Ansell Judith - Zaufaj sobie.pdf

(394 KB) Pobierz
22298621 UNPDF
JUDITH ANSELL
ZAUFAJ SOBIE
22298621.001.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Elinor Standish zatrzymała się przed kompleksem budynków tworzących Berringar
Base Hospital. Targały nią sprzeczne uczucia - radość ze zbliżającej się rozmowy i chęć
natychmiastowej ucieczki. Pełne kwalifikacje pielęgniarki uzyskała zaledwie trzy lata temu i
wydawało się jej mało prawdopodobne, by ktoś tak niedoświadczony jak ona mógł dostać
posadę siostry przełożonej na oddziale nagłych przypadków. Choć placówka w Berringar
Base była małym prowincjonalnym szpitalem, cieszyła się doskonałą opinią, zaś jej
usytuowanie pomiędzy wspaniałymi plażami południowego wybrzeża i zalesionymi górami
Nowej Południowej Walii stanowiło dodatkową atrakcję.
Wzięła głęboki oddech i wygładziła spódnicę. Nigdy nie była na takiej wstępnej
rozmowie. Do tej pory pracowała w tym samym gigantycznym szpitalu w Sydney, w którym
uczyła się zawodu. Miała nadzieję, że biała bluzka i granatowa spódniczka pomogą jej
wywrzeć wrażenie osoby schludnej i kompetentnej. Wyprostowała ramiona i skierowała się
ku głównemu budynkowi.
Słysząc warkot zbliżającego się samochodu, doktor Paul Vassy, chirurg, wyszedł na
boczną werandę starego budynku szpitalnego, w którym mieściła się administracja oraz
mieszkania dla personelu, i obserwował przybycie ostatniej kandydatki na stanowisko
pielęgniarki oddziałowej.
- Tiens! - wyrwało mu się w ojczystym języku.
Młoda kobieta, która wyłoniła się z dość zdezelowanego samochodu, wyglądała
inaczej, niż się spodziewał i całkowicie odmiennie od swych poprzedniczek. Średniego
wzrostu, dość szczupła, co sprawiało, że robiła wrażenie wyższej, niż była w istocie. Lekko
zaokrąglone kształty podkreślały zgrabne proporcje sylwetki.
Miał okazję przyjrzeć się jej bliżej, kiedy podchodziła do pełnego uroku starego
budynku. Była niewiarygodnie młoda. Błyszczące, proste włosy w kolorze miodu ledwo
sięgały ramion, zieleń jej oczu miała niezwykły odcień, mały klasyczny nos stanowił ozdobę
twarzy, a urocze usta o pełniejszej dolnej wardze kryły zapowiedź łobuzerskiego uśmiechu.
Doszedł do wniosku, że mogłaby pracować jako modelka.
Zdaniem Ellie rozmowa okazała się fiaskiem. Opuściła szpital, nie bardzo wiedząc,
dokąd się udać. Wsiadła do samochodu i ruszyła przed siebie. Zatrzymała się w jednym z
punktów widokowych przy drodze wiodącej na wybrzeże. Stanęła na krawędzi platformy.
Przed nią rozciągał się falujący eukaliptusowy las, a w dalekiej perspektywie połyskiwało
błękitne morze. Orzeźwiający powiew bryzy ochłodził jej rozgrzane policzki i nieco ją
uspokoił.
Nie byli dla niej niemili. Paul Vassy, Francuz, i potężnie zbudowany dyrektor szpitala
zachowywali się bardzo uprzejmie; czuła, że zachęcają ją do pokazania się od najlepszej
strony. Przełożona pielęgniarek, mimo groźnego wyglądu, grzecznie wysłuchała motywów jej
starań o pracę w Berringar. Ellie nie potrafiła tylko zrozumieć intencji ostatniego z
mężczyzn, przystojnego Simona Tavernera... Zachowywał się niby przyjaźnie, a jednak
pretensjonalnie i protekcjonalnie, czego nie lubiła.
Po prostu sama okazała się beznadziejna. Dukała i jąkała się, nie rozumiała ich pytań.
I to pytań, które nie były dla niej zaskoczeniem. Tyle, że przygotowane wcześniej i
powtarzane wielokrotnie w myślach odpowiedzi, pod wpływem stalowych oczu przełożonej i
lekko ironicznego wzroku doktora Tavernera, wydały się jej dziwnie niestosowne. Wpadła w
otępienie, nietypowe dla jej normalnego zachowania osoby opanowanej oraz kompetentnej, i
sama nie potrafiła zrozumieć, co się z nią stało. Przytomność umysłu odzyskała tylko na
jedną; krótką chwilę, kiedy siedzący obok niej wielki, potężnie zbudowany lekarz przesunął
filiżankę z kawą na poręczy fotela zbyt blisko krawędzi i szybkim ruchem zdążyła chwycić ją
w locie.
Teraz, gdy zniknęło uczucie skrępowania, poczuła rozczarowanie i niesmak. Nie
dostanie tej pracy. Była tego pewna.
- Trzy lata praktyki to niezbyt wiele jak na to stanowisko - zauważyła po wyjściu Ellie
przełożona Fowler. - Ma dopiero dwadzieścia pięć lat.
Potężnie zbudowany mężczyzna, Charles Carmody, znowu niebezpiecznie balansował
filiżanką kawy na drewnianej poręczy i kontemplował wzór dywanu.
Simon Taverner wyciągnął się w swoim fotelu, krzyżując nogi. Był, jak to zauważyła
Ellie, przystojnym mężczyzną - średniego wzrostu, o wysportowanej, zgrabnej sylwetce.
Naturalnie falujące ciemnoblond włosy i ciemnoniebieskie oczy czyniły jego opaloną twarz o
regularnych rysach atrakcyjną, mimo zbyt małych, jakby kobiecych ust. Wyraz jego twarzy
był leniwy i cyniczny, ale potrafił uśmiechać się czarująco. Miał dwadzieścia dziewięć lat.
Paul Vassy, który pochodził z Rouen, był jego przeciwieństwem tak z wyglądu, jak i
temperamentu. Miał trzydzieści trzy lata - podobnie jak ich szef. Niski, z ciemnymi,
kręconymi włosami i twarzą o żywej mimice, poruszał się szybko i zdecydowanie. Był
człowiekiem porywczym i często dość krytycznym, jednocześnie nadzwyczaj spo-
strzegawczym i rozumiejącym innych.
- Ma specjalne kwalifikacje w zakresie nagłych przypadków. I doskonałe referencje -
powiedział Taverner.
- Tak, wyjątkowo dobre - potwierdził Paul Vassy. - I jest bardzo sympatyczną młodą
kobietą. Będzie starała się do nas dostosować. - Obrócił się do przełożonej Fowler. - A w jest
bardzo ważne, nieprawdaż? To mała miejscowość. Pracujemy, jemy i żyjemy razem.
- Tak, doktorze Vassy. Muszę się zgodzić. Nasza najbardziej doświadczona
kandydatka, siostra Blundell, może być nieco... hmm... zbyt energiczna.
Paul przewrócił oczami.
- Nie!!! Błagam, byle nie ona! - Wzruszył ramionami. - Dziewczyna jest bardzo młoda,
to prawda. Myślę jednak, że wcale nie jest głupia.
- I ma formalne kwalifikacje - dorzucił Simon Taverner. - Szpital North Shore
przyjmuje na urazówce tysiące przypadków i, biorąc pod uwagę liczbę pacjentów, dziew-
czyna może mieć więcej doświadczenia niż niektóre starsze pielęgniarki.
- Racja - zgodził się Paul Vassy. - Moim zdaniem albo ta mała, albo MacMurtagh.
Wolałbym dziewczynę. Łatwiej mi wymówić jej nazwisko.
Tavemer roześmiał się, ukazując równe, białe zęby.
- Nie jest to może najlepsze uzasadnienie, ale... - Zwrócił się do trzeciego lekarza,
milczącego jak zwykle. - Charlie, a co ty sądzisz?
Potężny mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby wyrwano go z zamyślenia na zupełnie
inny temat. Uśmiechnął się niewyraźnie, ale pogodnie.
- Och, którąkolwiek wybierzecie, będzie dobrze. - Widząc na twarzach kolegów
zniecierpliwienie, dodał: - Ta dziewczyna jest bardzo szybka. Złapała filiżankę w locie.
Samochód Ellie zaczął rzęzić, z trudem pnąc się szosą w górę, do szpitala. Na tylnym
siedzeniu, a także na przednim fotelu obok niej znajdowało się mnóstwo rzeczy - ubrania,
wyposażenie turystyczne, książki, a nawet parę obrazów, które miały ze służbowego
mieszkania uczynić dom na co najmniej, miała nadzieję, parę lat. Pokonawszy w końcu
wzniesienie, zmieniła biegi i rozejrzała się. Widok prześwitującego przez drzewa, zalanego
słońcem miasteczka leżącego w dolinie sprawił jej radość.
W końcu minęła bramę szpitala i wjechała na parking. Z ulgą wysiadła ze swego
suzuki. Dobry w mieście, na dłuższe trasy był zbyt głośny i niewygodny. Chciała powiedzieć
komuś, że już przyjechała i znaleźć się we własnym pokoju, ale zanim dotarła do wejścia bu-
dynku, zobaczyła klęczącego na trawniku doktora Carmody i stanęła jak wryta. Był otoczony
gromadką szarych kangurów, walczących między sobą o chleb, który im dawał.
Zbliżyła się ostrożnie, ale płochliwe zwierzęta usłyszały ją i nagle zastygły w miejscu z
uniesionymi w jej kierunku pyszczkami, węsząc w powietrzu. Potem, jakby na sygnał,
zerwały się wszystkie naraz i w śmiesznych podskokach skryły wśród drzew.
- Och, jak mi przykro! - wykrzyknęła Ellie, kiedy doktor Carmody podniósł się i
wyprostował na całą swą wysokość. Wydał się jej jeszcze wyższy, niż go zapamiętała. - Nie
miałam zamiaru ich wystraszyć. Sądziłam, że są przyzwyczajone do ludzi.
- Cóż, nie... Nie bardzo. - Miała wrażenie, że doktor Carmody raczej się
usprawiedliwia, niż czyni jej wyrzuty. - To znaczy... są przyzwyczajone do mnie. -
Uśmiechnął się z zakłopotaniem i wyjaśnił: - Jedynie ja je karmię. Ale wkrótce przyzwyczają
się do każdego, kto da im jeść i nie zrobi krzywdy.
Ellie odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem.
- Czy one wrócą?
- O, tak. - Pokiwał głową.
Wydawało jej się - tak samo jak podczas rozmowy kwalifikacyjnej - że doktor
Carmody jest nieobecny duchem i nagle zadała sobie pytanie, czy ją w ogóle pamięta. Może
powinna mu się przedstawić? Zanim się zdecydowała, mruknął:
- Podchodzą - i wręczył jej kawałek chleba.
Nie miała wyboru. Kucnęła obok zwalistej postaci szefa szpitala i zaczęła karmić
stadko kangurów, które szybko uznały, że każdy przyjaciel doktora Carmody'ego jest także
ich przyjacielem.
- To zupełnie nie przypomina szpitala Royal North Shore - zauważyła szczerze, ale
również i po to, by przypomnieć mu, kim jest.
Na pełnej życzliwości twarzy doktora Carmody'ego pojawił się łagodny uśmiech.
- Tak - potwierdził i przeciągnął dłonią po zmierzwionych brązowych włosach. - I co
my teraz z panią zrobimy? - spytał niepewnie. - Może przełożona...
Pocieszyło ją, że doktor przynajmniej przypomniał sobie, dlaczego się tu znalazła.
- Gdyby ktoś pokazał mi mój pokój, mogłabym się rozpakować - zasugerowała
delikatnie.
Rozpromienił się.
- To świetny pomysł. Barbara z pewnością wie...
Podążyła za nim do budynku, powstrzymując śmiech. Ten człowiek bardziej
przypominał roztargnionego profesora niż naczelnego lekarza szpitala!
- Siostro Standish, witamy na pokładzie. - Doktor Simon Taverner wyciągnął do niej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin