Patterson_James_-_Podmuchy_wiatru.rtf

(667 KB) Pobierz
JAMES PATTERSON

James Patterson

PODMUCHY WIATRU

PIERWSZY LOT

1

- Proszą, niech ktoś mi pomoże! Czy ktoś mnie słyszy? Pomocy, błagam!

Max nie przestawała krzyczeć, mimo że zaczynały ją boleć płuca i gardło. Jedenastoletnia dziewczynka biegła co sił w nogach, byle dalej od znienawidzonej, okropnej „Szkoły”. Była silna, ale coraz bardziej zmęczona. Jej długie jasne włosy, rozwiane wiatrem, wyglądały niczym piękny jedwabny szal. Wydawała się ładna, mimo ciemnych, sinych kręgów pod oczami.

Wiedziała, że ci ludzie chcą ją zabić. Słyszała, jak przedzierają się przez chaszcze za jej plecami.

Obejrzała się gwałtownie przez prawe ramię, aż zabolała ją szyja. Przed oczami Max zamajaczył obraz Matthew, jej braciszka. Gdzie on jest? Rozstali się pod samą „Szkołą”, gdy z krzykiem rzucili się do biegu w różnych kierunkach.

Max bała się, że Matthew już nie żyje. Wujek Thomas pewnie go załatwił. Thomas zdradził ich obydwoje; było to dla niej tak bolesne, że nie mogła o tym myśleć.

Łzy płynęły po jej policzkach. Łowcy zbliżali się, słyszała ich ciężkie, szybkie kroki.

Pulsująca, pomarańczowoczerwona kula słoneczna chowała się za horyzont. Wkrótce zapadną nieprzeniknione ciemności i na przedgórzu Gór Skalistych zrobi się potwornie zimno. Max miała na sobie tylko prostą sukienkę z białej bawełny, bez rękawów i baletki na cienkiej podeszwie.

Szybciej, popędzała samą siebie, mimo zmęczenia. Na pewno możesz biec szybciej. Na pewno.

Kręta ścieżka zwężała się, omijając szerokim łukiem dużą, porośniętą mchem skałę. Max bez namysłu przedarła się przez gęstą plątaninę gałęzi i krzewów.

Nagle zatrzymała się. Dalej już nie mogła pójść.

Nad zaroślami wznosiło się ogrodzenie, wysokie na co najmniej trzy metry. Górą biegły trzy rzędy pozwijanego drutu kolczastego.

Metalowa tabliczka ostrzegała: UWAGA! OGRODZENIE POD NAPIĘCIEM.

Max skuliła się i objęła rękami kolana. Oddychała ciężko, chrapliwie, starając się powstrzymać łzy.

Łowcy byli już bardzo blisko. Słyszała, wyczuwała ich.

Wiedziała, co musi zrobić, ale na samą myśl o tym ogarniał ją paraliżujący strach. To było zakazane; nie wolno jej nawet o tym myśleć.

- Niech ktoś mi pomoże!

Ale w pobliżu nie znalazł się nikt, kto mógłby jej pomóc - nikt, oprócz niej samej.

2

Kit Harrison leciał z Bostonu do Denver. Był na tyle przystojny, żeby ściągać na siebie spojrzenia pasażerek samolotu: szczupły, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, jasne rudawe włosy. Skończył wydział prawa na uniwersytecie w Nowym Jorku. A mimo to czuł się jak ostatnia oferma.

Siedział w ciasnym fotelu w środkowym rzędzie kabiny pasażerskiej boeinga 747 American Airlines. Był spocony jak mysz. Wyglądał tak żałośnie, że sympatyczna i uczynna stewardesa podeszła do niego i zapytała, czy dobrze się czuje. Może jest chory?

Kit zapewnił ją, że czuje się dobrze, ale to było kolejne kłamstwo, największe ze wszystkich. Stan, w jakim się znajdował, określano mianem wstrząsu pourazowego i czasem objawiał się nieprzyjemnymi atakami lęku. Po każdym z nich Kit czuł się, jakby miał umrzeć tu i teraz. I tak już od niemal czterech lat.

Owszem, jestem chory. Tyle że sprawy mają się znacznie gorzej, niż ktokolwiek może przypuszczać.

Widzi pani, nie powinienem być w drodze do Kolorado. Oficjalnie jestem na urlopie w Nantucket. W tej chwili powinienem odpoczywać, uspokajać skołatane nerwy, oswajać się z myślą, że wkrótce zapewne zostanę wylany z pracy, której poświęciłem dwanaście lat życia.

Oswajać się z myślą, że nie będę już agentem FBI, nie osiągnę sukcesu, że właściwie stanę się nikim.

Na jego bilecie widniało nazwisko Kit Harrison, naprawdę jednak nazywał się Thomas Anthony Brennan. Był agentem FBI i niegdyś wróżono mu wielką przyszłość. Teraz miał trzydzieści osiem lat i ostatnio zaczynał czuć się jak człowiek w średnim wieku.

Od tej chwili zapomni o swoim dawnym nazwisku. O pracy też.

Nazywam się Kit Harrison. Jadę do Kolorado, żeby polować i łowić ryby w Górach Skalistych. Będę się trzymał tej prostej historyjki. Tego kłamstewka.

Kit, Tom, czy jak mu tam, leciał samolotem po raz pierwszy od prawie czterech lat. Dokładnie od 9 sierpnia 1994 roku. Robił wszystko, by nie myśleć o tym, co stało się tamtego dnia.

Dlatego udawał, że śpi, podczas gdy pot spływał mu po twarzy i szyi, a lęk wypełniający serce przekraczał poziom krytyczny. Nie mógł uspokoić roztrzęsionych nerwów, nawet na kilka minut. Ale nie miał wyjścia. Musiał wejść na pokład tego samolotu.

Musiał pojechać do Kolorado.

A wszystko to wiązało się z dniem 9 sierpnia, prawda? Oczywiście, że tak. Wtedy właśnie rozpoczął się wstrząs pourazowy. To, co Kit robił teraz, robił dla Kim, Tommy’ego i Michaela - małego Mike’a.

Aha, no i przy okazji oddawał ogromną przysługę niemal wszystkim mieszkańcom tej planety. Może to i dziwne - ale prawdziwe, przerażająco prawdziwe. Jego zdaniem, to, co go tu ściągnęło, było najważniejszym wydarzeniem w dziejach ludzkości.

Chyba że oszalał.

Czego nie można było wykluczyć.

3

Pięciu uzbrojonych mężczyzn biegło cicho i zwinnie pośród skał, strzelistych osik i sosen żółtych, charakterystycznych dla tej części Gór Skalistych. Wiedzieli, że lada chwila dogonią tę małą. Przecież uciekała pieszo.

Biegli szybkim truchtem, ale od czasu do czasu mężczyzna na czele grupki przyspieszał nieco tempo. Wszyscy uważali się za dobrych tropicieli, ale on był z nich najlepszy. Urodzony przywódca. Bardziej skoncentrowany, opanowany od pozostałych, świetny łowca.

Mężczyźni wyglądali na spokojnych, ale w ich duszach czaił się lęk. Sytuacja wyglądała groźnie. Musieli schwytać tę dziewczynę i przyprowadzić ją z powrotem. Nie należało dopuścić do tego, by się tu znalazła. W obecnej sytuacji dyskrecja nabierała ogromnego znaczenia.

Dziewczyna miała zaledwie jedenaście lat, ale posiadała „dary”, co mogło poważnie utrudnić łowcom zadanie. Miała wyostrzone zmysły i była niezwykle silna jak na swój wiek i płeć. Istniała też możliwość, że spróbuje odfrunąć.

Nagle zobaczyli drobną sylwetkę, odcinającą się na tle ciemnoniebieskiego nieba.

- Tinkerbell. Północny zachód, pięćdziesiąt stopni - krzyknął dowódca grupy.

Mówili na nią Tinkerbell, choć nie znosiła tego przydomka. Reagowała tylko na imię Max, które nie było skrótem od Maxime czy Maksymilian, ale od Maximum. Może dlatego, że zawsze dawała z siebie wszystko. Zawsze szła na całość. Tak jak w tej chwili.

Widzieli ją dokładnie. Biegła ile sił w nogach. Była bardzo blisko ogrodzenia. Nie mogła wiedzieć o jego istnieniu. Nigdy jeszcze nie odeszła tak daleko od domu.

Wszyscy patrzyli na nią. Żaden z łowców nie był w stanie nawet na chwilę oderwać od dziewczynki oczu. Z unoszącymi się na wietrze włosami, zdawała się płynąć w górą stromego, skalistego zbocza. Poruszała się niezwykle zwinnie jak na tak małą dziewczynkę. Tutaj, na otwartym terenie, nie wolno jej było lekceważyć.

Harding Thomas, idący na czele, nagle zatrzymał się i podniósł rękę. Pozostali początkowo nie rozumieli, o co mu chodzi: myśleli, że dziewczyna już im się nie wymknie.

Ale wtedy oderwała się od ziemi i pofrunęła nad drutem kolczastym wieńczącym wysokie ogrodzenie.

Łowcy patrzyli na nią w niemym podziwie. Krew tętniła im w uszach. Nie mogli uwierzyć własnym oczom.

Dziewczynka rozłożyła szeroko białe, zakończone srebrzyście skrzydła. Powoli uniosła je ku górze. Ich rozpiętość wynosiła prawie trzy metry. Pióra połyskiwały w słońcu.

Max rozłożyła je na całą szerokość, wydawało się bez najmniejszego wysiłku. Była piękna, urodzona, by latać. Machała srebrzystobiałymi skrzydłami w górę, w dół, w górę, w dół. Powietrze zdawało się nieść ją naprzód, niczym liść na wietrze.

- Wiedziałem, że spróbuje uciec górą - warknął Thomas, zwracając się do pozostałych. - Szkoda.

Podniósł karabin do ramienia. Jeszcze sekunda, dwie, a dziewczyna zniknie za najbliższą ścianą kanionu.

Pociągnął za spust.

KSIĘGA PIERWSZA
GENEZIS 13:7

ROZDZIAŁ 1

Kiedy zauważyłam Keitha Duffy’ego i jego córeczkę, niosących ciężko ranną łanię do „Zwierzyńca”, jak nazywam mój mały szpital zwierzęcy w Bear Bluff w stanie Kolorado, mniej więcej pięćdziesiąt minut jazdy autostradą na północny zachód od Boulder, domyśliłam się, że nie będzie to zwykły dzień.

Z głośnika magnetofonu płynął chrapliwy głos Sheryl Crow. Kiedy zobaczyłam Duffy’ego z tym biednym zwierzęciem, stojącego jak osioł przed Abstrakcją, Biała Róża II, moim ulubionym plakatem Georgii O’Keefte, natychmiast wyłączyłam muzykę.

Już na pierwszy rzut oka było widać, że ciężko ranna łania jest w ciąży. Gdy Duffy z trudem ułożył ją na stole, toczyła wokół dzikimi ślepiami i rzucała się na wszystkie strony, choć niezbyt gwałtownie; wyglądało na to, że miała złamany kręgosłup w miejscu, gdzie uderzył ją chevy z napędem na cztery koła, którym jeździł Duffy.

Dziewczynka szlochała, a jej ojciec był wyraźnie przybity. Pomyślałam sobie, że i on w końcu pęknie.

- Pieniądze nie grają roli - powiedział.

Pieniądze rzeczywiście nie grały roli, ponieważ łani tak czy inaczej nie dałoby się uratować. Młody jeleń natomiast miał pewną szansę przeżycia. Jeśli do porodu zostało niewiele czasu. Jeśli płód nie został zbyt mocno poturbowany przez dwutonową ciężarówkę. I jeśli zostanie spełnionych jeszcze kilka warunków.

- Nie mogę uratować łani - powiedziałam do ojca dziewczynki. - Przykro mi.

Duffy skinął głową. Był budowniczym i jednym z miejscowych myśliwych. Ja uważałam go za tępaka. Najlepiej pasowało do niego określenie „bezmyślny”; choć może to właśnie było jego największą zaletą. Wyobrażałam sobie, jak musi się czuć ten człowiek, zazwyczaj przechwalający się upolowaną zwierzyną gdy słyszy, jak jego córeczka prosi, by uratować życie jakiejś tam łani. Jedną z wielu irytujących wad Duffy’ego było to, że od czasu do czasu zaglądał tu i bezczelnie mnie podrywał. Naklejka na zderzaku jego samochodu głosiła: POPIERAJ OCHRONĘ ŚRODOWISKA. URZĄDŹ BALANGĘ.

- A młode? - spytał.

- Może się uda - odparłam. - Pomóż mi dać jej narkozę, to zobaczymy.

Delikatnie wsunęłam maskę na pyszczek łani. Wcisnęłam pedał i przez rurkę z sykiem popłynął halotan. W brązowych ślepiach łani pojawił się strach i niewyobrażalny smutek. Wiedziała, co ją czeka.

Mała dziewczynka objęła brzuch łani i zaniosła się głośnym płaczem. Bardzo ją lubiłam. W jej oczach widać było siłę ducha. Przynajmniej córka udała się Duffy’emu.

- Cholera, cholera - zaklął. - Zauważyłem ją dopiero, jak wylądowała na klapie silnika. Zrób, co w twojej mocy, Frannie - dodał, zwracając się do mnie.

Delikatnie odciągnęłam dziewczynkę od łani. Wzięłam ją za ramiona i odwróciłam ku sobie.

- Jak masz na imię, kochanie?

- Angie - odparła, łykając łzy.

- Angie, posłuchaj mnie, kochanie. Łania niczego w tej chwili nie czuje, rozumiesz? To nie będzie jej bolało. Obiecuję.

Angie przytuliła się do mnie i przytrzymała z całej siły. Pogładziłam ją po plecach i powiedziałam, że będę musiała uśpić łanię, ale zrobię wszystko, żeby uratować małe.

- Proszę, proszę, proszę - powtarzała Angie.

- Będzie wam potrzebna koza. Do karmienia małego - informowałam Duffy’ego. - Może nawet dwie albo trzy.

- Żaden problem - odparł.

Kupiłby karmiące słonice, gdybym kazała mu to zrobić. Nade wszystko pragnął uszczęśliwić swoją córeczkę.

Poprosiłam ich, żeby wyszli i pozwolili mi pracować. Musiałam przeprowadzić krwawą, ciężką i paskudną operację.

ROZDZIAŁ 2

Kiedy Duffy przyszedł z ranną łanią do „Zwierzyńca”, była już siódma wieczorem; od tego czasu upłynęło około dwunastu minut. Nieszczęsne zwierzę leżało na stole nieprzytomne i bardzo mi go było szkoda. Moja siostra, Carole, zawsze nazywała mnie Mazgajowatą Frannie. Mój mąż, David, też lubił tak na mnie mówić.

Niecałe półtora roku temu David został zastrzelony na parkingu przed szpitalem komunalnym w Boulder. Wciąż nie mogłam się z tym pogodzić, wciąż ogarniała mnie rozpacz. Może byłoby mi lżej, gdyby policja schwytała zabójcę Davida, ale tak się nie stało.

Otworzyłam brzuch łani i przecięłam ścianę macicy. Wyciągnęłam małego jelenia, modląc się, bym nie musiała go uśpić.

Płód miał około sześciu miesięcy i na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest zdrowy. Ostrożnie przeczyściłam palcami jego przewód oddechowy i nałożyłam na mały pyszczek maskę tlenową.

Puściłam tlen. Klatka piersiowa jelonka drgnęła. Zaczął oddychać.

I wtedy z jego pyszczka wyrwał się pisk. Boże mój, cóż za cudowny dźwięk. Powstało nowe życie. O rany, w takiej chwili zawsze ogarnia mnie wzruszenie. Mazgajowata Frannie.

Otarłam twarz z krwi, którą pochlapałam się w czasie operacji. Jelonek piszczał w maskę tlenową, a ja pozwoliłam tej małej sierotce wtulić się w matkę choćby na chwilę. A nuż jelenie mają dusze... niech matka pożegna się ze swoim dzieckiem.

Odłączyłam przewód, napełniłam strzykawkę i uśpiłam łanię. Nawet nie zorientowała się, kiedy życie z niej uleciało.

W lodówce stała puszka koziego mleka. Napełniłam nim butelkę i włożyłam ją na kilka sekund do kuchenki mikrofalowej.

Zdjęłam jelonkowi maskę tlenową i wsunęłam mu smoczek do pyszczka. Maleństwo zaczęło ssać. Jelonek był naprawdę piękny, miał śliczne brązowe ślepka. Boże, czasami naprawdę kocham to, co robię.

Duffy i jego córeczka siedzieli wtuleni w siebie na leżance w poczekalni.

Podałam Angie jelonka.

- Moje gratulacje - powiedziałam. - To dziewczynka.

Odprowadziłam całą trójkę do porysowanego i powyginanego auta. Dałam im puszkę koziego mleka, mój numer telefonu i pomachałam na pożegnanie. Pomyślałam sobie, jaka to ironia losu, że jelonek będzie jechał tym samym samochodem, który zabił jego matkę.

Marzyłam o gorącej kąpieli, lampce schłodzonego chardonnay, pieczonym kartoflu posmarowanym serem - drobnych przyjemnościach, jakie niesie ze sobą życie. W pewnym sensie byłam z siebie dumna. Już dawno nie czułam takiej satysfakcji, co najmniej od czasu, kiedy śmierć Davida całkowicie zmieniła wszystko wokół mnie.

Gdy ruszyłam z powrotem w stronę małego szpitala, uświadomiłam sobie, że na parkingu stoi samochód, błyszczący czarny jeep cherokee.

Drzwi otworzyły się i z samochodu wysiadł nieznajomy mężczyzna. Światło reflektorów padało na niego od tyłu, oblewając jasną poświatą.

Był wysoki, szczupły, ale umięśniony, i miał gęste jasne włosy. Szybko ogarnął spojrzeniem okolicę. Duży ganek ozdobiony karmnikami dla kolibrów i kilkoma rękawami wskazującymi kierunek wiatru. Mój sfatygowany górski rower. Dzikie kwiaty wokół budynku - łubin i stokrotki.

To, co powiem teraz, zabrzmi dość dziwnie. Widziałam tego człowieka pierwszy raz w życiu. Ale nie wiadomo dlaczego skoncentrował się na nim mój limbiczny mózg, mały idiotyczny narząd, tak prymitywny, że nie uznaje logicznego myślenia. Miałam irracjonalne wrażenie, że skądś znam tego człowieka. A moje serce, przez ostatnie kilka miesięcy twarde jak kamień, zadrżało i przez chwilę biło mocniej. Szczerze mówiąc, trochę mnie to wkurzyło.

Doszłam do wniosku, że nieznajomy zgubił drogę.

- Zamykamy już dzisiaj - powiedziałam.

Patrzył na mnie, niewzruszony.

Potem zapytał.

- Doktor O’Neill?

- Coś jestem panu winna? - odparłam. To stary dowcip, ale bardzo mi się podobał. Poza tym, musiałam odreagować ból, jaki sprawiło mi uśpienie łani.

Nieznajomy uśmiechnął się, jego niebieskie oczy rozbłysły, a ja zdałam sobie sprawę, że nie mogę oderwać od nich wzroku.

- Czy pani Frances O’Neill?

- Tak. Proszę mi mówić Frannie.

Choć nieznajomy miał kamienną twarz, wydawało mi się, że jest w niej też trochę ciepła. Jego oczy wpijały się we mnie. Miał zgrabny nos i kształtny podbródek. Wyglądał aż za dobrze. Był nieco podobny do Toma Cruise’a, miał w sobie też coś z Harrisona Forda. A przynajmniej tak to wyglądało tego wieczoru w światłach jeepa.

Nieznajomy zdjął wygnieciony kapelusz i jego jasne włosy rozbłysły w blasku reflektorów. Podszedł bliżej i stanął przede mną w całej okazałości; wyglądał niczym model ze zdjęcia w katalogu wysyłkowym L.L.Bean, albo firmy Eddie Bauer’s. Miał śmiertelnie poważną minę.

- Przysłała mnie tu agencja Hollander and Cowell.

- Jesteś handlarzem nieruchomości? - wychrypiałam.

- Przyszedłem w nieodpowiedniej chwili? - spytał. - Przepraszam. - Dobrze, że chociaż był grzeczny.

- Czemu tak uważasz? - spytałam.

Byłam świadoma, że moje dżinsy są przesiąknięte krwią, a bluza przypomina obraz Jacksona Pollocka.

- Aż strach pomyśleć, jak wygląda facet, któremu dałaś w kość - powiedział, oglądając mnie od stóp do głów. - A może odprawiasz jakieś rytuały?

- Niektórzy nazywają to weterynarią - odparłam. - Dobrze więc, o co chodzi? Dlaczego Hollander and Cowell przysyła cię o tak późnej porze?

Wskazał kciukiem centrum Bear Bluff, gdzie znajdowało się biuro agencji nieruchomości.

- Jestem twoim nowym lokatorem. Dziś po południu podpisałem wszystkie papiery. Ludzie z agencji mówili, że zostawiłaś wszystko w ich rękach.

Prawie zapomniałam o tym, że postanowiłam wynająć ten dom. Stał w lesie, mniej więcej czterysta metrów za kliniką i służył jako domek myśliwski do czasu, gdy wprowadziłam się tam z Davidem. Po jego śmierci zaczęłam sypiać w małym pokoiku w szpitalu. Wiele się wtedy zmieniło w moim życiu, i bynajmniej nie na lepsze.

- To jak? Mogę obejrzeć ten dom? - spytał człowiek z katalogu L.L.Bean.

- Za szpitalem jest ścieżka, która tam prowadzi. Idzie się cztery - pięć minut. Wiem, że to trochę uciążliwe, ale dom jest tego wart. Drzwi są otwarte.

- Mam go obejrzeć sam, bez przewodnika? - spytał.

- Chętnie bym ci pomogła, ale zanim pójdę spać, muszę jeszcze zarżnąć parę kurczaków i rzucić kilka zaklęć. Dam ci latarkę...

- Nie trzeba, mam swoją w samochodzie - powiedział.

Ruszył w stronę jeepa. Odprowadziłam go spojrzeniem. Miło się na niego patrzyło. Szedł pewnym, ale nie zawadiackim krokiem.

- Hej - krzyknęłam. - A jak masz na imię?

Obejrzał się i zawahał przez ułamek sekundy.

- Kit - powiedział wreszcie. - Kit Harrison.

ROZDZIAŁ 3

Nigdy nie zapomnę tego, co stało się potem. Było to dla mnie tak wielkim wstrząsem, że poczułam się, jakby ktoś kopnął mnie w żołądek, a może nawet w skroń.

Kit Harrison sięgnął do jeepa i uczynił coś strasznego - ze srebrzystego stojaka na broń wyjął strzelbę myśliwską. Co za sukinsyn.

Nie wierzyłam własnym oczom. Dostałam gęsiej skórki.

Krzyknęłam do niego, głośno, co nieczęsto mi się zdarza.

- Chwilę! Hej! Ty! Czekaj! Moment!

Zwrócił się do mnie twarzą. Miał całkowicie spokojną minę.

- Co? - spytał.

Czy rzucał mi wyzwanie? Był na tyle bezczelny?

- Słuchaj no. - Puściłam drzwi, które zatrzasnęły się głośno. Podeszłam do Harrisona. Nie ma mowy, żeby na mojej ziemi mieszkał ktoś, kto wozi ze sobą strzelbę myśliwską. Nie ma mowy! Po moim trupie. - Zmieniłam zdanie. Nic z tego nie będzie. Nie możesz zamieszkać w moim domu. Nie życzę sobie tam żadnych myśliwych. Żadnych ale!

Bez słowa odwrócił się i zatrzasnął schowek. Ten bezczelny typ zachowywał się, jakby nie słyszał, co do niego mówię.

- Przykro mi - powiedział nie patrząc na mnie. - Zawarliśmy umowę.

- Właśnie straciła ważność! Nie słyszałeś, co mówiłam?

- Umowa to umowa - odparł.

Wyciągnął z samochodu latarkę, czerwonawą torbę, drugą ręką zaś podniósł tę okropną strzelbę. Byłam jak w amoku, powtarzałam bez przerwy „Słuchaj no”. Ale on nie zwracał na mnie uwagi, wydawało się, że nic do niego nie dociera.

Zamknął nogą drzwi samochodu, włączył latarkę i jakby nigdy nic ruszył ścieżką w stronę lasu. Wkrótce rozpłynął się w ciemnościach.

Krew tętniła mi w uszach.

W moim domu zamieszkał cholerny myśliwy.

ROZDZIAŁ 4

Zapadał już zmrok, a łowcy ciągle nie mogli znaleźć ciała tej małej. Doskwierało im zimno i głód, byli wściekli jak cholera, no i bali się. Jeśli zawiodą, spotkają ich przykre konsekwencje.

Musieli znaleźć tę dziewczyną.

I chłopaka też - Matthew.

Pięciu łowców przedzierało się przez gęste zarośla, gdzie, jak im się zdawało, spadła ta dziewczyna. Powinna tu być! Musieli wytropić okaz zwany Tinkerbell i zniszczyć ją, jeśli jeszcze żyła po upadku z dużej wysokości.

Uśpić Tinkerbell, myślał Harding Thomas, prowadząc grupę poszukiwawczą. Był to eufemizm, który czynił takie chwile łatwiejszymi do zniesienia: uśpić kogoś. Tak, jak to się robi ze zwierzętami. To nie jest śmierć ani morderstwo - po prostu spokojny sen.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin