Opowiesci satyryczne, Jerzy Stefan Stawinski.txt

(501 KB) Pobierz
JERZY STEFAN STAWINSKI 
Opowieci satyryczne 
Sprawa holenderska 
Wieczór przedwišteczny 
Nie zawijajšc do portów 
Copyright by Jerzy Stefan Stawiński 
Wydawnictwo Tower Press 
Gdańsk 2001

3

4 
Sprawa holenderska

5 
Nasz ojciec, Stanisław Kozłowski, umarł na trzy lata przed wojnš, matka przeżyła go tylko 
o rok i stoczylibymy się na dno niedostatku, gdyby moja starsza siostra nie polubiła właciciela 
przedsiębiorstwa przewozowego. W czasie okupacji zaczęli robić pienišdze i do końca 
wojny zdołali kupić dwa domy w Warszawie i parę placów w okolicach. Józek, przedsiębiorca 
przewozowy  dwa wozy meblowe i cztery konne platformy  zginšł w powstaniu, domy 
spaliły się, ale siostra wraz z kilkuletnim siostrzeńcem żyła niele ze sprzedaży placów aż do 
roku 1950, kiedy to zabrakło jej kupców. W roku 1950 ludzie nie ujawniali się z pieniędzmi, 
prywatna inicjatywa dogasała, a nawet najwięksi kombinatorzy i indywidualici szukali posadek 
w administracji, przemyle i handlu, żeby się niczym nie wyróżniać. Żeby żyć spokojnie 
w tych czasach, nie należało się wyróżniać nie tylko pieniędzmi, trybem życia czy znajomociš 
z cudzoziemcami, ale nawet gatunkiem spodni, kolorem koszuli czy godzinš wstawania z 
łóżka. Zresztš te rzeczy sš powszechnie znane i nie potrzebuję się nad nimi rozwodzić. Moja 
siostra nie wytrzymała długo tego psychicznego napięcia, skończyła wtedy trzydziestkę, pienišdze 
rozchodziły się szybko i postanowiła ić na posadę. Oczywicie nie miała żadnego 
wykształcenia, w ankiecie opisywała te kamienice i place i proponowano jej najwyżej stanowisko 
pomocy biurowej od adresowania kopert i naklejania znaczków. Moja siostra musiała 
takš posadę przyjšć za osiemnacie tysięcy miesięcznie i postanowiła dokładać pięć razy tyle 
ze sprzedaży placów i biżuterii. Ta pensja starczyła jej ledwo na drobne wydatki, ale w ten 
sposób moja siostra wmieszała się z ulgš w tłum, spieszšcy co rano do pracy, złożyła wszędzie 
zawiadczenia z biura, mogła patrzeć miało w oczy dozorcy i zyskała w swych oczach 
pełne prawo do życia i oddychania powietrzem Warszawy roku 1950. 
Ze mnš było nieco gorzej. Po prostu nosiłem w sobie wyższe aspiracje, a i nie miałem z 
czego dopłacać co miesišc do pensji. Mieszkałem wtedy z siostrš w jej mieszkaniu, kupionym 
za plac w Józefowie, bo byłem jej potrzebny do zagęszczenia kwaterunkowego, ale nigdy nie 
cenilimy się nawzajem i swoje pienišdze wydawała bez mojego udziału, a jej chleb stawał 
mi kociš w gardle. Dzielił nas duch Józka, przedsiębiorcy przewozowego, pijaka i dorobkiewicza, 
którym zawsze gardziłem, a wiele z tej pogardy przeniosłem na siostrę, że mogła z nim 
spać i słuchać jego maksym w rodzaju: Forsa to grunt, grunt to ziemia, ziemia to matka 
albo: Ja tam i z Panem Bogiem, i z diabłem się ugodzę. I teraz nawet, w roku 1950, wzdychała 
czasem: Gdyby Józek żył, dałby sobie radę i z tym ustrojem! Była to oczywicie czysta 
mitologia, bo ten ustrój załatwił i sprytniejszych. Poza tym irytował mnie siostrzeniec, 
omioletni Józio junior, podobny z twarzy do ojca i jako sierota rozpieszczony przez matkę do 
niemożliwoci. Mnie cenił nisko jako wujka-rezydenta bez forsy, który nic przyzwoitego nie 
podaruje na imieniny, oraz jako ignoranta, co nawet nie potrafi wyjanić, na jakich technicznych 
zasadach opiera się zagłuszanie Głosu Ameryki, który siostra próbowała daremnie 
łapać przy akompaniamencie warkotów, pisków i huków. 
Ja nie znałem się na radiu, bo tak naprawdę to w ogóle nic dobrze nie umiałem. Maturę 
udało mi się zrobić już na kompletach w pierwszym roku wojny, ale póniej zajšłem się handlem, 
jak wielu w tym czasie, a po wojnie próbowałem się dostosować do nowej rzeczywistoci. 
Trwało to przez pięć lat; stałem się kolejno urzędnikiem Zarzšdu Miejskiego na Ziemiach 
Odzyskanych, magazynierem w zakładach skórzanych we Wrocławiu, a póniej, już w War

6 
szawie  bibliotekarzem w fabryce odzieżowej. Z tej zygzakowatej kariery wyniosłem nieco 
dowiadczenia w stosunkach z ludmi, doć przetarte dwa garnitury oraz nagle rozbudzonš 
pasję do ksišżek. W ostatnich latach wydano tych klasyków literatury wiatowej, których oficjalne 
wypowiedzi nazywały realistami krytycznymi, i w mej bibliotece odkryłem po raz 
pierwszy Stendhala, Balzaka (postępowego wbrew sobie), Tołstoja, Zolę, Turgieniewa i innych 
dziewiętnastowiecznych mistrzów powieci. Fabryka była nowa, kupowalimy ksišżki 
na bieżšco i nie miałem dostępu do tych autorów, których treci okrelano jako obojętne lub 
wręcz reakcyjne, a jak się póniej dowiedziałem  takich było bardzo wielu. Czytałem tylko 
to, co uznano dla mnie za lekturę pożytecznš; było to rozcišgnięcie na dorosłych systemu 
obowišzujšcego dotšd w szkołach i nawet mi to wcale nie przeszkadzało, jak i nie przeszkadzało 
moim klientom. Trudno było tęsknić do czego, czego się nie zna. 
Z biblioteki niebawem odszedłem, bo nie była to kariera dla dwudziestoparoletniego mężczyzny, 
dbałego o własnš przyszłoć, ale wyrobiłem w sobie zamiłowanie do systematycznej 
lektury. Siedzšc u siostry i rozglšdajšc się za jakim zajęciem godnym mych ambicji doczytałem 
resztę klasyków i poczšłem studiować prasę literackš. Idšc za jej wskazaniami przeczytałem 
kilka najnowszych powieci, cenionych wysoko przez recenzentów. Były to powieci 
produkcyjne; piszę o tym bez ironii, bo podówczas owe utwory nie wydawały mi się 
wcale mieszne: operujšc ustalonymi schematami nie wymagały zbędnych rozmylań. Przyznam 
szczerze, choć może to ubawić czytelnika, że lektura ta stała się dla mnie pewnego rodzaju 
przyjemnociš. Gdyby tylko dla mnie! Nie znoszšc, żebym jš przerastał w czymkolwiek, 
siostra spoglšdała złym okiem na moje lektury i nie szczędziła mi ponurych przepowiedni, 
że się pewno im sprzedam. Kilka razy brała do ręki Balzaka czy Zolę, ale odkładała 
szybko ksišżkę lub po prostu przy niej zasypiała; tak naprawdę mogła czytać tylko Express 
Wieczorny i Trylogię. Tymczasem, znudzona cišgłym brzęczeniem w radio, wygrzebała 
kiedy z ukrycia jedno z dzieł o czarnych jak noc wrogach klasowych i białych jak nieg bohaterach 
pracy na roli i zatopiła się w lekturze na cały wieczór. Zachęcona, wzięła drugš i 
trzeciš i pochłonęła szybko cały mój zapas tej literatury. Czytajšc wcale nie stawała po stronie 
wrogów klasowych czy agentów amerykańskiego wywiadu; nienawidziła ich razem z autorem, 
a sukcesy dójek i agronomów sprawiały jej wyranš przyjemnoć. Patrzyłem ze zdziwieniem 
na tę wiernš słuchaczkę Głosu Ameryki i wroga ustroju, jak ze zniecierpliwieniem 
oczekuje zdemaskowania agentów imperializmu czy pasjonuje się wynikami naukowego rozdojenia 
przodujšcej krowy, przeprowadzonego przez bohaterkę powieci wbrew oporom 
skostniałego i zacofanego otoczenia. Zrozumiałem wkrótce, że owo przymusowe lansowanie 
schematycznych utworów, nazwane podówczas rewolucyjnym przełomem w literaturze, nie 
jest pozbawione pewnego sensu: utwory te trafiajš szybko do czytelnika, uspokajajš go, mówiš 
o łatwej prawidłowoci otaczajšcego wiata i mile łechcš jego ambicję: czarne jest czarne, 
białe jest białe, czytelnik z góry wie, że białe zwycięży, i zawsze zamyka ksišżkę zadowolony, 
że jego wiedza o wiecie dorównuje wiedzy autora. Niestety, wbrew oczekiwaniom 
nakładców, literatura ta nie przeobrażała mej siostry, choć przecież głosiła prawdy pozytywne 
i rzeczywicie szlachetne: po zdemaskowaniu wroga czy agenta amerykańskiego wywiadu 
siostra zamykała z satysfakcjš ksišżkę i zaraz powracała do wyłapywania Głosu Ameryki, a 
póniej wymylała na ustrój ile wlezie. Lektura nie wpływała na życie, życie nie przeszkadzało 
w lekturze, a wiat dójek, agronomów i agentów obcych wywiadów był dla siostry 
równie umownym, jak poprzednio wiat perwersyjnych zbrodniarzy, detektywów ze Scotland 
Yardu czy szlachetnych kowbojów. Zresztš w swym biurze nie widziała żadnych objawów 
ani bohaterstwa pracy, ani działalnoci agentów obcego wywiadu, ani żadnych przełomów w 
metodzie urzędowania: nalepianie znaczków pozostało nalepianiem znaczków i jedynš walkš 
siostry była walka z kierowniczkš sekretariatu, która jej nienawidziła, bo siostra nosiła lepsze 
wełny. W biurze zresztš ani siostra, ani kierowniczka nie mówiły głono i prywatnie o polityce; 
temu służyły zebrania, gdzie upoważnione osoby wygłaszały referaty na zadany politycz

7 
ny temat. Były one koniecznociš nakazanš przez władze i choć odbywały się po godzinach 
pracy, nikt nie miał się wymigać. Siostra mówiła mi, że w czasie tych zebrań odmawia w 
pamięci litanie i godzinki. 
To nie wydawało mi się takie mieszne, jak teraz, gdy o tym piszę. Nisko ceniłem siostrę i 
jej prymitywne poglšdy. Wraz z publicystami pism literackich nie znosiłem drobnomieszczańskiej 
kołtunerii i jej przywišzania do pieniędzy, sklepików, fabryczek czy platform przewozowych 
 wszystkiego, co pozwala gromadzić i bogacić się. Ale moja siostra była jednš z 
wielu  podobne poglšdy wyznawały cale rzesze. Bardzo mnie to drażniło i często dochodziło 
między mnš a siostrš do zaciętych kłótni. Do tego wszystkiego moja sytuacja nie należała do 
wesołych. Nie chcšc znowu objšć byle jakiej pracy, czytałem ksišżki i prasę literackš, rozglšdałem 
się niemrawo dokoła, jadłem drobnomieszczański chleb siostry i prawdę mówišc czekałem, 
czy nie spadnie mi z nieba zaproszenie do objęcia ciekawego i odpowiedzialnego stanowiska. 
Nie spadło. Przekonałem się jednak, że w roku 1950 młody człowiek nie powinien siedzieć 
w domu nigdzie nie pracujšc i oddawać się jedynie lekturze, choćby była jak najbardziej polecana 
przez władze. 
Nie mówię już o różnorakich trudnociach, wywołanych brakiem zbawczego zawiadczenia 
z pracy. Czasem ton głosu, spojrzenie administratora czy d...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin