zniszczyło „doświadczalny" reaktor w Tammuzie, nadal
jednak prowadzono potajemne prace. Hamadi jadł pospiesznie. Skończył na długo przed
Badrem, pochylił się ku niemu i szepnął:

- Chińczycy dostarczyli nam niezbędne do wydzielenia izotopu wirówki. Już funkcjonują. Mając krytron będziemy mogli zmontować i wypróbować pierwszy pocisk nuklearny.

- Gdzie? - nie zdołał opanować ciekawości Farid Badr.

-  To jeszcze tajemnica. W Mauretanii. Potrzebują pieniędzy, w Afryce za pieniądze załatwi się więc wszystko. To pozwoli nam sprawdzić i poprawić co trzeba przed wprowadzeniem w użycie.

-  Zamierzacie wyposażyć tak rakiety „El Abbas"?

-  Nie - zasępił się Irakijczyk. - Z trzech przyczyn. Po pierwsze, „El Abbas" nie jest w stanie unieść wystarczającego ładunku.- Po drugie, jest mało precyzyjna. I wreszcie – te syjonistyczne świnie mają system obrony rakietowej zdolny zatrzymać nasze pociski.

-  Co zamierzacie więc zrobić? Wasze bombowce też są kiepskie.

Irakijczyk rozejrzał się po pustej sali, jakby w obawie przed szpiegiem, i jeszcze bardziej zniżył głos:

- Właściwie rozwiązaliśmy już ten problem dzięki pewnemu genialnemu specjaliście. Pracuje dla nas od lat. Słyszałeś może o Georgesie Bearze?

- Nie.

- Może się spotkacie. Teraz jest w Wiedniu. Będę się z nim widział. Skonstruował gigantyczne działo.

- Działo?

Hamadi wyszczerzył zęby w okrutnym uśmiechu.

- Tak, ale to nie jest zwykłe działo. Ma lufę długości pięćdziesięciu metrów i jest w stanie wystrzelić jednotonowy pocisk na odległość ponad trzystu kilometrów.

- Z ładunkiem jądrowym?

- Tak, albo chemicznym. I syjonistyczny system rakiet „Patriot" nie zdoła ich zatrzymać. Pracujemy nad tym już przeszło rok. Bear zamawiał w całej Europie części do lufy i mechanizm odrzutu. Także w Austrii. Dlatego jest w Wiedniu.

-  Macie już wszystko?

-  Z pięćdziesięciu dwóch części zgromadziliśmy czterdzieści osiem. Trzy działa są już
zmontowane i ukryte przed nalotami syjonistów w podziemnych silosach.

- Jesteś pewien, że mu się uda? Może to jakiś stuknięty marzyciel? - ze źle skrywanym sceptycyzmem pytał Badr.


-  Nie. Skonstruował już dwa nieco słabsze działa. Jedno, zainstalowane na Barbadosie,
wystrzeliło satelitę na wysokość 180 kilometrów. Poza tym zrobił doskonałe szybkostrzelne
działo kalibru 155 mm, wykorzystywane podczas wojny z Iranem.

-  Chciałbym chociaż jedno zobaczyć w akcji - rozmarzył się Badr.

-  Za parę tygodni. Trzeba tylko zmontować nasadę i mechanizm odrzutu. Potem...- zawiesił głos na widok rudego mężczyzny obserwującego salę. Intruz odwrócił się i zniknął w tłumie.

Chmurzyło się i turyści gromadzili się przy windach.

Na tej wysokości pogoda zmienia się gwałtownie. Farid Badr odsunął talerz i uśmiechnął się niepewnie, poruszony obecnością nieznajomego rudzielca.

- Dlaczego spotkaliśmy się właśnie tu? Wlokłem się godzinę samochodem. Mogliśmy
umówić się w Monachium, w hotelu „Vierjahrenzeiten". Wygodniej i dyskretniej.

- Specjalnie wybrałem to miejsce. Przed pięćdziesięciu laty Hitler poprzysiągł tu wyniszczenie
syjonistów. Nazywał to ostatecznym rozwiązaniem. Nie powiodło mu się w pełni, ale my
podejmiemy dzieło. „Osirak", Insallach, uczyni z Palestyny ich grób, a nasi palestyńscy
bracia powrócą wreszcie na zrabowane im ziemie.

Hamadi mówił tłumiąc gniew.

Badr zdawał sobie sprawę, że nie są to czcze pogróżki. Tak poważny funkcjonariusz służb
specjalnych, odpowiedzialny za wszelkie akcje w Europie, podlegał jedynie rozkazom
Saddama Husseina i generała Saaduna Chamera. Nawet syn prezydenta nie znał planu „Osirak".

- Zaryzykujesz zniszczenie Al Quods? - zaniepokoił się Badr.
Hamadi o mało nie udławił się strudlem.

-   Skądże! Muzułmanin, który dopuściłby się takiej zbrodni, byłby przeklęty po wsze czasy. Chcemy zrzucić ładunek jądrowy na Teł Awiw, czterdzieści kilometrów od Al Quods.
Precyzja dział Beara umożliwi nam to bez ryzyka pomyłki. Zginie kilkadziesiąt tysięcy
syjonistów. Osłabieni i przerażeni, zgodzą się oddać, co ukradli. Jeśli nie, zrzucimy jeszcze
parę bomb. Z Izraela zostaną tylko zgliszcza. Ale ochronimy święte Al Quods. Zapadła cisza.
Potem Badr, z godnym Libańczyka zmysłem praktycznym zapytał:

-   A jeżeli syjoniści odpowiedzą? Mają środki.

- Nie zdążą. Nie mają pojęcia o tych wspaniałych działach. A jeśli zdążą - zginą tysiące naszych, ale Izrael przestanie istnieć. A wtedy cały naród arabski pomoże nam odbudować kraj.

Badra rozśmieszył nieco ten wschodni liryzm.


Oczywiście, że większość Arabów ucieszy zguba Izraela. Ale czy pomogą Irakowi...?
Hussein budził lęk, nie miłość. A Syria, Iran, Arabia Saudyjska szczerze go nienawidziły.
Waleczność Hamadiego brała się z pewności, iż operacją kierować będzie z solidnego
betonowego schronu. Cóż, odwaga nie wyklucza ostrożności. Badr w każdym razie
zainkasował za dostarczenie krytronów dziesięć milionów dolarów, a od reszty umywał ręce.
Spojrzał na zegarek.

- Trzeba jechać! Wieczorem wracam do Paryża.

Możesz skontaktować się ze mną w „Plaza Athenee". Hamadi czuł się w Paryżu jak u
siebie. Bliskie stosunki handlowe sprawiły, że Francja życzliwie odnosiła się do Iraku.
Podobnie jak Londyn, którego wywiad przez nienawiść do Iranu przymykał oczy na wiele
spraw. Bez Anglików Hussein nie zbudowałby wytwórni broni chemicznej, z której był tak
dumny. Próba na zbuntowanej mniejszości Kurdyjskiej dała jednoznaczny wynik: po dobrym
„spryskiwaniu" nie ocalała żywa dusza przy małych nakładach finansowych. Oczywiście
bomba jądrowa była skuteczniejsza. A Hussein marzył o definitywnym starciu Izraela z mapy
świata. Zamieszkały w osiemdziesięciu procentach przez szyitów, skupiający większość
szyickich sanktuariów, w tym Mauzoleum Karbala, Irak od wieków był wrogiem Izraela.
Hasło „świętej wojny" znajdowało poparcie wśród nieokrzesanej, niepiśmiennej ludności.
Palestyńczycy stanowili dla Iraku jedynie polityczny pozór działań. Irak był państwem
stosunkowo nowoczesnym i, na przykład, taki Tarik Hamadi w głębi ducha nie wiele sobie
robił z Al Quods i religijnych zaklęć fanatyków. Unicestwienie Izraela było drugim punktem
szeroko zakrojonej operacji, mającej uczynić z Iraku pierwsze mocarstwo Bliskiego
Wschodu. Przedtem trzeba było napełnić wypróżnione podczas wojny z Iranem kasy. W
tajemnicy opracowano już pewien plan.

Powrót Palestyny wraz z Al Quods w obręb świata arabskiego zepchnie na drugi plan
Arabię Saudyjską, strażniczkę Mekki, i przyda Irakowi autorytetu moralnego. Arab, który
przywróci wiernym Al Quods, po wsze czasy wyniesiony będzie na piedestał.

Płacąc Hamadi wyciągnął plik banknotów. Nie żałowano pieniędzy na plan „Osirak"...
Chwilę później w jego kieszeni zapiszczał miniaturowy radiotelefon. W miarę jak słuchał,
jego twarz zasępiała się. Mruknął coś, czego nie usłyszał nawet jego sąsiad.

- Musiałeś być śledzony - odezwał się podenerwowanym głosem. - Moja ochrona
zauważyła podejrzaną parę. CIA albo syjoniści.

 

Opalone uda Heidi Ried przyciągały znacznie większą uwagę niż ruda czupryna jej
partnera, Johna Mackenzie. Siedzieli na tarasie „Kehistein Haus" w gromadzie cieszących się
ostatnimi promieniami słońca turystów, którzy ściągali tu dla pięknych pejzaży. Na niebie


gromadziły się chmury i robiło się chłodno. Duży żółtodzioby wroniec przysiadł na stoliku
Heidi, porwał kawałek sera i odleciał.

-  Ach, jakież to malownicze! - bawarska para obok nich nie mogła wyjść z podziwu.
Ptaki bez żenady wyjadały smakołyki z talerzy klientów. John oparł dłoń na ręce Heidi. - Nie
zimno ci?

-  Nie. Mam nadzieję, że te dranie zaraz wyjdą. Co zamierzasz?

-  Potrzebne mi zdjęcie faceta z którym spotkał się Farid Badr. Nie wiemy, kim jest.

-  Nie możesz go śledzić?

-  To zbyt niebezpieczne.

Heidi i John pracowali dla Wydziału Operacyjnego CIA. Mackenzie etatowo, po służbie w „zielonych beretach", Ried dorywczo. Zwerbowała ją komórka w rodzinnym Wiedniu, gdzie pracowała jako dziennikarka. Ten zawód stanowił zresztą doskonały kamuflaż i nikt nie przypuszczał, że jest agentką CIA. Obie prace fascynowały ją, nie miała więc czasu ustabilizować życia prywatnego. Niezwykle kobiecą ubrana najczęściej w powiewne bluzki, przez które widać było koronkowe staniczki, w dopasowane spódniczki i czółenka na wysokich obcasach, fascynowała mężczyzn. W jej twarzy było coś z Madonny i łajdaczki zarazem. Spojrzenie dużych szarych oczu rzucało ich do jej stóp.

-  Zobaczę, co z nimi - zaproponował John.

-  Lepiej ja pójdę. Ty już tam byłeś.

Przeszła przez salę i serce w niej zamarło. Nikogo!

Odetchnęła, przypomniawszy sobie o sali Ewy Braun. Podeszła do stoiska z pamiątkami, kupiła parę kart i zawróciła. Tym razem spostrzegła obu mężczyzn.

Słońce skryło się za chmurami i zziębnięty John podniósł się na jej widok.

-  Chodźmy. Staniemy w kolejce do wind. W ten sposób ich nie przegapimy. Spróbuję
zrobić zdjęcie, kiedy wsiądą do autokaru.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin