Mniszkowna Helena - Sfinks.rtf

(565 KB) Pobierz

 

HELENA MNISZKÓWNA

 

 

 

 

SFINKS


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tower Press 2000

 

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

 

 

 

 


 

 

 

 

 

 

Wszystkim pogrążonym

w mrokach Umberry

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I

 

 

 

 

 

 

 

Zgnębiony, bezradny przechadzał się pan Jacek tam i na powrót po piaszczystym wybrze-

żu w Port Saidzie. W oczach miał rozpacz i łzy, na czole głębokie bruzdy. W zamyśleniu nie dostrzegł nawet, że fale morskie, nadpływając łagodnymi kręgami z dalekiej przestrzeni, do- tykały stóp jego, zaledwo odzianych w zrudziałe łatane buty, szumiąc przyjaźnie bezsłowną muzyką ukojenia. Pana Jacka nic tu nie zajmowało, nie dziwiło. Wszak widział tyle krajów, przebył tyle wód, lądów, doświadczył tyle lat nędzy, opuszczenia, samotności. Wpatrzył się jeno w bezkresną dal lazurową, gdzie zenit niebieski zlewał się z rozchwianą tonią morza, a wzrok jego wytężony i tęskny chwytały w postrzępione załomy wód odmęty i niosły hen, ku Europie,  poprzez  pożogę  blasków,  poprzez  przepychy  płomieni  słonecznych.  Ale  nie  mógł tak długo patrzeć. Na zmęczone oczy starca rychło opadły nabrzmiałe czerwone powieki, na rzęsach zawisło kilka grubych łez. Wówczas ogarnął go i ścisnął mu serce jakiś żal dławiący i

z piersi wypadł bezwiednie głośny okrzyk bólu.

– Ach Boże, dopiero Port Said, Śródziemne, kiedyż nareszcie...

Wtem  usłyszał  za  sobą  lekki  szelest  i  czyjeś  przyspieszone  kroki.  Obejrzał  się.  Stanęła przed nim młoda kobieta wysoka i smukła, w podróżnym wytwornym stroju. Uśmiechnęła się przyjaźnie, żywo i zapytała z prostotą, dźwięcznym, serdecznym głosem:

– O ile wiem, pan jest Polakiem.

Podniósł na nią oczy szeroko rozwarte, zdumione, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź.

–  Przepraszam,  że  zakłócam  panu  samotność  i  spokój,  ale  słyszałam  mimo  woli  okrzyk pański w języku ojczystym, a wszak i ja jestem Polką.

– Pani Polka, Polka! – w uniesieniu zawołał starzec. – Boże mój, ja już tak dawno nie wi- działem rodaków, nikogo z Polski! A pani, a pani?...

Schylił się nagle i gorąco ucałował ręce kobiety. Rozrzewniona przywarła ustami do jego ramienia, tak dziwną cześć wzbudził w niej ten starzec. On patrzył na nią uparcie z brwią na- marszczoną i niepokojem w duszy.

– Skąd pani tu, skąd?... Patrzył na nią już przez łzy.

– Jestem w podróży, jadę prosto z kraju. Czekam tu na statek, by popłynąć dalej.

– Do Polski?... – spytał bezwiednie trzęsącymi się wargami. Zawahała się.

 

 

 

4


– Na Ocean Indyjski – odrzekła wymijająco. – A pan?

Spojrzał na nią z wyrazem rozczarowania, ale wnet odrzekł z ożywieniem:

– Ja wracam do ojczyzny z Syberii.

– Z Syberii! – zawołała, obrzucając go wzrokiem zdziwionym.

– Teraz?...

–  Tak,  dopiero  teraz,  po  trzydziestu  kilku  latach  pobytu  na  zesłaniu.  Wyjechałem  będąc człowiekiem zdrowym, silnym, wracam – próchnem już.

– Ale czemu tak późno?...

– Rozumiem panią, niestety, nie mogłem wcześniej, chorowałem obłożnie parę lat, potem musiałem zarabiać na grosz w Chinach, w Japonii. Inni wrócili wcześniej, jam siedział przy- kuty nową niewolą – nędzy. Dopiero teraz rozkułem te straszne kajdany, pracowałem w pocie czoła i zarobiłem na powrót do ojczyzny. Na skrzydłach bym poleciał w jednej chwili, a oto znowu przeszkoda...

– Czeka pan także na statek.

– Tak, zsadzili mnie tu z pokładu towarowego parowca, który zamiast do Triestu popłynął wezwany nagle do Algieru. Ot, nieszczęście, mój Boże...

– Musi pan czekać parę dni na statek angielski „Batawia”, idący do Brindisi. Wypłynął już

z Adenu – informowałam się w porcie. Że zaś i ja czekam na statek z Southamptonu, który będzie tu we wtorek rano, przebędziemy więc wspólnie kwarantannę. Korzystając z tego, za- bieram pana na śniadanie...Gdzie pan mieszka?

– Tymczasem nigdzie, tu mnie wysadzili i tu stoję. Uśmiechnęła się.

– No, tak nie można. W hotelu, gdzie się ulokowałam, znajdzie się na pewno pokoik. Tu,

w Port Saidzie, nie ma nic ciekawego; znudzona śmiertelnie jutro jadę do Kairu i pod pirami- dy. Pojedzie pan ze mną, prawda?

– Ja, pani... co ja tam będę robił?

– Zobaczy pan Sfinksa.

– A mój statek? Wszak muszę na niego czekać.

Spojrzał na nią podejrzliwie, lecz ona zaśmiała się wesoło.

– Ależ, panie kochany, „Batawia” będzie tu zaledwo we wtorek w nocy – dziś jest sobota. Przecie i pan Morza Czerwonego przez jedną dobę nie przepłynął.

Wzięła jego ręce w swoje dłonie i rzekła poważnie:

– Niech mi pan ufa, drogi panie, wszak jestem Polką, los pański wzruszył mię serdecznie. Chciałabym panu ułatwić, uprzyjemnić to nieznośne czekanie na lokomocję do Europy. Pro- szę wierzyć rodaczce. Ale ja się panu dotąd nie przedstawiłam. Halina Strzemska, z Podlasia. Pan Jacek wymienił swoje nazwisko i wpatrzył się z rozczuleniem  w towarzyszkę. Oczy

jej błysnęły zdziwieniem. Przyglądała się mu ciekawie.

– Z Podlasia! – zawołał pan Jacek – rodzinne moje Podlasie, ukochane! Przebywałem tam dziecinne lata i młodość swoją, zanim zamknęły się nade mną mury cytadeli. Krótko konspi- rowałem w stolicy, a wszystkie święta i wakacje spędzałem zawsze na Podlasiu. Pamiętam tę wieś, widzę, jak na jawie, łąki prześliczne rozkwitłe w różowe smółki i żółte przytulie, i ru- mianki  białe.  A  chabry  w  życie!  Ach,  Boże!  Widzę  rzeczkę  kochaną,  nazywała  się  Krzna, płynęła wśród olszyn mokrych, zatopionych w kwieciu i... i...

Zachłysnął się łzami i pochylił głowę na piersi. Był krótki moment rozrzewnienia, zadumy. Halina  utkwiła  w  nim  zdumione  dziwnie  oczy.  Nagle  ścisnęła  jego  dłoń  z  jakąś  porywczą czułością i, nawiązując na nowo przerwaną nić wspomnień, ciągnęła przyciszonym jedwab- nym głosem:

– ...i traw soczystych, wysokich, szumiących, które spływały ku rzeczułce błękitną zawieją niezapominajek i kładły się cicho na szerokich liściach wodnego rdestu. Białe kielichy nenu- farów, jak duże motyle rzucone na rzekę, uśmiechały się w słońcu do ziemskich błękitnych

 

 

 

 

5


siostrzyczek. Gdy nastały pierwsze dni wiosny, wokół olszyn złociły się kobierce kaczeńców żółtych, słały się u ich stóp, otoczone rojem pszczół. Olszyny nad Krzną – to cud wiosny i rozkwitu, to jakby ogród zaczarowany, gdzie wszystko śpiewa i miłuje, gdzie mieszka miłość

i czar, bo tam się może pierwszy urok poczyna, a pod tym urokiem płynie się potem w świat... Umilkła zamyślona, twarz jej pobladła nieco. Pan Jacek uczuł dziwny niepokój w sercu i

drżenie, jakby na widok objawionej nagle przeszłości.

– Niech pani mówi, niech pani mówi – szepnął cichutko w jakimś  ekstatycznym rozmo- dleniu.

– I są tam borki strzeliste, gdzie seledynową powodzią płaczą brzozy na wiosnę, gdzie so- sny butne wznoszą swe młode szyszki, a chrzęst ich taki zwycięski a taki smutny. Tam kwie- cień rozsypuje białe puchy zawilców, a czeremcha perłowymi kiśćmi się owija, niby panna młoda gotowa do ślubu, zakochana. I tu króluje miłość. Śpiewają o niej rapsody słowiki i ku- kułka roznosi jej głośny hymn. A gdy wieczorne zadymią opary, z  olszyn, z łąk i bagienek kwitnących wznosi się hejnał gromadny żabich nieszporów. Rade, rade, rade, rade, monoton- nie a rytmicznie, smutnie a śpiewnie radują się wodne gminy. Ludziom wtedy coś piersi roz- sadza szczęściem, skrzydła się rozwijają u ramion i serca kochania chcą...

Głos  Strzemskiej  załamał  się.  Pan  Jacek  podniósł  rękę  do  czoła,  zapatrzony  we  własne głębie czy wizję, która rozrastała się przed nim w słońcu, w tęczach, w melodii słów błogich, pieściwych. Zaledwo dosłyszalnym szmerem ust drżących powtarzał:

– Drogie, kochane Podlasie... Polska... Rzewny głos Haliny zaszemrał znowu:

– I są na Podlasiu wioski ciche jak sady umajone w kwitnące wiśnie, gdzie w ogródku przy chacie błękitnieją lnu grzędy, pachną lipy i stoją szeregi uli miodu i rojów pełne, gdzie wśród wiejskich  strzech  bieleją  ściany  kościoła,  a  z  wieży  sygnaturka  na  Anioł  Pański  dzwoni. Gdzie  wieczorem  słychać  porykiwania  krów  wracających  z  pastwiska,  bek  owiec  i  głośne gęganie gęsich stad, które pędzi pastuszek, wygrywając na fujarce. A w każde święto, w każ-

dą niedzielę drogi polne i miedze zakwitają kolorami kraśnych chust i wełniaków; to kobiety dążą do kościoła, by złożyć Stwórcy wszechrzeczy i wszechświatów modlitwę dusz prosta- czych, serc miłujących. A w maju o wieczornych zorzach, w każdej wsi pod ukwieconą ka- pliczką lub krzyżem, gromadka ludzi śpiewa pobożnie: „Zdrowaś Maria, Boga Rodzico”...

Pan Jacek skulił się jakoś w sobie, spuścił głowę bardziej na piersi i oczy zakrył dłonią.

– Och, Boże, Boże i ja to wszystko będę znowu widział...

...I są na Podlasiu krzyże na rozstajach, wśród wierzb rosochatych, samotne, ciche krzyże, przez lud uciśniony wzniesione potajemnie, często w nocy, bo były czasy krwawe, że krzyże obalano, że lud krew swoją za wiarę przelewał, lecz krzyże przetrwały. Rozpościerają ramio-

na szeroko wśród pól złotych, błękitem chabrów usianych – i w chabry je stroi lud wierny. Przeszły burze i gromy i nawałnice. A one stoją, bo lud nasz wierzy szczerze, głęboko w mi- styczny symbol odrodzenia.

Strzemska umilkła nagle, po twarzy jej przewinął się ostry cień  smutku,  usta  wykrzywił niespodziewanie lekki skurcz sarkazmu; powoli, powoli misterna tkanka wspomnień, zadumy rozsnuła  się,  rozchwiała  –  pozostał  tylko  drażniący  teraz  szum  fal  morskich  i  dokuczliwa spiekota słońca.

Pan Jacek ujął w swe dłonie obie ręce młodej kobiety i szepnął gorąco:

– Teraz wierzę żeś Polka, bo odczuwasz to wszystko, co nasze serca ukochały...

 

 

 

Zachód słońca rozlał purpurę na żółtawe piaski pustyni. Krew płynęła na obłokach, bra- mując ich kłęby w jaskrawe obrzeża. Krwawy pył przesycał powietrze i przylegał do wielkich kopców piramid, że czuby ich świeciły jak rubiny, gdy cielska zwaliste pogrążały się już w

 

 

 

 

 

6


mroku. Smutek przedziwny i jakaś groza szła z tej rozlanej czerwieni ku ludziom i duszę ich poiła tęsknotą, przejmowała lękiem.

Halina była zamyślona, oczy utkwiła w kolosie Sfinksa jakby w wyroczni. Może w tej twa- rzy przewiecznej czytała wyroki swoje, może dzieje swej duszy i uczuć zwierzała jej cicho. A Sfinks oblany szkarłatem zachodu wyłonił już tylko na ogień głowę olbrzymią i, zanurzony cały w rdzawosinym odmęcie wieczora, patrzył na ludzi obojętnie, chłodno. Za dużo ich wi- dział, za wiele myśli i pytań ludzkich snuło się dokoła jego mistycznej postaci i zagadkę jego odgadnąć chciało; za wiele oczu, godząc w jego twarz zadumy, ironii i wzgardy pełną, pra- gnęło odłupać pieczęć ukrytej w nich tajemnicy wieków. Ludzie, jak szarańcza, pełzali dokoła niego,  ale  on  nie  patrzył  już  na  nich,  zatopiony  w  martwocie,  śnił  swój  sen  stuleci  –  nie-

śmiertelny.

Pan Jacek chodził koło piramid z zadartą głową do góry, wołając z podziwem:

– Potęgi, potęgi, kolosalne pomniki nie tyle faraonów, ile geniusza ludzkiej cierpliwości!

– I niewolniczości – dodała Halina, ocknięta z zamyślenia. – Kto by to dziś i dla jakiego monarchy budował takie gmachy?...

– Pani sądzi, że piramidy powstały tak samo, jak nasze kopce Kościuszki i Wandy?... Świ- stały tu baty, znacząc pręgi na poddańczych grzbietach Egipcjan.

– Więc właśnie niewolniczość. Dziś taki system wywołałby wręcz przeciwny skutek.

– Boże mój, do niedawna jeszcze pewien władca wschodni mógłby sobie nawet na taką pi- ramidę pozwolić po ukazu...

–  A  bas  le  roi...  –  szepnęła  Strzemska  –  pękły ostatnie  dzwony łańcucha  niewolnictwa. Wraca pan do kraju wolnego, wkrótce legendą się staną dla nas minione przeżycia. Pan był ofiarą ucisku, już ostatnią w tym względzie. Pan jest weteranem zesłańców.

–  Ach  pani,  było  nas  tylu,  usiana  ich  kośćmi  Syberia.  Ja  otrzymałem  królewski  dar  po- wrotu, za to niech Bogu będzie chwała. Takim się czuję magnatem, że ujrzę przed śmiercią wymarzony cud i już spełniony, cud wolnej Polski. Jaką ja śniłem o niej baśń, jak ja ją widzę wspaniałą, przepiękną, bo to kraj orłów i sokołów...

Halina patrzyła na pana Jacka z zaciekawieniem, ale jego zastanowił jakiś cień na jej twa- rzy.

– Pani się dziwi, że ja, starzec, mam taki zapał? – spytał nieśmiało.

– To mnie tylko wzrusza, panie. Syberia nie wykorzeniła z pana ideałów, pozostał pan ro- mantykiem dawnej epoki, więc i optymistą. Siądźmy, ot, tu na głazie, naprzeciw Sfinksa, lu- bię patrzeć prosto w twarz tego momentu archaizmu, czy też tej zagadki wieków.

– A ja się boję tej potwory. Zgasły zorze wieczorne, wypływa księżyc – ten kolos w tych zielonawych blaskach przeraża.

Milczeli chwilę, każde patrząc po swojemu na fizjonomię Sfinksa, na której istotnie księ- życ  zaczynał  już  odszukiwać  poszczególne  rysy  i  bruzdy.  Wtem  głos  pana  Jacka  przerwał ciszę:

– Pani nazwała mnie romantykiem i optymistą, ale nie jestem wszakże utopistą, widząc oj- czyznę naszą wolną od przemocy, a zatem już w aureoli wszystkich tęcz, które gasiła niewola.

Nagle zapłonął.

– Boże, Boże... Jaką powinna być teraz Polska królewską w swym majestacie, jak dostojną

i wielkoduszną teraz, kiedy opadły z niej kajdany zaborców, kiedy jej duch tak długo niewolą umęczony odnalazł nareszcie przestrzeń do samodzielnego i szerokiego lotu. Toż to cud, toż

to objawienie! Pani droga! Ta Polska, która, czując nogę zaborcy i kata ciemiężcy, nie uśpiła

w sobie ducha, bo on wiecznie żył, silny i zwycięski – jakże ona teraz zapewne poleci, jaką ona cudną stanie się i jaką być musi... Jakim ten duch nasz blaskiem się przyoblecze, olśni narody! Przyszedł wreszcie czas, że Mickiewiczowskie słowa: „jestem milionem, bo kocham

za  miliony”  odnajdą  echo  w  nas  wolnych,  zjednoczonych  z  sobą  w  jedną  całość  potężną, gdzie duch nasz już nie krępowany knutem ni siłą mocniejszego wzniesie swój hymn zwycię-

 

 

 

 

7


stwa i ukaże światu cały przepych naszej bohaterskiej idei i czynu. Ja to widzę jakby wizjo- nersko, widzę umysłem i sercem. A wszak mi nikt nie zaprzeczy, że ta wymarzona przyszłość już się stała teraźniejszością; to, o czym marzyliśmy w kopalniach, to się już przyoblekło w wyraźne kształty, to już się stało teraz, pani droga, już się spełniły sny.

Spojrzał na pochyloną twarz Haliny bladą i wzruszoną, na jej spuszczone powieki i zawo- łał:

– Pani wszakże stamtąd jedzie! Pani to już widziała? Milczenie.

Pan Jacek bezwiednie rzucił wzrok na Sfinksa, oświeconego już pełnią księżycowych bla- sków. Wzdrygnął się.

– Czego ta bestia tak się ironicznie śmieje? Niechże pani patrzy. Okrutny potwór. Po chwili ciągnął:

– Pani to już widziała, szczęśliwa pani. Ja dopiero jadę do naszego zmartwychwstania po Golgocie...  Jakże  mnie  Bóg  sowicie  wynagrodził  za  trzydziestokilkuletnie  wygnanie,  za wszystkie męki, cierpienia i tęsknoty. Ja to uważam za nagrodę dla wszystkich, którzy krew swoją i życie oddawali Polsce. Takich szczęsnych, jak ja jestem, który ujrzy własnymi oczami naszą glorię, jest już niewielu. Ci, co skonali na wygnaniu z wizją przyszłej Polski, w gasną- cych oczach...

– Są najszczęśliwsi – zaszemrał cichy głos Haliny.

– Tak, bo widzieli  wizję  cudu,  ale  stokroć  szczęśliwszy jest  ten,  kto  ujrzy w  życiu  jego spełnienie... Ja jestem tym wybrańcem.

Popatrzył na zamyśloną Halinę oczami pełnymi ognia.

– Pani milczy? Dlaczego?... Albo ten potwór... Dlaczego on tak się śmieje ironicznie? Nie wyobrażam sobie, że on jest tak straszny. Zupełnie jakby szydził ze świata, z ludzi. Jak on okropnie drwi...

– On widzi i teraźniejszość i to, co było i to, co być mogło, a nie jest – mówiła Strzemska.

– Patrzy tak, patrzy, czyta z gwiazd wyroki narodów i ludzi, a to, co widzi, rzuca mu na twarz stygmat mistycznej ironii. To mistyk milczący, obserwator dziejów. On widzi i to, czego my widzieć nie chcemy, albo czego nie widzimy istotnie. Niech go pan tylko zrozumie.

– Tym bardziej może bałbym się go. Czegóż on się na przykład teraz śmieje?... Czy z mo- jego... zapału? Za stary jestem co prawda na to.

– Nie, panie, zapał to dowód głębokiej wiary i żywotnej duszy, która się nie paczy i nie zamiera. Zapał to rzecz piękna, to dźwignia wszystkiego, co wielkie i najszczytniejsze.

– Ja już, niestety, nie mogę być dźwignią niczego – z żalem przemówił pan Jacek.

– A jednak tenże zapał maluje panu idealne obrazy ojczyzny i niesie pana do niej na skrzy- dłach marzenia.

Halina położyła miękko dłoń na ręce starca i ciągnęła, idąc oczami za jego wzrokiem:

– Niech pan się nie dziwi ironii Sfinksa, to marzyciel innego pokroju niż my, pogrobowcy romantyzmu. On w marzeniach widzi często utopię, rzecz nieosiągalną w sferze dusz jedno- stek i społeczeństw, a tego rodzaju spostrzeżenia wywołać mogą zawsze i tylko wyraz bole- snej ironii-sarkazmu. Niechaj pan się dobrze wpatrzy: jest i ból w tych kamiennych rysach. A

ile myśli...

– Dla mnie jest w nim coś odrażającego, czego się lękam. Po chwili, odwracając oczy od Sfinksa, rzekł:

– Niech mi pani coś powie o Polsce, tak, jak mówiła pani o Podlasiu. Dobrze, pani droga?

– Wolałabym pana słuchać. Pan ją przedstawia w tak czarownych kolorach. Powiedziała to z takim akcentem w głosie, że pan Jacek doznał niemiłego uczucia.

Nagle zadrżeli oboje. W ciszy pustyni zalanej powodzią opalowego światła jęknęły jakieś głosy ponure a biadające, jakby skowyt rozpłakany i urągliwy zarazem. Zdawało się, że

 

 

 

 

 

8


przemówiły piaski, bo głosy szły jakby spod ziemi. Halina poczuła na ciele przykry dreszcz, rozejrzała się trwożnie. Wtem zaśmiało się coś ponuro, zaskomlało i znowu rozległ się płacz- liwy jęk podziemny, straszny.

– Co to jest, na Boga?... – szepnął starzec przerażony.

– Szakale. Ten skowyt w nocy tak mi znany. O... o... widzi pan, tam śmignął wąski długi cień.

– A, ot drugi przemknął. Jak tu jakoś straszno, gdzież jest nasz przewodnik?...

– Jego biały burnus błyszczy jak mika. Ot tam, przy powozie, rozmawia z Fellachem, stan- gretem  naszym.  Niech  pan  się  nie  trwoży.  Wszak  nieraz  pana  nawiedzały szakale  w  nocy, tam, w opuszczeniu, w samotności. Te są mniej straszne.

– Och, tak pani.

Zapadła chwila milczenia, po czym stary zesłaniec ożywił się nieco i jął mówić na nowo:

– Mamy już własną armię, polskie wojsko. Jakież ono powinno być bohaterskie, jakie orle

i  szlachetne,  rozumiejące  posłannictwo  swoje,  rycerzy,  następców  Józefa  Poniatowskiego, rycerzy bez skazy, dla których honor Polaków jest wszystkim. Och, Boże mój! Na takich fun- damentach oparta armia nasza postawi kraj na szczycie potęgi. Prawda, pani, prawda?...

– Tak, gdyby zdobycie owego szczytu zależało od tych, którzy są godnymi potomkami bo- hatera spod Raszyna, bo takich sokołów mamy, lecz czyż oni jedni... zdołają?...

– Sądzę, że jedność powinna być teraz w naszej armii, tożsamość  idei przewodniej, brak wszelkiej  stronniczości  i  partyjności,  bezmierna  uczciwość,  sumienność  i  solidarność.  Nie karierowicze, lecący tylko na stanowiska, tytuły i honory, lecz idealiści prawdziwi o wysokiej skali duchowej. I powinno być poparcie ze strony całego społeczeństwa, ze strony wszystkich warstw, najwyższych i najniższych. Wszystko w Polsce skierowane teraz być musi do jedynej myśli:  odbudowy ojczyzny.  Prywaty,  egoizmu  nie  ma,  jest  tylko  wszechmoc  i  wszechidea, prawda pani?

Halina miała oczy spuszczone. Pod pytającym upartym wzrokiem starca zadrżały jej rzęsy, twarz pobladła.

– Pani milczy... Wszakże Polacy pamiętają, co zgubiło kraj nasz, co go wtrąciło w niewolę, więc teraz, więc dziś, gdy cud nad nami spełniony, Boże, Boże...

Milczenie i nowy szept zesłańca:

– Widzę w kraju spokój wewnętrzny, wspólną wytrwałą pracę i jej pragnienie. Widzę ary- stokrację naszą ockniętą z letargu i czynną, ofiarną, zapału i inicjatywy pełną, wyzbytą z pry- waty i sybarytyzmu, a odczuwającą poważnie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin