034 - Feralny wtorek.pdf

(1333 KB) Pobierz
1034921183.001.png
1034921183.002.png
I
Wybiła godzina 18.00. Z wyraźną satysfakcją sięgnąłem po
opasły tom akt. Wszystko wskazywało na to, że sprawcę już
znałem; teraz musiałem tylko dowiedzieć się, jaki był
przebieg sprawy. Na kartonowej okładce akt ktoś z woje-
wódzkiej komendy wykaligrafował napis: SPRAWA
GWAŁTOWNEJ ŚMIERCI BARTŁOMIEJA WŁADYSŁAWA
MISIA. Dalej numer 6. Ds 136/63, u dołu adnotacja: Decyzją
Prokuratora Wojewódzkiego z 27.08.63 na zasadzie art. 3
lit. c kpk sprawę umorzono.
Teraz tę umorzoną sprawę ożywiałem na nowo. A było to
tak:
— Kapitanie — powiedział mi znajomy
handlarz obrazów, od którego starałem się uzyskać
informację w innej sprawie. — Kapitanie, może pana
zainteresuje, że ten obraz, no wie pan który, ten, co go miał
nieboszczyk Miś, i który potem zaginął, oferowany jest teraz
do sprzedaży?
Było to trzy dni temu, we wtorek. Wtedy właśnie po raz
pierwszy w życiu usłyszałem nazwisko Misia. Wkrótce potem
wiedziałem o nim znacznie więcej, I o jego śmierci.
Prokuratura orzekła: samobójstwo. Ja już wiedziałem, że
morderstwo. Nie wiedziałem tylko, kiedy gdzie i jak. Chyba
otruty? — pomyślałem otwierając akta. Pomyliłem się.
II
Śnieg przestał właśnie prószyć i silne reflektory parowozu
oświetlały doskonale torowisko i pobocze. Biegnący z Lub-
lina pociąg osobowy nr 2116 zbliżał się już do Warszawy.
Jeszcze jeden postój po drodze w Otwocku i później już tylko
Warszawa Wschodnia. Kierownik pociągu myślał właśnie, że
po zdaniu składu najpóźniej za dwie godziny będzie już w
domu, gdy usłyszał krzyk jakiegoś pasażera.
— Tam, tam! Trzeba zatrzymać pociąg! Człowiek leży na
torze!
Kierownik podskoczył do okna, lecz pociąg już zwalniał
biegu. Ktoś szarpnął za hamulec bezpieczeństwa. Kolejarz
wyskoczył, poświecił latarką. Kilka metrów od toru leżał
człowiek. Na śniegu ciemniały liczne plamy krwi. Był to star-
szy mężczyzna, dobrze już po sześćdziesiątce; żył jeszcze, ale
był nieprzytomny. Pasażerowie otoczyli go kołem, przepy-
chali się, ale nikt nie miał ochoty podejść do rannego.
Wreszcie maszynista Galiński przepchnął się przez tłum.
Nachylony nad mężczyzną, chwilę mu się przyglądał. —
Pomóżcie no... — powiedział. Wspólnie unieśli leżącego.
Jęczał słabo. Przenieśli go do najbliższego przedziału.
Pasażerowie jeszcze zadeptywali miejsce wypadku, szukali,
czy nie leży coś w pobliżu. Nie znaleźli niczego.
Pociąg powoli ruszył. Było może kwadrans po godzinie
21.00. Dokładnego czasu nie ustalił później nikt. Wiadomo
tylko, że o godzinie 21.28 w dniu 2 lutego 1963 r. komenda
powiatowa milicji obywatelskiej w Otwocku otrzymała mel-
dunek telefoniczny, że na stacji kolejowej znajduje się
umierający mężczyzna.
Pół godziny później był już w szpitalu. Tam o godzinie
22.34, nie odzyskawszy przytomności, zmarł. Przy denacie
nie znaleziono dowodu osobistego ani niczego, co
pozwoliłoby ustalić jego tożsamość.
Lekarze walczyli jeszcze o życie nieznajomego, gdy trzy
milicyjne radiowozy dotarły na miejsce wypadku. Zadeptany
krąg śniegu, w jego środku krwawe plamy stwierdzały, że
tutaj właśnie leżała ofiara. Ekipa śledcza przystąpiła do
oględzin. Wyniki były mierne. Jeśli w pobliżu wypadku
znajdowały się nawet jakieś ślady, to zostały całkowicie
zadeptane przez pasażerów lubelskiego pociągu. Nieco dalej
można było odszukać ślady męskich stóp, a w innym miejscu
— przejeżdżającego roweru. Tym razem pomógł prószący
wcześniej śnieg. Te stare ślady były lekko przysypane,
podczas gdy pasażerowie pozostawili czyste odciski butów.
Sierżant z komendy powiatowej sporządził szkic miejsca
zdarzenia. Szef ekipy — młody, pyzaty porucznik — poszedł
w kierunku, gdzie wiódł rowerowy trop. Niestety, sto metrów
dalej trop gubił się na brukowanym trakcie łączącym wsie
Miętnów i Barbara. Może 400 metrów dalej znajdowała się
zagroda. Miejscowy milicjant, towarzyszący oficerowi, z
przejęciem informował, że mieszka tutaj niejaki Fetczak,
podejrzany parokroć o udział w napadach; niestety, nigdy nie
było przeciwko niemu dostatecznych dowodów. Porucznik
zdecydował się szybko:
— Idziemy tam!
W domu było ciemno, lecz wystarczyło zastukać, aby
gospodarz otworzył drzwi. Wielkie, ponure chłopisko. Był
kompletnie ubrany. Z wyraźnym niepokojem patrzył na
milicjantów.
— Co robiliście dzisiaj przez cały dzień? — zapytał
porucznik.
Fetczak mówił płynnie, jakby recytował wyuczoną lekcję.
— A bo to, proszę pana porucznika, z gospodarki trudno
wyżyć i człowiek musowo stara się dorobić. Ja przez zimę
pracuję u pana dróżnika Kiwilszy przy torach, podsypkę
zmieniamy i co tam potrzeba. Zarobić można i praca tuż przy
domu. Od rana byłem na robocie sam, tuż obok,
przygotowywałem zmianę podkładów. Na jakim odcinku?
Ano, dobre pół kilometra od przejazdu w stronę Otwocka...
Porucznik przyjrzał się mężczyźnie uważnie. Ten patrzył w
ziemię, mówił monotonnym głosem, jakby z góry wiedział, co
interesuje oficera. Pracował na tym właśnie odcinku, na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin