Miłosna pieśń dla kruka - Lowell Elizabeth.doc

(559 KB) Pobierz

Elizabeth Lowell MIŁOSNA PIEŚŃ DLA KRUKA

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Człowiek zwany Krukiem przebudził się między jednym a drugim uderzeniem serca. Leżał w absolut­nym bezruchu, nasłuchując jak ktoś, kogo życie wiele już razy zależało od wyczucia zmiany kierunku wiatru na morzu. „Czarna Gwiazda” szarpała cumy, dowo­dząc, że nawet w zatoce wody były niespokojne. Powietrzne prądy jęczały wokół dzikim i czystym głosem wiatru, który od ponad tysiąca kilometrów leciał nad oceanem, aż w końcu dotarł tu, do Wysp Królowej Charlotty. A teraz ten głos przemawiał do gór wyrastających stromo z zimnego oceanu, gór porośniętych paprociami i wiecznie zielonymi drzewa­mi, gór tak poszarpanych, że człowiek wolał w ced­rowych canoe rzucić wyzwanie morzu, niż przechodzić przez ten okryty chmurami dziewiczy ląd.

Dla leżącego na szerokiej koi mężczyzny żywiołowa pieśń wiatru, góry i morze były czymś znajomym. Kruk nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, zapamiętał, że sztorm przybył o dwanaście godzin wcześniej, niż zapowiadano, i zasnął znowu.

Za płytką zatoką morze było rozkołysaną i szar­paną gwałtownym wiatrem czernią. Blask przedświtu, zredukowany do niewyraźnego lśnienia, ledwie przebi­jał niskie chmury. Jedynie walcząca z falami biała łódź zakłócała wszechobecną szarość.

Siedząc przy potężnym przyczepnym silniku, Janna Moran utrzymywała kurs lodzi ostro na wiatr. Jedną ręką sterowała, a drugą wybierała wodę. Używała plastykowej butli po wybielaczu, z mocno zakręconą nakrętką i odciętym dnem. Normalnie ten dwulitrowy pojemnik zupełnie wystarczał, by łódź była sucha czy też w miarę sucha. Na wyspach nic nie było naprawdę suche. Zderzenie wód zimnych mórz północy i stosun­kowo ciepłego prądu Kuroshio powodowało nieustan­ną mgłę, mżawkę, deszcz lub prawdziwą ulewę.

Na ogół Janna lubiła tę ciekłą wersję słonecznych dni nad Wyspami Królowej Chariotty. Jednak nie tego ranka. Była na otwartym morzu, gdy wody wzburzyły się nagle i bez ostrzeżenia nadciągnął wiatr. Burzę zapowiadano na wieczór, ale najwyraźniej gdzieś nad Pacyfikiem nabrała ona szybkości i mocy. Sztorm, nadciągający zamiast prognozowanego zwykłego de­szczu i wiatru, był niezwykle gwałtowny.

Janna niespokojnie spojrzała na linię brzegową po lewej stronie. Mrużąc oczy z powodu wiatru, obserwowała wyrastającą z ciemnego morza nierów­ną ścianę lądu. Jęknęła cicho, widząc, że do wejścia w Zatokę Totemu został jeszcze spory kawał drogi. Poprzednim razem, zanim chmury zakryły niebo na wschodzie, potrzebowała piętnastu minut rejsu, by skręcić i wpłynąć na spokojniejsze wody zatoki. Ale wiatr się zmienił. Teraz i odpływ, i wichura działały przeciwko niej, a fale łamały się nad dziobem tak, że ledwie nadążała wybierać gromadzącą się w łodzi wodę.

Co gorsza, silnik zaczął stroić fochy. Z początku były to tylko ledwie zauważalne przerwy w funkc­jonowaniu, tak krótkie, że sądziła, iż są tylko złudze­niem. Nim pokonała połowę drogi do bezpiecznej zatoki, przerwy te stały się bardziej dostrzegalne i groźniejsze. Silnik zaciął się dwa razy w ciągu paru minut, a serce Janny zatrzymało się na moment.

Raz jeszcze spojrzała na brzeg. Zastanawiała się, czy nie podpłynąć bliżej, zmniejszając w ten sposób odległość do celu. Odrzuciła ten pomysł, wspominając ogromne fale atakujące ciemne urwiska po obu stro­nach wejścia do zatoki. Trasa, którą wybrała, była dłuższa, ale też bezpieczniejsza.

Silnik zakrztusił się, przycichł, ruszył znowu i zgasł zupełnie.

Wiatr wydał się nagle bardzo głośny. Czując, jak serce podchodzi jej do gardła, Janna odwróciła się, oparła o ławeczkę i z całej siły szarpnęła linkę startera. Silnik zawarczał, ale nie zaskoczył. Szarpnęła linkę ponownie, i jeszcze raz. A potem poczuła ogromną ulgę, gdy silnik ruszył znowu. Natychmiast skierowała łódź pod wiatr i zwiększyła obroty. Przy większej szybkości wleje się więcej wody, ale też łódź szybciej dotrze do zatoki.

Przez kilka minut Janna płynęła bez problemów. Kiedy zaczęła się uspokajać, silnik niespodziewanie zgasł. Odrzuciła plastykowy pojemnik, chwyciła linkę startera i zaczęła ją szarpać. Silnik parsknął, zamruczał i zgasł. Janna raz po raz pociągała za linkę. Za każdym razem silnik warczał przez chwilę, ale nie chciał się zbudzić.

- Ruszaj, do diabła!

Jakby tylko czekając na właściwą zachętę, silnik nagle ożył. Szczupłymi palcami Janna chwyciła dźwig­nię. Oszczędnie dawkując paliwo, znowu ustawiła łódź pod wiatr. Fale unosiły się nad burtą, a strumienie zimnej wody zalewały żółtą kurtkę dziewczyny. Więk­szość tej wody ściekała do lodzi, ale część zawsze znajdowała drogę, by dostać się pod kurtkę i ściekać po plecach i między piersiami. Mimo wysokich rybac­kich gumiaków Janna miała zupełnie przemoczone nogi.

Szybko wybierała wodę, bez nadziei, że nadąży, ale próbowała przynajmniej zmniejszyć ciężar łodzi, by nie zanurzyła się głęboko. Wody było zbyt dużo, o czym lewe ramię Janny przypominało przy każdym kolejnym ruchu. I pomimo wysiłków dziewczyny ciągle jej przybywało.

Silnik zadygotał i stanął. Janna rzuciła pojemnik i ostro pociągnęła za linkę startera. Motor rzęził chrapliwie, lecz nie zapalił. Spojrzała na brzeg. Był bliżej. Zbyt blisko. Przez chmury sączyło się dość światła, by dostrzec wyraźną linię piany tam, gdzie fale przyboju łamały się u stóp klifu. W tej białej linii nie było żadnej przerwy, niczego, co wskazywałoby na jakiekolwiek bezpieczne miejsce do cumowania.

Janna nacisnęła bańkę leżącą pomiędzy zbiorni­kiem paliwa a silnikiem. Zachlupotała ciecz. Czuła jej opór pod palcami. Nie z braku paliwa stanął silnik. Gwałtownie szarpnęła za linkę startera, wkładając w to wszystkie swe siły.

Nie zdało się to na nic.

Uderzona przez fale łódź przechyliła się na bok. Janna ledwie zdołała utrzymać się na pokładzie. Bez silnika łódź była zdana na łaskę wiatru, w przerażają­cym tempie popychana w stronę brzegu. Janna jeszcze dwa razy szarpnęła za linkę, jednak wysiłki poszły na marne. Nie usłyszała nawet znajomego krztuszenia się silnika.

I nagle uświadomiła sobie, że nie może dłużej tracić energii. Nie miała już czasu na szarpanie linki mart­wego silnika. Wstała z rufowej ławeczki i podeszła do środkowego siedzenia. Tak szybko, jak tylko po­zwalały jej na to zmarznięte dłonie, wyciągnęła wiosła, wcisnęła je w dulki i z całej siły zaczęła wiosłować. Ciągnąc wiosła, wykręciła łódź dziobem pod wiatr. Natychmiast zaczęła nabierać mniej wody.

Janna zaparła się stopami o pokład i wzięła się do pracy. Wiosłowała długimi, równymi pociągnięciami, tak jak dawno temu uczyli ją bracia na małym jeziorku w stanie Waszyngton. Obserwowała widniejący za rufą brzeg. Próbowała ocenić szybkość łodzi, szukając charakterystycznych punktów, które z wolna materializowały się wśród mgły.

Kiedy okazało się, że łódź stoi w miejscu, uznała, że po prostu za bardzo się denerwuje. Wybrała inny punkt terenu, odliczyła pięćdziesiąt pociągnięć i znowu sprawdziła, ile drogi zdołała przebyć. Przesunęła się, ale ledwie dostrzegalnie. Wiatr i fale były dla niej zbyt silne, a co kilka sekund przez burty wlewało się coraz więcej wody. W tym tempie nie dotrze do Zatoki Totemu. Prędzej straci siły, wiatr zepchnie łódź na skały albo sprawi, że zatonie pod większą falą.

Na kilka minut Janna zwiększyła tempo wios­łowania, oddalając się od ciemnych urwisk brzegu. Do tej pory uważała się za osobę dość silną i sprawną fizycznie. Zawdzięczała to zarówno cechom wrodzo­nym, jak i zabawom z trzema starszymi braćmi, którzy drażnili się z nią bezlitośnie, gdy była jeszcze zbyt słaba, by im dorównać w mocowaniu. Nauczyła się uśmiechać i żartować, jakby nic ją nie bolało, nauczyła się pracować ciężej i dłużej, by następnym razem poradzić sobie lepiej. W efekcie zyskała opinię wyspor­towanej dziewczyny z dużym poczuciem humoru.

Woda w łodzi sięgała już do kostek. Janna po­zwoliła sobie na jeden rzut oka w stronę brzegu. Łódź tkwiła niemal w tym samym miejscu. Jeżeli odrobinę się przesunęła, to wyłącznie bliżej skał. Na jeden moment przerażenie odebrało Jannie siły. Natych­miast jednak zacisnęła zęby, zamiast na ukos, skiero­wała łódź prosto w morze i zaczęła wiosłować. Po stu pociągnięciach linia brzegu nieco się cofnęła. Jednak zatoka nie była ani trochę bliżej.

Janna skręciła, wybierając kurs prowadzący ku zatoce. Przez moment zastanawiała się, co może zrobić. Wiosłu-jąc prosto w morze, utrzyma odpowied­nią odległość od skał, ale nie zbliży się do przystani. Płynąc kursem ukoś-nym, dotrze szybciej do zatoki, ale siła wiatru i fal zepchnie ją też bliżej klifu. To będzie wyścig: czy żywioły rzu-cają na skały, zanim dotrze do bezpiecznej przystani w zatoce. Szczerze mówiąc, nie wierzyła, by się jej to udało.

Lecz jeśli nie przestanie wiosłować, by wybrać wodę, zatonie, nim dotrze do zatoki czy do skał.

Rzuciła wiosła i przez minutę gorączkowo wybiera­ła wodę, potem ściągnęła wodoodporną kurtkę i rzuci­ła na dno łodzi. Jeżeli łódź przewróci się lub zatonie, nie chciała, by krępowało ją niewygodne okrycie. Sięgała po wiosło, gdy wiatr rozwiał jej długie cynamo­nowej barwy włosy. Po chwili jakaś większa fala zupełnie je zmoczyła. Chwyciła wiosła i raz jeszcze skierowała dziób pod fale. Zdjęła też rybackie buty. Wiedziała, że ściągną ją na dno, jeśli spróbuje w nich pływać. Została tylko w przemoczonych tenisówkach. Będą jej potrzebne, jeśli stanie na kamienistym brzegu.

- Nie .Jeśli” - poprawiła siebie stanowczo. - Kie­dy. Jesteś dobrą pływaczką. Dwa tygodnie temu przepłynęłaś prawie dwa kilometry bez żadnej prze­rwy. A stąd do wejścia zatoki nie ma nawet pięciuset metrów.

Co prawda dwa tygodnie temu był wyjątkowo spokojny ciepły dzień, pływała w osłoniętej zatoczce, a morze było płaskie jak lustro. Teraz trwał sztorm i wysokie fale miotały łodzią. Jednak nie należy spodziewać się najgorszego. Wiedziała, że w niebez­piecznych sytuacjach najwięcej ludzi ginie z powodu paniki.

By zbyt dużo nie rozmyślać, Janna pochyliła się nad wiosłami. Pomarańczowa kamizelka ratunkowa lśniła w półmroku niczym płomień. Była jedynym barwnym punktem widocznym na lądzie i na morzu.

 

Kruk stał na mostku „Czarnej Gwiazdy”. Wydawał się potężny niczym góry wznoszące się stromo po obu stronach Zatoki Totemu. Pod jego stopami pokład kołysał się lekko na falujących wodach zatoki. Stał spokojnie, bez trudu utrzymując równowagę. Nie zwracał uwagi na chłodny wiatr szarpiący za kołnierz ciemnoniebieskiej flanelowej koszuli. Z zamkniętymi oczami wytężał słuch, by usłyszeć cichy warkot, świad­czący o tym, że daleki silnik zaskoczył w końcu i ruszył. Jednak prócz wycia wiatru nie dobiegał go żaden dźwięk.

Przez potężną lornetkę spojrzał w stronę wyjścia z zatoki. Czarnymi oczami wpatrywał się w ciemne wody, poszukując jakiegoś znaku, że łódź dotarła do bezpiecznego miejsca. Nie widział jednak niczego. Tylko białe grzywacze i niewielkie czarne fale rozbijały się o burtę „Czarnej Gwiazdy”. Za ujściem zatoki widział linię spienionej wody. Ktokolwiek się tam znalazł, wobec nasilającego się sztormu miał pełne ręce roboty, zwłaszcza jeśli płynął otwartą łodzią z przy­czepnym silnikiem.

Z drugiej strony Kruk wiedział, że gwałtowny wiatr mógł tłumić odgłos silnika. Być może stoi tu i wyobraża sobie problemy, które naprawdę nie istnieją. Prócz zawodowych rybaków niewielu ludzi pływa samotnie w tym rejonie. Turyści, którzy zjawiają się pośród tych groźnych urwisk i wąskich zatoczek, albo przybywają z przewodnikami, albo są wystarczająco doświadczeni, by pływać na własnych łodziach. I to nie otwartych łodziach. A dźwięk, który wcześniej słyszał, dobiegał niewątpliwie z pojedynczego zewnętrznego silnika.

Dlatego właśnie Kruk zastanawiał się teraz, czy nie uległ złudzeniu. Niewielu ludzi miało dość doświad­czenia i dostatecznie mało wyobraźni, by w otwartej łodzi płynąć na zachód od Wysp Królowej Charlotty. Chociaż możliwe, że któryś z Haidów z Old Masset lub Skidegate postanowił udać się na pielgrzymkę do Zatoki Totemu. Spadkobierca ludu, który wyruszał w cedrowych canoe na południe, aż do Oregonu, nie wahałby się przed wypłynięciem w morze, by z pierw­szym brzaskiem dotrzeć do ojczyzny przodków.

Uśmiechnął się. Oczywiście to możliwe, że ktoś z Haidów przybył do legendarnej zatoki z osobistych powodów. On właśnie to zrobił. Przybył tu, ażeby uwolnić się od mrocznych wspomnień z przeszłości.

Jednak nie znalazł tu ukojenia.

Z łatwością dowodzącą lat praktyki Kruk przestał myśleć o własnych problemach i skupił się na wsłuchi­waniu w wycie wiatru. Cichy, nierówny dźwięk powie­dział mu, że łódź jest za wejściem do Zatoki Totemu. Jeżeli silnik nie zaskoczy, ten człowiek będzie musiał wiosłować przeciwko wiatrowi i falom, by dotrzeć do bezpiecznego schronienia. Podświadomie zacisnął na lornetce wielkie, spracowane dłonie. Gdyby on był w tej łodzi, wiosłowałby z całej siły, mocno napierał na wiosła, czując, jak jego energia spływa po drewnie we wzburzone morze. Łódź przecinałaby fale z pozorną łatwością, z każdym ruchem wioseł zbliżając się coraz bardziej do zatoki.

Ale to nie Kruk wiosłował. Gdyby tak było, już teraz zbliżyłby się na tyle, by dostrzegł go ktoś znajdujący się w zatoce. A jednak nikogo nie zauważył. Najwyraźniej człowiekowi w łodzi brakowało siły lub wiedzy o niebezpieczeństwie grożącym małej łodzi, dryfującej zbyt blisko brzegu.

Kilka razy Krukowi zdawało się, że słyszy jakieś odgłosy, być może dochodzące z silnika. Za każdym razem wstrzymywał oddech, pragnął, by dźwięk trwał dłużej i by się wzmocnił. Jednak odgłos znikał, nim Kruk nabrał pewności, że słyszał go naprawdę.

Wiatr zelżał, przycichł na chwilę, a potem zadął z nową siłą z nieco innego kierunku. Kruk przesunął się nieco. Słuchał uważnie i spoglądał na fale ciemnymi oczami, nawykłymi do obserwacji zmiennego morza. W zasięgu wzroku nie poruszało się nic prócz fal. Ktokolwiek był na łodzi, po prostu nie zbliżał się ku bezpiecznej przystani.

Jeżeli w ogóle ktoś tam był.

Kruk odrzucił tę myśl. Wiedział z absolutną pew­nością, że ktoś walczy o życie, tkwiąc w łodzi między otwartym morzem a skalistym brzegiem. Z szybkością zdumiewającą u tak potężnego mężczyzny wyskoczył na pokład. Ze skrzynki na rufie wyciągnął długą linę i przywiązał jej koniec do listwy rufowej. Błyskawicz­nie zrzucił rufową cumę. Po kilku sekundach od- cumował także dziób. Niemal natychmiast zbudziły się do życia dwa potężne silniki.

Kilka minut później Kruk zbliżał się już do ujścia zatoki. Niesiona wiatrem piana przelatywała nad dziobem, gdy tylko „Czarna Gwiazda” znalazła się na odsłoniętych wodach. Kruk stał przy sterze, kierując łodzią z pewnością człowieka urodzonego i wychowa­nego na wybrzeżach, i pływającego po wodach naj­większego oceanu świata. Sterował jedną ręką, a drugą uniósł do oczu lornetkę i zbadał obszar, gdzie, jego zdaniem, powinna znajdować się łódź.

Zobaczył tylko rozrywane wiatrem fale.

Szukał dalej, czując, jak mijają cenne minuty. Instynktownie wiedział, że to, czego się obawiał, było prawdą: ktoś był na morzu i grożące mu niebez­pieczeństwo rosło z każdą sekundą. Kruk nie umiał go dostrzec, mimo że fale nie mogłyby zasłonić otwartej łodzi. Z pewnością jednak przelewały się przez burty i były w stanie zatopić małą łódkę, nim Kruk zdołają znaleźć.

- No dalej, dalej, pokaż się - mruknął. - Jest ciężko, ale nie aż tak. Nie powinieneś zatonąć tak szybko, nawet jeśli nie masz czasu na wybieranie wody.

Obserwacja wzburzonego morza nic nie dała, więc Kruk położył „Czarną Gwiazdę” na inny kurs, dzięki czemu oddalił się od zatoki, a zbliżył do brzegu. Łódź zatrzeszczała nagle, wystawiając rufę na wiatr i fale. Kilka minut takiego kołysania i podrzucania posłało­by większość ludzi do najbliższego relingu w ataku morskiej choroby. Jednak Kruk dostrzegał to na tyle, na ile kołysanie przeszkadzało w jednoczesnym stero­waniu łodzią i prowadzeniu obserwacji.

Raz jeszcze chciał zmienić kurs, gdy nagle dostrzegł od strony brzegu jakiś błysk. Zmarszczył brwi i lekko przełożył ster. Ta kolorowa plama była zbyt blisko skał i zbyt daleko ujścia zatoki, by być poszukiwaną łodzią. Był to raczej pływak sieci lub boja pułapki na kraby, która zerwała się w czasie burzy.

Znowu dostrzegł kolorową plamę. Zogniskował lornetkę i zobaczył schyloną przy wiosłach postać. Łódź zniknęła za falą, a potem pojawiła się w fontan­nie piany. Kruk natychmiast pojął, że ten człowiek ma poważne kłopoty. Wyraźnie brakowało mu sił, by walczyć z pływem i wiatrem, które spychały go niebez­piecznie blisko brzegu. Właściwie wyglądał bardziej na nastolatka niż mężczyznę. Był bardzo drobny i niezbyt muskularny.

I nagle Kruk zaczął przeklinać słowami tak gwał­townymi jak wiatr. Odrzucił lornetkę, przesunął dźwi­gnię przepustnicy i „Czarna Gwiazda” skoczyła w stronę małej łodzi. To nie mężczyzna w niej siedział, ani nawet nie chłopiec; to była kobieta, która z całych sił zmagała się z bezlitosnym morzem. Łódź zanurzała się i przechylała ciężko, a burta pochylała się coraz niżej. Lęk tej kobiety i determinacja były widoczne w każdym jej ruchu: walczyła, by utrzymać zalewaną łódź jak najdalej od groźnej linii przyboju.

Kruk poprowadził „Czarną Gwiazdę” szerokim łukiem i wreszcie znalazł się blisko łodzi. Dostrzegł na twarzy kobiety wyraz zdumienia i ulgi. Podpłynął bliżej, wrzucił jałowy bieg i puścił koło sterowe, by cisnąć do łodzi zwoje ciężkiej liny holowniczej. Wstrzy­mał oddech obserwując, jak kobieta przeciska się na dziób i zawiązuje hol.

I dopiero wtedy spostrzegł, ile wody wypełnia łódkę. Sięgała niemal do burty. Zaczął krzyczeć do kobiety, by wybierała wodę... i zobaczył jasną plamę pojemnika, gdy pochyliła się, zaczynając pracę. Bar­dzo ostrożnie wrzucił bieg i wybrał luz liny. Poczuł lekkie szarpnięcie, gdy hol napiął się pod ciężarem. Wolno, ostrożnie pociągnął łódź w stronę zatoki. Kiedy tylko ruszyli. Kruk chwycił lornetkę i spojrzał na łódź, holowaną dziesięć metrów za rufą. Przez minuty, które wydawały się latami, dzielił uwagę między sterowanie „Czarną Gwiazdą” a obserwację wybierającej wodę kobiety. Mimo jej wysiłków łódź wciąż zanurzała się zbyt głęboko, by rejs był bezpiecz­ny.

Nagle kobieta przerwała pracę. Kruk skrzywił się, patrząc, jak siada na ławeczce. Czyżby nie wiedziała, że niebezpieczeństwo nie minęło? Łódź zanurzała się coraz głębiej. Kiedy przyjdzie czas, by skręcić do zatoki, wystawi rufę na fale. Nie było na to rady. Nie ma innego sposobu, by wpłynąć na bezpieczne wody. Jeśli nie weźmie się do pracy, pierwsza fala pośle tę jej łódkę na samo dno.

A jeżeli Kruk nie odetnie holu, gdy tylko łódź wejdzie pod wodę, prawdopodobnie zatonie wraz z nią.

Gdy ta myśl przyszła mu do głowy, zrzucił wodo­szczelne buty. Odruchowo sięgnął dłonią do pasa. Wytarta, owinięta skórą rękojeść dawała mu zawsze poczucie bezpieczeństwa.

- Wybieraj wodę! - krzyknął głosem potężnym jak huk fal bijących o skały.

Podmuch wiatru porwał te słowa i cisnął mu je z powrotem w twarz. Klnąc, spojrzał przez lornetkę. Kobieta zmagała się z czymś, ale nie miał pojęcia, co to mogło być. Wreszcie odwróciła się nieco i jej ręce znalazły się w polu widzenia Kruka. Odrywała palce lewej dłoni, zaciśnięte na uchwycie pojemnika.

Dostrzegł, że mięśnie lewej ręki zesztywniały w sku­rczu, protestując przeciw dalszemu wysiłkowi. Ręka była bezużyteczna i pozostanie taka, póki kurcz nie minie. Zobaczył wściekłość w oczach kobiety, zaciekle walczącej z własną słabością. A potem dostrzegł zmarszczki wyczerpania, które zmieniły jej usta w wąs­ką linię, zobaczył niebieskawy odcień skóry, świad­czący o niebezpiecznym wychłodzeniu organizmu. Kobieta zużyła już wszystkie rezerwy energii.

A jednak walczyła i nie poddawała się.

Kruk poczuł dreszcz. Nigdy nie widział czegoś równie wspaniałego, jak odwaga tej kobiety. Nie miała szans, była bezsilna i bezbronna, a jednak zmuszała swe szczupłe dało do jeszcze cięższej pracy. Nie chciała zrezygnować. Kruk krzyczał do niej, jakby słowami mógł przekazać cząstkę swej siły. Nie wierzył, by go zrozumiała poprzez dziesięć metrów spienionego mo­rza; wołał jednak, by wiedziała, że nie jest samotna.

Kobieta zdołała wreszcie przerzucić pojemnik do prawej ręki i zaczęła wybierać wodę mechanicznymi pociągnięciami. Kruk krzyknął tryumfalnie, odwrócił się, poprawił kurs „Czarnej Gwiazdy” i znów się obejrzał. Niewielkie pióropusze wody przelatujące nad burtą upewniły go, że kobieta wciąż pracuje.

Z nieznośną powolnością „Czarna Gwiazda” ciąg­nęła obciążoną wodą łódź ku bezpiecznej zatoce. Kruk co chwi-la spoglądał przez lornetkę. Poziom wody w łódce nieco opadł, nie na tyle jednak, by rejs był bezpieczny. Zmniej-szył prędkość tak bardzo, jak to tylko możliwe, by nie stracić panowania nad sterem. Chciał jak najszybciej dotrzeć do zatoki, ale musiał uzbroić się w cierpliwość. Gdyby teraz próbował skręcić, łódź przewróciłaby się i zatonęła.

Bezradnie obserwował, jak kobieta walczy z żywio­łem. Ten obraz rozbudził cierpienie ukryte gdzieś głęboko we wnętrzu. Za bardzo przypominał mu sytuacje sprzed ośmiu lat, gdy patrzył, jak ukochana kobieta pogrąża się coraz bardziej w rozpaczy i gnie­wie. Próbował dotrzeć do Angel słowami pocieszenia i nadziei, próbował powiedzieć, że ją kocha. Pragnął, by zapomniała o zmarłym i pokochała jego, żywego człowieka. Później, kiedy zrozumiał, że Angel woli raczej zabijać się stopniowo niż żyć dalej bez ukocha­nego, Kruk pojął, że bardziej pragnie, by żyła, niż by go pokochała. Wyrwał ją brutalnie ze skorupy roz­paczy i... spełniło się jego życzenie. Angel zebrała swoją odwagę i siłę. Przeżyła. Po jakimś czasie poko­chała znowu.

Ale mężczyzna, którego wybrała, nie był Carlsonem Krukiem.

Smutne wspomnienia zamigotały jak daleka błyska­wica na skraju świadomości; wspomnienia rozbudzone potęgą uczuć, mocą gniewu i bezradności, gdy obserwo­wał, jak nie znana mu kobieta walczy z burzą i własnym wyczerpaniem. Był mężczyzną niezwykle sprawnym fizycznie. A jednak swoją siłą w żaden sposób nie mógł jej pomóc, tak jak dawno temu nie mógł pomóc Angel.

Kruk zacisnął usta i ostre rysy twarzy stały się jeszcze wyraźniejsze. Kobieta pracowała coraz wol­niej. Wiedział, że wkrótce nie nadąży z wybieraniem przelewającej się przez burty wody. Gotowy czy nie, bezpieczny czy nie, musiał wpłynąć do zatoki.

Wprowadził „Czarną Gwiazdę” w długi łagodny łuk, a hol w końcu delikatnie pociągnął łódź w stronę brzegu. Gdy tylko obie łodzie skierowały się wprost w wąski przesmyk, obejrzał się i zaczął przez lornetkę obserwować kobietę. Teraz, kiedy niska, szeroka burta łódki została wystawiona na fale, groziło największe niebezpieczeństwo. Kobieta też o tym wiedziała. Od­gadywał to po jej nierównych, niemal konwulsyjnych ruchach, gdy zmuszała swe wyczerpane ciało, by wylać jeszcze kilka litrów wody, wytrwać kilka minut, kilka metrów...

Zimna, błękitnozielona woda wezbrała i przelała się przez burtę, kiedy łódka wpływała do Zatoki Totemu. Burty były tak nisko, że fala prawie się nie zapieniła. Łódź zakołysała się, pochyliła, przewróciła błyskawi­cznie i uwięziła kobietę pod kadłubem.

Kruk upuścił lornetkę, przesunął dźwignię na jało­wy bieg i odciął hol. Ułamek sekundy później długim skokiem pokonał niemal połowę odległości do tego białego wiru, który pochłonął łódź.

Przed nim na powierzchni nie pozostało nic prócz samotnego wiosła.

ROZDZIAŁ DRUGI

Wszystko stało się nagle. W jednej chwili Janna pochyliła się, by wybrać chlupiącą wokół kostek wodę, a w następnej świat przechylił się dziko. Próbowała skoczyć jak najdalej od wywracającej się do góry dnem łodzi, ale zesztywniałe nogi reagowały zbyt wolno, tak samo jak ramiona. Instynktownie wyrzuciła je przed siebie, jakby chciała zamortyzować upadek, ale udało jej się tylko wbić pod kamizelkę ratunkową uchwyt przepustnicy silnika.

Dno łodzi zakryło ją od góry. Ogarnął ją mrok. Była przemarznięta, ale i tak czuła chłód wody. Zdezorien­towana w ciemności, zaczepiona kamizelką o silnik, nie wiedziała nawet, jak mogłaby się uwolnić. Z uczu­ciem grozy uświadomiła sobie, że, mimo wysiłków, łódź zanurza się, ciągnąc ją coraz głębiej w lodowatą głębinę.

Nagle ktoś chwycił ją od tyłu. Objął za ramię i szarpnął mocno. Kamizelka ratunkowa pękła. Ktoś odwrócił Jannę, pchnął w dół, a potem pociągnął do góry.

Tam, gdzie dotąd była tylko ciemność pod łodzią, teraz Janna dostrzegła srebrny dysk, który migotał i przyzywał. Rozpaczliwie próbowała płynąć w górę, gdyż instynkt i rozum podpowiadały, że jeśli tylko przedrze się przez ten srebrzysty blask, znajdzie powie­trze i ciepło. Uświadamiała sobie przy tym, że płynie w górę o wiele szybciej niż to było możliwe przy jej dotychczasowych wysiłkach.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin