065 - Zbrodnia rodzi zbrodnię.pdf

(2005 KB) Pobierz
1035198710.001.png
1035198710.002.png
Porucznik Stanisław Maksymiak z Komendy Powiatowej w
Swierczewie rozpoczął urzędowanie jak zwykle punktualnie o
godzinie dziewiątej trzydzieści.
Swierczewo, niewielkie powiatowe miasteczko leżące u
podnóża Karkonoszy, nazwę swą wywodzi od nazwiska
dowódcy II Armii Wojska Polskiego — generała Karola
Świerczewskiego. Armia ta wiosną 1945 roku wyzwoliła
okoliczne tereny. Po zakończeniu działań wojennych wielu
byłych żołnierzy osiedliło się w miasteczku i pobliskich
wsiach. Teraz, po latach, to oni wciąż nadawali ton życiu
miasta, mimo że większość z nich przeszła już na emeryturę,
a miejsca za biurkiem i przy warsztacie zajęli ich synowie.
W Swierczewic panowały stosunki na pół rodzinne: prawie
wszyscy mieszkańcy się znali.
Porucznik przeglądał właśnie poranną pocztę, kiedy
odezwał się telefon. Podniósł słuchawkę, nie przerywając
czytania.
- Słucham!
- Czy to milicja? — zapytała roztrzęsionym głosem jakaś
kobieta.
- Tak, o co chodzi?
- Przyjeżdżajcie natychmiast! Zamordowano... — Kobieta
urwała, jakby straciła nagle mowę.
- Proszę się uspokoić. Kogo zamordowano? Kto mówi?
- Pułkownika Odrowąża... W jego mieszkaniu na
Wrocławskiej... Jestem jego gospodynią.
- Zaraz tam będziemy. Proszę tylko niczego nie ruszać.
Maksymiak natychmiast połączył się ze swoim szefem,
kapitanem Miłoszem, i zameldował mu o telefonie gospodyni
Odrowąża.
- Weźcie, poruczniku, samochód — zadecydował Miłosz.
- I zabierzcie ze sobą lekarza. Niech sprawdzi, czy Odrowąż
nie zasłabł lub nie zmarł na atak serca. Wiecie, jak ludzie
lubią sensację i we wszystkim dopatrują się zbrodni. Jeśli to
rzeczywiście morderstwo, zaraz przyślę wam ekipę
dochodzeniową.
Kierowca milicyjnej warszawy, kapral Kowalczyk, zapuścił
motor. Pędzili na syrenie w stronę ulicy Wrocławskiej. Nie
mieli szczęścia: tuż za śródmieściem ugrzęźli przed
przejazdem kolejowym. Na bocznicy, prowadzącej do
jedynego w mieście zakładu przemysłowego — Zakładów
Wytwórczych Aparatury Przemysłu Spożywczego imienia
Gottwalda, zwanych popularnie „Goltwaldem“ —
manewrował długi pociąg towarowy.
Kierowca zaklął i zatrzymał samochód. Musieli czekać;
objazdu nie było.
- Co się stało, panie poruczniku? — zapytał kierowca Maksy
mi aka, korzystając z postoju.
- Zamordowano pułkownika Odrowąża.
Maurycy Odrowąż dowodził w 1939 roku, w stopniu
rotmistrza, szwadronem jednego z wielkopolskich pułków
kawalerii. Po zakończeniu kampanii wrześniowej — przez
Węgry, Jugosławię i Włochy przedostał się do Francji, a
stamtąd dotarł do Anglii. Brał udział w walkach na
Zachodzie, a po kapitulacji Niemiec wrócił do kraju.
Wyjechał na Dolny Śląsk i zaczął tam pracować w zakładach
imienia Gottwalda.
Po kilku latach w Warszawie przypomniano sobie o
Odrowążu. Nie powołano go do czynnej służby wojskowej,
ale awansowano do stopnia pułkownika, zapewniono solidną
emeryturę i zaproponowano współpracę z Woj skowym
Instytutem Historycznym. Odrowąż chętnie na to przystał,
nie opuścił jednak swego podgórskiego miesteczka.
Był człowiekiem samotnym. Za autorskie honoraria kupił
na przedmieściu jednorodzinny domek, trochę go
przebudował, umeblował i zamieszkał w nim, zdecydowany
pozostać już tu na zawsze.
Po nawiązaniu kontaktu z Instytutem Historycznym
Odrowąż całkowicie oddał się pracy historyczno-publicy
stycznej, poświęconej głównie działaniom polskich sił
zbrojnych na Zachodzie. Ukazało się kilka jego książek i
szereg artykułów w różnych czasopismach.
Miasto szczyciło się swym sławnym pułkownikiem.
Powszechnie wierzono, że ze swej pracy czerpie niezłe
dochody. Odrowąż — aczkolwiek był człowiekiem samotnym
i, jak podkreślał, zagorzałym kawalerem — nie zaliczał się do
odludków. Przeciwnie, utrzymywał kontakty towarzyskie z
wieloma ludźmi, był aktywnym działaczem ZBoWiD-u.
udzielał się społecznie; na wszystkich akademiach i
uroczystościach lokalnych widywano w prezydium tego
starszego, dystyngowanego siwego pana, z licznymi
odznaczeniami w klapie marynarki.
Pociąg wreszcie odjechał. Szlaban podniósł się w górę:
droga była wolna. Kiedy warszawa zatrzymała się na ulicy
Wrocławskiej, przed numerem 87, stało tam już kilku
ciekawskich. Na ganku willi czekała starsza kobieta.
Porucznik wyszedł z samochodu w towarzystwie lekarza.
- To pani wzywała milicję?
- Tak.
- Proszę nas zaprowadzić do środka.
Z ganku wchodziło się do niewielkiego hallu, stamtąd, na
wprost drzwi, prowadziły schody na górę. Obok było wejście
do kuchni. Po lewej stronie znajdował się duży, jasny pokój.
Na środku podłogi leżał w kałuży krwi starszy mężczyzna.
Lekarz pochylił się nad nim i stwierdził zgon.
Porucznik Maksymiak wszedł do środka i podniósł
słuchawkę aparatu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin