Weber David - Przygody Bahzella Bahnaksona 02 - Zaprzysiężony Bogu Wojny.doc

(2724 KB) Pobierz

 

 

 

David Weber

 

Zaprzysiężony Bogu Wojny

Tłumaczenie: Karolina Post

                              

 

 

                                   

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                         

                              Dla Clarence'a A. Webera, mojego ojca.

                                                                  

                                                  Człowieka, który kochał książki i mnie też nauczył je kochać.

              

                                                  Żałuję, że nie możesz przeczytać tej, tak jak obiecałeś.

 

 

Prolog

 

 

Bryzgi ciemnoszarej wody leciały w tył w eksplozjach bieli, gdy dwumasztowy szkuner przecinał wzburzoną morską toń. Na wschodzie niebo znaczyły różowe i złociste smugi świtu, który cieszył oczy swym pięknem, choć nie dawał ciepła zmarzniętym palcom i nosom. Na sztagach skrzył się szron. Bandera niskiego, smukłego okrętu - złota mewa na zielonym tle - oraz czarny kadłub świadczyły o tym, że pochodził z wyspy Mariang. Nie to, żeby jakakolwiek bandera była potrzebna. Roztropny żeglarz zwolniłby nieco, ale ten okręt szedł w głębokim przechyle, pod komendą forsującego żagle kapitana, który był, oględnie rzecz ujmując, pewny siebie. Inni - przyglądając się, jak spieniona woda niczym bystrze pływu przelewa się kaskadą przez reling od zawietrznej - użyliby mniej pochlebnego epitetu.

Niektórzy dowodzili, że mieszkańcy wyspy Mariang podejmują często ryzyko, dla którego uniknięcia ludzie przy zdrowych zmysłach stanęliby na głowie. A czynią to z powodu swojego niskiego wzrostu, jako swego rodzaju rekompensatę za to, że mierzą tylko nieco ponad trzy stopy. Wielu utrzymywało, że wyspiarze umyślnie kuszą los, usiłując udowodnić, że opinia tchórzy, jaka przylgnęła do innych hallingów, ich nie dotyczy, podczas gdy jeszcze inni twierdzili, że wszystkiemu winne są właściwości wód przybrzeżnych Mariang. Prawdziwa mogła być każda z tych teorii albo wszystkie naraz, ale w ostatecznym rozrachunku „dlaczego" miało mniejsze znaczenie niż „co", a każdy dalekomorski żeglarz widząc, jak forsujący żagle szkuner wpływa do zatoki Belhadan, natychmiast orzekłby, że szyper i załoga okrętu to Marfangczycy.

I miałby rację... w gruncie rzeczy. Ale nie do końca, bowiem dwie z uwijających się po pokładzie postaci, górujące wzrostem nad towarzyszami, były hradani. Jeden mógł mieć jakieś sześć stóp i dwa cale, co wystarczało, by niemal dwu, krotnie przewyższał otaczające go niziołki z różkami koloru kości słoniowej na głowach, ale drugi musiał mierzyć przy-najmniej siedem i pół stopy. Z tego względu nawet wśród Koniokradów, swoich współplemieńców, uchodził za olbrzyma. Ktoś taki jak on nie powinien był się znaleźć na pokładzie okrętu dostosowanego wielkością do halflingów, a jednak po-ruszał się między nimi ze zręcznością przeczącą jego posturze, służąc swą ogromną siłą tam, gdzie było to najbardziej potrzebne.

- Nie stójcie jak ta dziwka na weselu, panie Holderman! Wybrać tego foka! Jest bardziej sflaczały niż te nieroby, których nazywacie żeglarzami!

Ryk ten dobiegł z nadbudówki, przez skórzaną tubę kapitana Evarka Pitchallowa. Pierwszy oficer skrzywił się, po czym machnął ręką ku rufie na znak, że zrozumiał, i sam zaczął wy-dawać komendy. Załoga szkunera właśnie skończyła wytrząsać refy, gdyż zimą na tych wodach nawet Evark kazał refować żagle, i oficer był zadowolony, że tak gładko im poszło. Prawdę mówiąc, wspomniany fok obwisł co najwyżej kilka cali, ale słowo fanfaronada mogło zostać ukute specjalnie dla kapitana Pitchallowa, a Holderman wiedział, że nie należy się z nim sprzeczać. Również majtkowie, którzy pospiesznie zabrali się za wykonywanie jego rozkazów, nie wykazywali najmniejszych skłonności do próżnowania, jako że Zatoka Belhadańska była największym (i najbardziej ruchliwym) portem w Cesarstwie Topora. Każdy zawodowy żeglarz na świecie musiał tu wcześniej czy później trafić, a załoga Pitchallowa wiedziała, że kapitan nie pozwoli, żeby narobili mu wstydu na oczach innych dowódców, nawet jeśli w drogę wchodziły im dwa przerośnięte, niedouczone szczury lądowe.

Z tuby wydobyło się coś pośredniego pomiędzy słowem a stęknięciem, co miało prawdopodobnie wyrażać zadowolenie. Holderman wziął głęboki oddech i skinął głową otaczającym go ludziom. Kilku z nich, jak i on przywykłych do sposobu bycia kapitana, wyszczerzyło do niego zęby. Z trudem powstrzymał uśmiech. W zeszłym roku sam zdobył dyplom kapitana i miał nadzieję, że uda mu się objąć dowodzenie nad własnym statkiem, gdy Tańczący z Wiatrem wróci do domu. Miasto Azyl mogło się pochwalić jedyną głębokowodną zatoką wyspy Marfang i niezależnie od niskiego wzrostu jego mieszkańców z portu owego pochodzili najlepsi żeglarze w całej Orfressie. Evark Pitchallow należał do najświetniejszych członków tej doborowej kompanii, a jego rekomendacja prawie gwarantowała Holdermanowi patent. Co oznaczało, że należało już zacząć ćwiczyć kapitański sposób bycia, skinął więc tylko głową i ruszył w stronę relingu.

    Ostrożnie przeszedł przez pokład. Marfangczycy cieszyli się opinią śmiałych i nieustraszonych, nie byli jednak głupi. A przynajmniej nie kompletnie głupi. Holderman trzymał się rozpiętych nad zdradliwie śliskimi deskami lin i przeszedł pod nimi z taką samą ostrożnością, z jaką według niego powinni czynić to jego marynarze, po czym przylgnął do sztagu i zapatrzył się przed siebie.

Wiatr na otwartym morzu siekł niczym lodowate miecze, wyciskając mu łzy z oczu i grożąc odmrożeniem skóry. Rozbryzgi piany nie były ani trochę przyjemniejsze, ale Holderman znał północne wody niemal tak dobrze, jak cieplejsze i łagodniejsze morza otaczające jego ojczyznę na południu, a w porównaniu z warunkami, jakie mogły tu panować o tej porze roku, dzień można było uznać za niemalże balsamiczny.

Nabrał w płuca ostrego, świeżego powietrza, przyglądając się coraz potężniejszym górom, które wyłoniły się zza horyzontu na wschodzie. Na najwyższym ze szczytów śnieg leżał przez cały rok, ale teraz ich majaczące w oddali wierzchołki lśniły różowawą bielą nadchodzącego świtu. Marynarze pełniący wachtę na oku rozglądali się uważnie. Fakt, że Belhadan było najdalej wysuniętym na północ portem Cesarstwa, w którym wody nigdy nie zamarzały, pozwalał wytłumaczyć jego znaczenie, ale nie było ono położone aż tak daleko na południe, by nie słyszano w nim o dryfujących krach lub górach lodowych. Holderman pomyślał, że sam najchętniej zwinąłby część żagli, a przynajmniej nie wytrząsałby tych, które zostały zrefowane na noc, choćby po to, by mieć więcej czasu na ominięcie jakiegoś kawałka dryfującego lodu, wypatrzonego przez obserwatorów. Ale decyzja nie należała do niego, a na szczęście widoczność była doskonała.

Bardziej wyczuł, niż zobaczył za sobą jakąś ogromną postać. Odwrócił głowę, by spojrzeć przez ramię na wyższego z dwóch członków załogi Tańczącego z Wiatrem, którzy nie byli niziołkami.

- Ile zajmie nam dopłynięcie do tamtych gór? zagrzmiał w poszarpanym przez wiatr obłoku pary bas, który wydawał się dochodzić z dna studni.

- O, powinniśmy zawinąć do portu za jakieś dwie, trzy godziny - odparł Holderman. Wciąż trzymając się sztagu, odwrócił się i spojrzał na rozmówcę z niekłamaną ciekawością. Czy ty i Brandark macie już jakieś plany?

- Nie, ale nie dlatego, że nie próbowaliśmy czegoś wymyślić. Widzisz, nie mamy ich na czym oprzeć, a obawiam się, że Toporczycy mogą nie być jakoś szczególnie zachwyceni naszym widokiem.

- Cóż za brak rozsądku z ich strony - stwierdził sucho Holderman. - Nie przychodzi mi do głowy nic, co uszczęśliwiłoby mnie bardziej niż dwóch hradani schodzących na ląd w moim porcie.

Odpowiedział mu głęboki, dudniący śmiech i na ramię opadła mu dłoń wielości szpadla. Opadła delikatnie, zważywszy na jej wielkość i siłę jej właściciela, ale Holderman i tak się zatoczył. Popatrzył gniewnie na wielkiego hradani, ale nie włożył w to spojrzenie serca, co nie pozwoliło mu osiągnąć spodziewanego efektu.

- Byłbym ci wdzięczny, gdybyś nie wyrzucił mnie za burtę, niedołęgo! Pływam po morzu od dziesięciu lat i jak do tej pory udało mi się nie utonąć, więc nie chciałbym, żeby teraz mi się to przytrafiło.

- Utonąć, tak? A ja myślałem, że Marfangczycy uczą się oddychać wodą, kiedy są jeszcze całkiem mali! - Hradani przerwał na chwilę, po czym dodał: - Ale z drugiej strony wy zawsze jesteście malutcy, więc może coś mi się pomyliło z tym, kiedy dokładnie się tego uczycie, co?

Przekrzywił głowę w bok i postawił lisie uszy pod kątem, który odzwierciedlał diabelski błysk w jego brązowych oczach. Holderman parsknął.

- Spędziłbym trochę czasu, obserwując jak „malutkie" reki...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin